wtorek, 28 sierpnia 2012

En la Ciudad de Canalla


W życiu nie czytałem Małgorzaty Musierowicz (każdy znany mi poznaniak odsądzał mnie od czci i wiary za tą deklarację). Nie porwał mnie prowincjonalny hype wywołany swego czasu premierą fantastycznego dziwadełka Baszta Czarownic niejakiego Krzysztofa Kochańskiego, którego akcja toczyła się w moim tak-jakby-rodzinnym Słupsku. Wprawdzie gubiłem się, i to nie raz, na ulicach Warszawy, nigdy jednak nie rozpoznałem w jej zgubnych kamienicach konstrukcji, które kiedyś mogły być dekoracją opowiadań Hłaski. Reasumując, nigdy nie odnalazłem w dowolnego rodzaju dziele portretu miejsca, z którym byłem kiedyś związany, którego szkic trąciłby struny mojego skostniałego sentymentalizmu. Innymi słowy, nigdy w życiu nie zakłóciłem seansu kinowego, wskazując palcem w obłędnej ekstazie znajomą kawiarenkę, czy też uliczkę migającą przez sekundę na ekranie*. Zasmakowanie tej taniej podniety przez długi czas było moim uroczo infantylnym marzeniem.

Owa niewinna fantazja była jedną z wielu niespełnionych ambicji, których listą przyszło mi zamęczać (ze wzajemnością) Katalończyka, który na czas kilkunastu dni czerwca wylądował w stolicy Wielkopolski. Oboje mieliśmy na ten czas oddać się nieodpłatnym (monetarnie) usługom, które miały oszczędzić dodatkowych kosztów związkowi-molochowi, kryjącemu się pod czteroliterowym akronimem, organizującemu w tejże miejscowości (i kilku innych) dość imponujących rozmiarów imprezę.

Z owym Katalończykiem, jak się okazało, mieliśmy wiele wspólnego. Spełniwszy nasze (domniemanie niezobowiązujące) obowiązki, niemalże każdego wieczoru wybieraliśmy się w naszą własną Via Dolorosa, pielgrzymując między dobieranymi przeze mnie, quasi-gospodarza, knajpami i klubami. Na kolejnych stacjach dyskutowaliśmy o literaturze, filmach, kobietach, wyśnionej niepodległości Katalonii, nawiedzającej mnie w koszmarach podległości Rzeczypospolitej i innych przyczynach naszej dzielonej, nieadekwatnej do wieku markotności.

Podczas któregoś z naszych festiwali lamentów towarzysz mój ujawnił się jako biegły użytkownik języka francuskiego i gorliwy konsument tamtejszej kultury. Natychmiast podzieliłem się z nim moimi wrażeniami z majowej wizyty w Strasburgu. Wróciłem z owego wojażu skrajnie przygnębiony. Nie należę do legionu narodowych gderaczy, uważających nasz kraj za moralne pogorzelisko, doszczętnie spustoszone przez żydokomunę, czy też za ksenofobiczną twierdzę ogrodzoną fosą i szańcami, chroniącymi nas przed napierającymi ze wszystkich stron świata nieprzyjaciółmi. Paradoksalnie, wizyty poza granicami Lechistanu nie nakłaniają mnie do wystąpienia po wizę – uświadamiają mi raczej, być może naiwnemu idealiście, że jest bardzo dużo do zrobienia na miejscu. Co jest ścieżką mozolną, ale z pewnością szlachetniejszą, niż podążenie szlakiem exodusu. Nie zmienia to faktu, że wizyta w Alzacji rozbudziła we mnie degradującą zawiść. 

Wizyta ma zbiegła się z wyborami prezydenckimi. Z telewizyjnej debaty Sarkozy'ego i Hollande'a rozumiem piąte przez dziesiąte, o zawrót głowy przyprawia mnie jednak sama kultura dyskusji. Panowie wyliczają swoje ambicje i zamiary w sposób elegancki, unikając prania brudów, bez wchodzenia sobie w słowo i plucia powszechnym w polskim dyskursie politycznym jadem, którym wszyscy już chyba przesiąknęliśmy do punktu kompletnego zobojętnienia. Debatę i wybory ostatecznie wygrywa misiowaty lewak pozbawiony charyzmy. Nikt pośród ludu nie próbuje wietrzyć spisku, nowy rząd, niespodzianka, nie otwiera gułagów na Korsyce, panią minister ds. kobiet mianowana zostaje urocza posłanka urodzona w Maroko.

Nie, nie uświadczyłem podpalanych przez muzułmanów samochodów (przynajmniej w Strasburgu rozruchy tego typu zdają się być przeszłością). Nie doszły moich uszu skomlenia przeklinające upadek obyczajów, ateizację, islamizację, czy plany przejęcia Pałacu Luksemburskiego przez lobby homoseksualistów. Podziwiałem za to piękną Katedrę i kościoły, regularnie restaurowane w tym, domniemanie ultra-laickim, kraju.

