czwartek, 16 grudnia 2010

DVA 15.12.2010, Poznań, Pod Minogą.

            Miałem obawy co do tego koncertu. Sama data w środku tygodnia nigdy nie wróży dobrze. Promocja, o ile jakaś była, nie dotarła do mnie – na informacje o koncercie nakierowało mnie rozpaczliwe szukanie sposobu na uchronienie się przed widmem wieczornego zbijania bąków w przybijającej samotności. Wyczytałem też, że poprzedni zaplanowany w Poznaniu koncert czeskiego duetu nie doszedł do skutku z powodu braku zainteresowania. Byłem świadkiem niejednej frekwencyjnej porażki, w tym koncertów, na których suma występujących muzyków przewyższała publikę. Mimo to nigdy nie nabawiłem się znieczulicy, pustki pod sceną wciąż kłują moje empatyczne usposobienie. Szczęśliwie, tym razem obawy okazały się bezpodstawne – tłumów nie było, ale w warunkach klubu tak ciasnego jak Minoga nawet kilka tuzinów ludzi wygląda przyzwoicie.
            Rozsiadłszy się przy barze, zaniepokojony głowiłem się nad jeszcze jednym - jak tą polifoniczną, wielowarstwową  muzykę mają odtworzyć na żywo dwie osoby? Przed koncertem postanowiłem zapoznać się co nieco z działalnością gości z południa i łyknąłem ją bez zapity. Dodam, że podchodziłem do zespołu z dużą rezerwą, natrafiwszy gdzieś na porównania z niespecjalnie przeze mnie adorowanym Animal Collective. Starczało jedno przesłuchanie i wątpliwości odeszły w dal. Rzeczywiście, muzyka DVA sprawdziłaby się zarówno na elektro-potańcówce, jak i w formie przyśpiewek przy sianokosach. Jednak w wykonaniu tego czeskiego małżeństwa ten miszmasz elektroniki i rustykalności wypada wyjątkowo naturalnie. Co rzadko można powiedzieć o wykonawcach szczycących się etykietami pokroju „indie folk” czy innymi przywieszkami, których nawet nie będę próbował rozszyfrowywać. Choć początkowo z trudem doszukiwałem  się jawnych zapożyczeń z czeskiego