Romantycy przegapionych okazji wciąż próbują wepchnąć na rodzimą scenę polityczną tzw. 'ideologie'. We Francji zabawy powiązane z tym smutnym anachronizmem przybierają formę dożynek. Spacerując pierwszego maja po ulicach Strasburga doszły mnie chóralne okrzyki dochodzące z pobliskiego parku, ponad którym unosił się szary dym. Zaspakajając swoją ciekawość/dając upust swojej głupocie, prędko skierowałem się ku źródłu harmidru. Okazał się to być piknik miejscowej lewicy, obchodzącej swoje Fête du Travail. Socjaliści niby tacy sami, jak w Polsce – równie pocieszni i nieszkodliwi w swojej ideologii, pełni pasji i ognia, który dawno już we mnie zgasł. Chuderlawe gołowąsy rozdają partyjne periodyki, w których z trudem rozszyfrowywane przeze mnie żarliwe manifesty sąsiadują z pokrywającymi całą stronę reklamami korporacji telekomunikacyjnych (!). Piękne kobiety przeplatające rękawy koszul od ZARY czerwonymi opaskami przygotowują falafele, chór mężczyzn ściskających czerwone flagi śpiewa unisono pięknymi tenorami. W pewnym momencie gwar placu cichnie, pojawia się siwy pan ze skrzypcami, który odgrywa Czajkowskiego, nagradzają go oklaski i kolejne arie tłumu w beretach. Z ręki do ręki wędrują skręty, pomiędzy nogami ścigają się dzieci w wieku przedszkolnym, w całej tej arkadii garbię się i rozglądam nerwowo tylko ja, czekając na grad kamieni zafundowany przez (obowiązkowe na krajowym podwórku) towarzystwo osób o mniej lub bardziej odmiennych poglądach. Ku niemałemu zdziwieniu, nie doczekałem się nadlatujących przedmiotów. Z jeszcze większą konsternacją przyjąłem fakt, że w zasięgu wzroku nie dostrzegam żadnego policjanta (tak, tak, wiem, wiem, połowę wiary stanowili tajniacy). 

Dociera do mnie, że jestem świadkiem karnawału, w którym ideologiczne credo pozostało niczym więcej, jak sentymentalną piosenką, oderwaną od sformalizowanej polityki niczym mleczak. To kawiorowy socjalizm, rekreacja osób, które mają na to chęć, czas i pieniądze, którym przy okazji dobrze w czerwieni (fason bardziej uniwersalny, niż brunatne koszule). Ci ludzie nie przybyli tu w imieniu walki o kolektywizację, czy też w celu głoszenia konieczności holokaustu burżuazji. Przyszli tu śpiewać, ukoić gastrofazę falafelem i dobrze wyglądać. Na polskie demonstracje, w najlepszym przypadku, przychodzisz dowiedzieć się, że masz więcej wrogów, niż byś podejrzewał, oraz że hasła wykrzykiwane przez twój własny pochód mają tak naprawdę niewiele wspólnego z twoim własnym sumieniem.

Gdy tak relacjonuję moją gorzko-słodką wizytę w Alzacji, mój towarzysz prosi mnie nagle o mój notes, w którym zapisuje tytuł En la Ciudad de Sylvia, wraz z nazwiskiem José Luisa Guerína, hiszpańskiego reżysera, którego Katalończyk bardzo sobie ceni. Reżyser ów za miejsce akcji rzeczonego filmu obrał sobie Strasburg, co przyjąłem jako okazję do zaspokojenia dręczącego mnie latami pragnienia, z którego zwierzyłem się w pierwszym akapicie.

Oczywiście, wedle zaleceń, oddałem się wkrótce lekturze. Wbrew zapowiedziom, Strasburg nie tyle okazał się tłem filmu, co jego głównym bohaterem.

Obrazami Francji można uratować nawet nieprzekonujący samą treścią film (przykład z brzegu – ostatni Allen). Gwarancją sukcesu może być nawet samo skuteczne ujęcie jej hipnotyzującego piękna. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę Guerín. W En la Ciudad de Sylvia konwencjonalnego kina jest wręcz nieprzyzwoicie mało. Sprawia wrażenie pocztówki, przypominającej te sprzedawane na strasburskiej starówce, przedstawiające pastelowe panoramy miasta. Obraz ten jest jakby hołdem reżysera, tudzież manifestem jego fascynacji Strasburgiem, jego muzyką i twarzami. Zbudowany jest z nieruchomych ujęć, wszechobecnej muzyki w nielicznych inkarnacjach, raptem jednego pełnego, dość lapidarnego dialogu, który przez resztę filmu zastępują gesty i spojrzenia. Kadry te wywołują uczucie zachwytu, ale też pewnego niepokoju, jak gdyby zwątpienia w wiarygodność oczarowujących obrazów.

W końcu też przyszła wyczekiwana przeze mnie dziecinna ekscytacja, wywołana rozpoznawanymi co chwila wąskimi uliczkami, hałasem donośnego sygnału zamykających się drzwi Eurotramu, znajomą harmonią ulicznej muzyki, śpiewu ptaków i gwaru kawiarni. W tej pozbawionej puenty historii odnalazłem dokument swojej własnej wizyty w Strasburgu, zagubienia i omamienia, jakby kojącego paraliżu. Jestem nawet w stanie odnieść się w empatyczny sposób do obłędu bezimiennego bohatera, którego wzrok wędruje między twarzami pochłoniętych swoim własnym życiem kobiet. Choć może nie są to o tyle poszukiwania, co raczej uzależniające próby przeniknięcia przez zimne, niedostępne piękno dam Strasburga, które i mnie podczas spacerów jego ulicami kierowało na wyrastające z chodnika drzewa i słupy.

Przez cały swój pobyt w Poznaniu Katalończyk co chwila zasypuje mnie kolejnymi sugestiami z zakresu imponującej spuścizny iberyjskiej literatury i filmu. Sam czuję się z początku skonfundowany i niezdecydowany, ilekroć głowię się nad sugestiami rodzimych utworów. Staram się być ostrożny, szukając uniwersalnego, reprezentatywnego twórcy wyrzucam z siebie w końcu oczywistości – Kieślowskiego, wczesnego Polańskiego, Gombrowicza. Jak się okazuje, muszę szukać dalej - Katalończyk zna ich twórczość doskonale.

Wtedy nadszedł moment epifanii. Nagle zrozumiałem, jak głupi jestem pozwalając gnębiącym ten kraj drobnoustrojom samodzielnie kreować jego obraz w mojej głowie. Jakimś cudem, na czas przytoczonego w tekście turnieju, stałem się zupełnie głuchy na ich głosy (a może rzeczywiście na jakiś czas sami zamilkli?) Ich wszędobylski obskurantyzm zniknął zupełnie z mojego życia i myśli. Przez te trzy-cztery tygodnie żyłem w miejscu, które napawało mnie spokojem i nadzieją.

Zapominam czasem, że twarzą tego kraju nie musi być maszerująca ulicą setka łysych pał w wiatrówkach, banda blagierów w źle skrojonych garniturach i niewidzialne imperium narzekających przed plazmami wąsatych humanoidów w białych podkoszulkach. To kraj Kawalerowicza, Lema, Schulza, Andrzejewskiego, Niemczyka, Komedy, Grechuty, Kuronia, Julii Marcell, Ewy Braun (zespół mam na myśli!) i tych ohydnych zapiekanek, którymi zachwyca się każdy goszczący w tym kraju cudzoziemiec. A także, ponad wszystko, kraj otwartych, dobroczynnych i mądrych ludzi, których tu poznałem (i wciąż poznaję). Za którymi tęskniłem w Strasburgu i których brakowałoby mi w każdym zakątku świata.

* nie liczę filmów, dla których plenerem był Londyn, w którym spędziłem dwa miesiące - retrospekcje z tego okresu wywołują u mnie niespecjalnie pożądane reakcje.

piątek, 23 marca 2012

If this isn't nice...

            Wróciłem właśnie z całkiem przyjemnego występu Jazzpospolitej w Meskalinie. Po koncercie przespacerowałem się Świętym Marcinem, cyfrowe termometry wyświetlały 12 stopni Celsjusza – jeszcze 10 dni temu zabiłbym za taką temperaturę w godzinach dziennych. Planowałem odwiedzić kino Muza, wyprzedane bilety na ¡Átame! Almodovara pokrzyżowały plany ukoronowania wieczoru w tym sympatycznym przybytku, przygnębiająco jednak zaśmieconym zielonymi puszkami po każdym 'Nieprzyzwoicie Tanim Czwartku'. Zamiast goryczy, czuję jakieś zadowolenie, może nawet wdzięczność wobec tego miasta, jakby za samą możliwość przebierania w tylu sympatycznych opcjach, jakby nie patrzeć, w samym środku tygodnia. Nie wiem, co działoby się ze mną, gdybym wciąż mieszkał w mieście, w którym zaraz po zamknięciu jednego z dwóch tamtejszych kin (po blisko 50 latach działalności) otwiera się placówkę dyskontu. Część mojego jestestwa, która odnajduje przyjemność w takich banałach, jak godzinny koncert, albo półtorej godziny sadystycznie hermetycznego kina, prawdopodobnie wąchałaby kwiatki od spodu. A ja naprawdę szczerze życzę każdemu choćby jednego tak łatwo zaspakajanego wariantu ego. Przypomina mi się postać wuja Kurta Vonneguta, przedstawiona w quasi-autobiograficznym Timequake tegoż autora. Owy wuj najbanalniejsze chwile rozkoszy kwitował sakramentalną formułką 'If this isn't nice, what is?'. Chyba coś podobnego wybełkotałem do siebie podczas rzeczonego spaceru.
            Dobrze jest znowu obcować z tym wcieleniem miasta. Moje relacje z Poznaniem to doskonały przykład miłościonienawiści – jesteśmy jak para, która rzuca w siebie talerzami i przeklina dzień, w którym zeszły się ich drogi. Tylko po to, by wieczorem wszelkie animozje wyparowywały ponad małżeńskim łożem. Lata mijają, a ja za żadne skarby nie jestem w stanie nawet wyobrazić sobie siebie u boku innej wybranki. Jednocześnie, tak samo nie potrafię dostrzec sensu zagnieżdżenia się tu na dobre. Jak wielu mężczyzn, dryfuję między monogamicznymi przekonaniami, a mentalnością sowizdrzała-wagabundy.
            Powiedziałbym, że mam za sobą najgorszą zimę w życiu. Do tego samego wniosku dochodzę jednak każdej kolejnej wiosny, od kilku dobrych lat. Być może, jeżeli przemilczę makabrę ostatnich pięciu miesięcy, rok następny przyniesie, jeśli nie poprawę, to choćby uspakajającą stabilizację. To niezręczne i niepokojące, kiedy z utęsknieniem wspominasz czasy, które, zdawało mi się wtedy, były kompletną gehenną.
            A więc, znowu wychodzę na miasto. Znowu szlajam się po kawiarnianych koncertach, znowu pod byle pretekstem walę na mętne filmy/absurdalne spektakle/wernisaże zastawione bohomazami, z których nie jestem w stanie nic odczytać. Wciąż nie jestem w stanie stwierdzić, czy robię to w celu sprawienia sobie faktycznej przyjemności, czy w celu zakneblowania skrytego we mnie paranoika bojącego się apatii. Mam nadzieje, że wciąż są to po prostu wyciszające eskapady, nie zaś ciągłe ucieczki, czy naiwne poszukiwania czegoś, co to wszystko zmieni, a czego istnienia nie jestem w stanie pojąć. Tylko będąc w ruchu i tylko poza ścianami mieszkania czuję się bezpieczny. Po raz kolejny obiecuję sobie pisać o tym.

poniedziałek, 17 października 2011

Najważniejszy, najpotężniejszy, Irański.


            Sztuka, artyzm, kultura, popkultura, kontrkultura, zwał jak zwał, wpływ, jaki te zjawiska mają na nasze życie jest zatrważająco olbrzymi. W moim przypadku jest on stanowczo zbyt duży, żeby nie powiedzieć, największy spośród wszystkich czynników w jakikolwiek sposób mnie kształtujących na przestrzeni lat. W wieku 20-paru lat ciężko jest uważać siebie za człowieka rozumiejącego świat. Jeśli jest inaczej, cóż, można mówić w tym przypadku o sporym pechu. Ci co szczęśliwsi mogą do tego czasu z dumą przyznawać się do oświecających, otwierających oczy epifanii, odkrywaniu dzieł rozpoczynających nowe rozdziały w ich krótkich żywotach, nadawać wszystkiemu jakąś ceremonialną rangę. Wszyscy wyciągamy dużo z lektury Dostojewskiego, moralizatorstwa Kieślowskiego, z wypiekami na twarzach wysłuchujemy i rozumiemy rozliczającego się ze swoim życiem Boba Dylana. O balaście, jakim jest poczucie winy dowiadujemy się z literatury Andrzejewskiego, nasze frustracje rozumiemy i akceptujemy dzięki Allenowi, a to, że miłość rozrywa nas na strzępki dociera do nas dopiero za pośrednictwem konfesji Iana Curtisa. Czytamy, oglądamy czy słuchamy jednak hiperbolizacji, rzeczy, które w pierwszej kolejności potrzebują sztuki jako ogniwa, które te idee czy emocje przekonwertuje. Nic to więcej, jak mniej lub bardziej ambitna zabawa w mimetyzm. Sztuka nas krzepi, otacza troskliwym zrozumieniem, które rzadko kiedy przynosi szczerząca zębiska rzeczywistość. Ale to właśnie ten parszywy świat doczesny z czasem uczy nas prozy życia, w najprostszy, ale i najboleśniejszy sposób. Asghar Farhadi, twórca Rozstania zapomina o limitach narzucanych przez dwuwymiarowość sztuki. Zabiera się za swoje rzemiosło gołymi dłońmi, nie posiada żadnych instrumentów, przerysowuje rzeczywistość w sposób najbardziej werystyczny. I osiąga efekt, z którym w kinie jeszcze się nie spotkałem.
            Rozstanie nie jest obrazem, który potrafiłbym przeanalizować pod kątem aktorstwa, reżyserii, czy ogólnie formy, jakkolwiek znakomita by nie była. Porażająca jest sama uniwersalność tego dzieła, co jest szczególnie zaskakujące, biorąc pod uwagę, że mamy tu do czynienia z filmem irańskim, kręconym pod okiem cenzora w postaci teokratycznego rządu, w kraju reprezentującym obyczajowość i uduchowienie odległe człowiekowi zachodu. Już we wcześniejszym swoim dziele, znakomitym Co Wiesz o Elly, Farhadi zręcznie unikał jednoznacznego obrazowania życia młodych Irańczyków. Dramat bohaterów Co Wiesz o Elly nie odnosił się do problematyki jednego, enigmatycznego dla europejczyka społeczeństwa. Wraz z Rozstaniem, oba filmy obrazują tragedie każdej istoty ludzkiej rozerwanej pomiędzy własną godnością a dobrem drugiego człowieka.
            Wspomniane Co wiesz o Elly traktowałem jeszcze jako nieplanowane, ale cudowne dziecko cenzury. Było antidotum na przesadnie wyemancypowane kina amerykańskie i (przede wszystkim!) Europejskie. Nie  istnieją w zachodniej kinematografii słowa niewypowiedzianych, nie ma obrazów, których nie mogliby pokazać twórcy działający w środowisku nienaznaczonym piętnem ekstremistycznej obyczajowości. Zdawało mi się, że niezbędne niedopowiedzenia czynią to kino mocniejszym, bardziej wymownym. Po Rozstaniu wiem, że przekaz Farhadiego jest tak naprawdę kompletnie nieskrępowany jakimikolwiek zewnętrznymi limitami. Wizja autora jest niesamowicie jasna i wymaga środków bardzo skromnych.
            Mając na uwadze, że dzieło Farhadiego zręcznie wymyka się zagrożeniu podzielenia losu polskich "półkowników", wręcz wypada traktować to dzieło na równi z każdym zachodnim produktem. W świetle takiej klasyfikacji, Rozstanie pozostawia w tyle całe dekady kina zachodniego. Osiąga bowiem coś, do czego aspirowało wielu okcydentalnych twórców, z których żaden jednak nie osiągnął tak porażającego efektu w sposób tak bezkompromisowy. Dotychczas za porażający film uważałem Czas Apokalipsy. Być może jedynie zbrutalizowaną wariację na temat Jądra Ciemności, jednak w sztuce kinematografii dzieło niemalże kompletne. Nie zmienia to faktu, że film nie odniósłby tak monstrualnego sukcesu, gdyby porażające słowa Kurtza nie były wybełkotywane przez zmanierowaną megagwiazdę Marlona Brando. Conradowski przekaz ukryty był między helikopterami, efektownie burzonymi atrapami wiosek i sztachającym się zapachem napalmu Robertem Duvallem.
            Konkluzja Rozstania nie potrzebuje wojennego kamuflażu. Owszem, tak, jak Co Wiesz o Elly jest doskonale skonstruowaną tragedią, trzymającą w napięciu i kompletną w formie, nie jest to jednak zasługa warsztatu i zastosowanych środków – jest to efekt zdeterminowanej wizji i bezkompromisowości w uchwycenia kilku dni z życia dwóch irańskich rodzin. To film, którego nie można interpretować, nawet, jeśli urwane zakończenie pozostawia film bez epilogu. Bohaterami nie są neurotyczne kreacje Allena, ani średniowieczni rycerze Bergmana, w którego dziełach skądinąd poruszające wnioski szmuglowane są pod postacią ezoterycznej baśni. Farhadi odnajduje w sobie odwagę by kompletnie zaniechać korzystania z jakichkolwiek instrumentów mogących uczynić ten obraz bardziej przystępnym (ani też żadnych mogących uczynić go jeszcze cięższym, dla spotęgowania wrażenia!).
            Pozbawione metaforyki i ornamentyki przesłanie Rozstania jest boleśnie jasne - jest to film o cierpieniu. Cierpią w nim wszyscy - dwa młode małżeństwa, zniedołężniały człowiek oderwany już od codziennego świata, największa jest jednak gehenna pojawiających się w filmie dzieci. 11-letnia dziewczynka musi dokonać najcięższego wyboru spośród wszystkich, pomiędzy rozstającymi się rodzicami - szukająca ucieczki matką a bezradnie uginającym się pod ciężarem walącego się świata ojcem. Wszystko to w milczeniu obserwuje kilkuletnie dziecko, przedwcześnie doświadczające brutalności świata, z biegiem filmu coraz lepiej rozumiejąca rozgrywające się wokół niej piekło. To cierpienie nie uszlachetnia, pozostawia po sobie zniszczenia, nieodnawialne szkody, rany, które się nie zagoją.
            Biorąc pod uwagę fakt, że sceny te rozgrywają się w Iranie, zastanawiać się można, jaki wpływ na życie bohaterów ma wiara mahometańska i ściśle związane z nią obyczaje. O dziwo, odniesienia do samej religii i jej wpływu na życie są nieliczne. Nie ulega jednak wątpliwości, że bóg jest tu ponad ludźmi i w życiu każdego jest najważniejszy. Nie jest ten fakt pokazywany usilnie, widać to w drobnych gestach, chwilach, gdy ktoś musi przysiąść na Koran, kiedy wierząca kobieta konsultuje każdy swój krok z doradcą duchowym. Jest to bariera nie do przebicia, siła, wobec której każdy człowiek jest mały, pokorny, jego interes traci jakiekolwiek znaczenie. 
            Nawet w świetle ciążących nad bohaterami dogmatów, źródło ich tragedii leży w najprostszych ludzkich słabościach. Emocje przeżywane przez mieszkańców Teheranu nie są obce żadnemu człowiekowi. Tak, jak w Co wiesz o Elly, kluczowe znaczenie mają tu najdrobniejsze kłamstwa, niewinne, popełniane w przeświadczeniu, że nie mogą doprowadzić do jakichkolwiek konsekwencji, często czynione w dobrym zamiarze. Każdy jest z nich rozliczany i płaci olbrzymią cenę. Wiąże się okrutna reakcja łańcuchowa, każdy rozpaczliwie chce obronić to, co jest dla niego cenne. Rodzi się konflikt pomiędzy instynktem przetrwania, koniecznością uratowania siebie przed hańbą, a potrzebą chronienia przed zgubą najbliższych. Nie ma osób złych, nie ma osób winnych, są tylko ich słabości, drobna hamartia, doprowadzająca jednak do najstraszniejszego dramatu. Życie nie potrzebuje czarnego charakteru, by zamienić się w piekło.
            Rozstanie to film będący mile świetlne przed teraźniejszym kinem europejskim i amerykańskim. Asghar Farhadi odnajduje w sobie odwagę i sposób na przekazanie czegoś, co już wielu próbowało w kinie, każdy zmuszony był jednak posługiwać się kompromisami. W tym przypadku mamy do czynienia z arcydziełem kompletnym. Filmem, który tak naprawdę ciężko jest sklasyfikować jako kino. Ani sekunda dwugodzinnego seansu nie dostarcza rozrywki, choćby klatka tego filmu nie pretenduje nawet do miana sztuki. To życie utrwalone na taśmie celuloidowej, odwzorowane jak nigdy dotąd, przerażająco brutalne, zatrważająco prawdziwe.  

wtorek, 11 października 2011

Julia Marcell 8.10.2011, Poznań, Blue Note.

            W przypływie szczerości przyznam się, że urokowi Julii Marcell uległem jeszcze przed usłyszeniem jakiegokolwiek jej utworu. Pamiętam wrażenie, jakie zrobił na mnie promujący jedną z jej pierwszych tras plakat. Było coś wyjątkowo magnetyzującego w obrazku zarumienionej szatynki w cętkowanej sukience, składającej dłonie, jakby wydającej z siebie wysoki okrzyk. Jak się później okazało, płyta It Might Like You i promujący ją koncert w Minodze dostarczyły mi dokładnie to, co rzeczony plakat sugestywnie zapowiadał – arię delikatności i lapidarności, zaserwowaną jednak z dozą jakiejś dziecięcej bezczelności. I choć June, świeża płyta Pani Julii pozornie zdaje się przynosić dość radykalne zmiany wizerunkowo-muzyczne, artystka wciąż z właściwą berbeciowi zuchwałością łamie konwenanse grając muzykę będącą absolutnym zaprzeczeniem wszystkiego co trawi rodzimą scenę. Muzykę odważną, niewymuszoną, nie tyle wyprodukowaną, co jakby wymarzoną przez wyjątkowo nadpobudliwą wyobraźnię.
            W nieco inny rodzaj osłupienia wpadłem natrafiwszy na sesję zdjęciową promującą wspomniany już nowy krążek. Dość krzykliwa, żeby nie powiedzieć prowokującą. Przedpremierowe zapowiedzi zwiastowały płytę zrytmizowaną i bardzo dopieszczoną, a więc antytezę debiutu będącego zbiorem ujmująco prostych, jakby improwizowanych opowieści. Swoje atelier Julia znalazła w Niemczech, miała więc prawo zapomnieć, że naszym narodowym, często mocno ortodoksyjnym gustom dogodzić jest wyjątkowo ciężko. Materiał bliźniaczo podobny do It Might Like You zrodziłby pewnie dyskusje na temat długotrwałości formuły, nazbyt radykalna zmiana mogłaby wzniecić różne podejrzenia i oskarżenia. A że słuszność swojego kierunku zawsze najłatwiej jest obronić na scenie…
            W wypełnionym po brzegi Blue Nocie wszelkie wątpliwości i obawy zostają rozwiane. Julia, z początku nieco onieśmielona, jakby zaskoczona imponującą frekwencją, zaczyna od upiornego 'Outer Space', na żywo jeszcze bardziej demonicznego niż na fenomenalnym debiucie. W przepełnionym różnorodnymi emocjami i barwami repertuarze Pani Marcell wszystkie ulegać będą takiemu natężeniu. Ciepły i rozmarzony 'Carousel' spotyka się z adekwatnie entuzjastycznym przyjęciem – jakby speszona Julia zatrzymuje się na chwilę podczas jego stonowanego wstępu. Choć śpiewając pochyla się nad mikrofonem jak dziecko zdmuchujące świeczki z urodzinowego tortu, uwolniona od klawiszy i staje się rozczulająco nadpobudliwa, ni to tańcząc, ni to podskakując w miejscu, bawiąc się wszystkim, co jej wpadnie w ręce. Jest jak mała dziewczynka, biegająca między nogami dorosłych, ciągnąca za nogawki, ściągająca obrusy ze stołów, za wszelką cenę chcąca pozostać w centrum uwagi. 
          Znakomite wrażenie robi orbitujący wokół Julii ansambl. Nie jest to zbieranina przypadkowych gastarbeiterów, cały zespół tworzy idealne przedłużenie osobliwej wizji artystki. Nadają nowe znaczenie haśle ‘classical punk’, nieszczęsnej etykiecie, która przyległa do artystki w okresie debiutu. Pozbawiona gitar muzyka Julii uderza z obezwładniającą siłą, co więcej, ma ona w sobie wszystko, co powinien mieć (a wydaje mi się czasem, że na dobre już utracił) punk – zawadiackość, werwę i krnąbrną potrzebę zwrócenia na siebie uwagi. 
Nowy materiał prezentowany jest wyjątkowo sowicie. Nie tyle szokuje i wprawia w zakłopotanie, co imponuje odwagą. Ponad wszystko zaś, poraża różnorodnością. Singlowa 'Matrioszka' to utwór czysto taneczny, oparty na miażdżącym jak rozpędzona lawina rytmie. W numerze przewrotnie zatytułowanym 'I Wanna Get on Fire' dużo jest chłodu, skrzypki doskonale zlewają się z elektroniką, a z reguły subtelny i kojący głos Julii brzmi naprawdę niepokojąco. Pojawiają się loopy, co zawsze jest przedsięwzięciem ryzykownym, mogącym zagotować krew w purystach. Na szczęście, nawet najbardziej konsternujące z początku nowinki są mocno naznaczone piętnem Julii. Choć słyszę materiał po raz pierwszy, nie jestem w stanie uwierzyć, że ktoś może jeszcze uparcie porównywać artystkę z innymi nazwiskami (bądź pseudonimami zawierającymi "o" z umlautem). W przypadku artystki tak wyrazistej jest to absolutnie bezcelowe. Paradoksalnie, czuję, że przyszłe generacje rodzimych wokalistek może czekać klątwa Julii – to one będą z nią zestawiane.
Julia bisuje kilkukrotnie, po wyczerpaniu przygotowanego materiału spontanicznie dubluje 'Matrioszkę', scenę i tak opuszcza jakby wbrew sobie, jak gdyby uparcie chciała pozostać na niej jak najdłużej. Nieokiełznana energia tego utworu utwierdza mnie w przekonaniu, że wśród osób poruszonych przez It Might Like You nowa płyta wzbudzać będzie skrajne opinie. Zanim wyrażę swoją, minąć będzie musiało trochę czasu. Gdy po koncercie ruszyłem ku stoisku z płytami, po kopiach June nie było już śladu. 
            Opuszczam Blue Note oczarowany po raz kolejny, ponownie patrząc na fenomen Julii Marcell z pewnym niedowierzaniem. Nazywając tą muzykę "poezją" w oczach wielu popełnię zapewne marny frazes. Na obronę zaznaczę jednak, że nie bierze się to skojarzenie z natury warstwy lirycznej, która w gruncie rzeczy aspiruje do miana miniaturowej prozy. Jakkolwiek pretensjonalnie zabrzmi ta aluzja, pokoncertowe odczucia przywodzą mi na myśli, tfu, Platona, pomstującego na sztukę poezji w Republice. Nazywa ją tam pożywieniem dla naiwniaków, sprowadza jej rolę do bezczelnych prób deformowania rzeczywistości i stawiania wrażliwości ponad rozumem. I takiego właśnie występku dopuszcza się muzyka Julii Marcell – tworzy świat niedorzecznie wręcz radosny, kolorowy, jakby zrodzony w wyobraźni zarumienionego dziecka. Taki, któremu za diabli nie da się nie ulec.
A na koniec małą ciekawostka. Przy barze, w odległości jednego łokcia od autora ulokowała się jeszcze jedna znakomita krajowa wokalistka. Występ rówieśniczki zdaje jej się podobać. W odpowiednim momencie zaczyna nawet podśpiewywać refren „Night of the Living Dead”. Uświadczający tego utworu z takim to dodatkowym chórkiem autor jest wówczas na skraju zawału. 


sobota, 8 października 2011

Hej ho #2.

                W oczekiwaniu na wieczorny koncert Julii Marcell, a więc artystki, której zeszłoroczny występ odpalił działalność tego bloga, dochodzę do wniosku, że dobrze będzie, jeśli powtórzę poprzedzający tamtą relację rytuał. Tym bardziej, że nie zamiaru usprawiedliwiać czterech miesięcy śpiączki. Po prostu, sądzę, że po takiej przerwie przyzwoicie byłoby przedstawić się po raz drugi.
Odświeżając sobie moje zeszłoroczne przywitanie dochodzę do wniosku, że choć mam za sobą okres licznych zakrętów, zmian i różnorakich eksperymentów, ostatecznie zatoczyłem koło, znajduję się dziś w identycznym punkcie. Wciąż uważam czas wolny za swojego największego wroga. Personifikuję go sobie w postaci jakiegoś ponurego nemezis, złowrogiego antagonisty. Puste pola w terminarzu są jak pułapki żywochwytne, w które wpadam jak półślepy gryzoń. Im więcej go miałem w ciągu ostatnich kilku miesięcy, tym bardziej popadałem w wyniszczające nieróbstwo, które usprawiedliwiałem potrzebą odpoczynku, odzyskania równowagi.  
Owe miesiące utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie będzie to możliwe. Dziś, tak się zabawnie składa, że w dniu 23-ich urodzin, dochodzę do wniosku, że czeka mnie kolejny rok wściekłości i wrzasku, rok szarpaniny, od której uwolnić mnie mogą tylko jeszcze więksi szaleńcy i frustraci – a takimi ludźmi muszą być chyba wszyscy, którzy próbują uprawiać sztukę w tym kraju. Jako osoba ciągle poszukująca zrozumienia i usprawiedliwienia dla swojej paranoidalności, będę ich podziwiał jak najczęściej.
Tym samym, wchodzę w 24 rok swojego życia w typowym dla mnie duchu - wściekły i rozgoryczony. Ale właśnie dzięki tym parszywym emocjom pełen zapału, potrzeby wrażeń, jeszcze większej potrzeby uzewnętrzniania ich. Nawet, jeśli nigdy nie wiązało się to z pragnieniem jakiejkolwiek afirmacji czy atencji. Jeśli komuś zdarzało się tego bloga czytywać regularnie, rzucić mogło się w oczy, że raczej stronię od agresywnej krytyki. Robię to jakby na przekór ogólnym panującym w sieci tendencjom, internetowa publicystyka to festiwal chłosty i szkaradnej retoryki. Sam doszedłem do wniosku, że nie mam czasu i energii na pisanie o rzeczach, które mi się nie podobają. Pisania o miernocie, z powodów czysto zdrowotnych, staram się unikać. W sieci więcej przelewa się żółci, niż wznosi peanów, proszę więc się nie dziwić, że moje recenzje, miast być krytyczną analizą, przemieniają się w modlitwę dziękczynną. Zresztą, jest to przy okazji kompletnym przeciwieństwem moich doznań powszednich. Blog ten był zawsze formą autoterapii. Być może dlatego też zaniechałem pisywania tutaj – sądziłem, że potrzebne jest mi nowe remedium.
Jestem człowiekiem bardzo młodym, choć wielu moich rówieśników już teraz spogląda na siebie z karykaturalną wręcz powagą. Padam jednak ofiarą jednej z najbardziej irytujących dolegliwości osób, które nie potrafią nabrać odpowiedniego dystansu do pewnych spraw. Głównym źródłem moich bolączek, mojego wyniosłego weltzschmerzu jest użeranie się z przeszłością, niemożność cofnięcia czasu, naprawienia, czy też odbudowania tego, co się zepsuło, zaniechało, odzyskania czegoś, na czym człowiekowi zależało, a co bezpowrotnie przepadło. Tutaj, wyjątkowo, mogę w bardzo prosty sposób zatoczyć koło, wrócić do punktu "A" i wystartować ponownie, chorobliwie nadgorliwy, jeszcze wścieklejszy, jeszcze chętniej folgujący sobie w ciągnących się wywodach.

A więc, zaczynamy od nowa. 

czwartek, 9 czerwca 2011

Wywiad: Frank Tuner.

            Od jakiegoś czasu nosiłem się z planem poszerzenie zakresu Kultury Kanalii o wywiady z muzykami tryumfalnie podbijającymi (nieprzerwanie topniejące w liczebności) audytoria poznańskich koncertów. Sądziłem, że warto by było kiedyś umówić się rozmowę z którymś z tych sympatycznych skandynawskich zespołów z licealistami w składach, systematycznie odwiedzających nasze miasto. Jako osoba nie przepadająca za gdybaniem i fantazjowaniem, będąc (podobnie jak niedoszły prezydent kraju) "człowiekiem czynu", pod wpływem jednorazowego impulsu postanowiłem z miejsca porwać się z motyką na słońce, próbując zaaranżować wywiad z odwiedzającym Meskalinę Frankiem Turnerem. Drogą mailową udało mi się przekonać zainteresowanego do rozmowy, paradoksalnie, dopiero wtedy rozpoczęło się pasmo komplikacji i kolejnych odpadających możliwości rejestracji rozmowy.
            Prócz marnej jakości, pozory fachowości wywiadu pogrążają wybuchy mojego paskudnego śmiechu i ciągłe interrupcje, których prowodyrem był sam internowany. Przygotowane pytania poszły w diabli, Frank zamienił wywiad w luźną konwersację, pełną zabawnych anegdot i, co tu ukrywać, licznych nawiązań do fascynacji dzielonych z jąkającym się autorem wywiadu. Mimo wielu osobistych zastrzeżeń do ostatecznego efektu, jestem olbrzymie zadowolony z przebiegu rozmowy i ujmującej serdeczności, którą wykazał się Frank. Były to chwile nie mniej ekscytujące, niż późniejszy, absolutnie fenomenalny koncert Brytyjczyka.
            Koleżance Ewie, dzięki której udało się ten wywiad zarejestrować z całego serca dziękuję. Chylę czoła przed Kamilem, którego pomoc przy obróbce tego diabelstwa wybawiła mnie od widma załamania nerwowego.

wtorek, 7 czerwca 2011

Frank Turner 03.06.2011, Poznań, Meskalina.

„I knew Frank Turner before he got famous”, chwalą się na forach i pod youtube'owymi klipami uprzedzający muzyczne trendy elitaryści. W tym kraju frazes ten nabiera szczególnego, autentycznie wyróżniającego nas na tle reszty świata wydźwięku. Naprawdę wydawać się może, że Frank dorobił się statusu muzycznej rewelacji wszędzie, poza haniebnym wyjątkiem w postaci naszego rodzimego podwórka.
Dlaczego tak się dzieje? Nie jestem w stanie wytłumaczyć. Czasem wydaje mi się, że istnieje jakaś nienazwana, omnipotencyjna siła kształtująca gusta muzyczne naszego narodu. Być może przyjmująca formę celnika, uparcie tarasującego drogę próbującym przedrzeć się tu fenomenom mogącym zagrozić statusowi i tak umierającej krajowej sceny. Gdybania na bok, choć dotychczasowa nieznajomość osoby Franka Turnera nie czyni kogokolwiek muzycznym dyletantem, szczerzę radzę tą zaległość natychmiast nadrobić. W tym miejscu czuję się zobowiązany, by artystę naprędce przedstawić.
            Frank zaczynał w zespołach Kneejerk i Million Dead, drugiej z nich udało się nawet narobić odrobinę szumu w hardcorowym półświatku. W roku 2005 Million Dead dokonuje żywota, Frank chwyci za gitarę akustyczną i począwszy 2006 rokrocznie wypuszcza nowy materiał. Dorabia się statusu gwiazdy, jeździ w trasy z Social Distortion, The Offspring i Green Day, grywa na największych festiwalach na kontynencie. Zgarnia nagrody w plebiscytach prestiżowych magazynów muzycznych, jest pupilkiem krytyków, jego płyty sprzedają się wyśmienicie. W miniony piątek Frank gości w naszym kraju po raz drugi, drugi raz jest to Poznań, znowuż też klub Meskalina, miejscówka, delikatnie mówiąc, dość kameralna. Frekwencja? Szczerze wątpię, by wyprzedała się pula 150 biletów. Szukanie w tym wszystkim logiki i wyciąganie jakichkolwiek wniosków pozostawiam czytelnikom.
            Zanim zacznę dzielić się pokoncertowymi wrażeniami, jeszcze raz podkreślę fakt, że mamy tu do czynienia z jednym z najbardziej rozpoznawalnych artystów, jacy zawitają w tym roku do Poznania. W czwartek ukazuje się jego nowa płyta, England Keep My Bones - Frank krzyżując palce chwali się, że ma szanse na zadebiutowanie w pierwszej dziesiątce najlepiej sprzedających się płyt w UK*. Otwierającym krążek "Eulogy" rozpoczyna swój występ w Meskalinie.
Choć do premiery płyty zostało parę dni, pośród publiki znajduje się sporo osób śpiewających pierwsze wersy tekstu. Znam je i ja, choć utwór zdążyłem odsłuchać raptem raz, na stronie NME. Za komendą kapelmistrza unoszę w górę butelkę napoju, do oczu cisną mi się łzy. Płaczliwie emocjonalny stawał się będę tego wieczoru niejednokrotnie. Tak dobry i nieskazitelnie autentyczny jest w tym co robi Frank.
Samozwańczy produkt angielskiej średniej klasy i specjalista od tanich rymowanek zawitał do Poznania z dokooptowanym ansamblem i niech mnie diabli, jeśli nie miał nosa dobrawszy sobie rodaków z Dive Dive, nieodstępujących mu na krok żywiołowością i radością grania. A że na najnowszej płycie Frank korzysta z ich usług nad wyraz szczodrze, świeże kawałki takie jak "Peggy Sang the Blues" i "One Foot Before the Other" wypadają naprawdę krzepko. Równie często jak do nowej płyty zespół sięga do fenomenalnego krążka Love Ire & Song. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz bawiłem się tak dobrze, jak przy bezpretensjonalnych, rozczulająco sentymentalnych "Reasons Not to Be An Idiot", "I Knew Prufrock Before He Got Famous" i "Substitue".
Przy pełnym podziwie i szacunku dla wtórujących Frankowi grajków, highlightem koncertu są utwory wykonywane przez lidera solo. Wśród nich znajduje się miejsce dla "Thunder Road", coveru Bruce’a Springsteena i "Dan's Song", podczas którego publiczność przejmuje partię harmonijki naśladując jej dźwięk. Ktoś powiedziałby, że to tylko błazeńska, infantylna zabawa, frajda jednak niesamowita. FT sięga też do swoich najwcześniejszych dokonań – wykonuje pełne werwy "Nashville Tennessee". Po koncercie chwali mi się, że dodał ten utwór mając w pamięci zadane mu przeze mnie pytanie, w którym odniosłem się do tekstu utworu*. Może to tylko kokieteria, co nie zmienia faktu, że gest przemiły. W rzeczonym fragmencie liryk poeta dla jasności definiuje swoją muzykę - A simple scale on an old guitar, and a punk rock sense of honesty. Doprawdy, nie przychodzi mi do głowy żaden zespół punkowy tak szczery, tak prostoduszny, jak Frank we własnej osobie. Jest ucieleśnieniem wszystkiego, co stanowi esencję punka – odwagi, niezłomności i naiwnego idealizmu. Pozostawanie osobą kompletnie niezniszczoną przez sukces i sławę to najbardziej punkowa rzecz, z jaką się spotkałem.
Widziałem w życiu garstkę koncertów. Parę z nich naprawdę przyzwoitych. Przeróżni wykonawcy nieraz imponowali mi zaangażowaniem, jawną radością czerpaną z grania, entuzjazmem niezrażonym fatalną frekwencją, marną organizacją czy problemami natury technicznej, a przynajmniej jeden, średnio dwa z tych czynników to nieodłączna część każdego koncertu w tym kraju. Nie spotkałem się jednak jeszcze z kimś równie zakochanym w swoim rzemiośle jak Frank. Muzyka nie jest dla niego zajęciem, jest dla niego życiem. Kariera tego faceta to nieprzezwane pasmo sukcesów, konsekwentnego zdobywania coraz to większego podziwu i uznania, koncertów na największych festiwalach. W skromnym poznańskim klubiku daje występ w którym jest ogień, którym byłby w stanie roznieść w pył Koloseum. Widać, że jest to człowiek, który chce dotrzeć ze swoją muzyką do każdego. A że spotyka się w naszym kraju z dość nieznacznym odzewem? Na dłuższą metę, nikomu z obecnych w Meskalinie to chyba nie przeszkadza. W moich oczach, fakt ten z miejsca staje się istnym błogosławieństwem. Choć to muzyka o stadionowych aspiracjach, nie wyobrażam sobie Franka w innych warunkach, niż między przytulnymi ścianami zacisznego klubu. 

*Przed koncertem udało mi się przeprowadzić wywiad z Frankiem. Zapis rozmowy i wideo już wkrótce na Kulturze Kanalii!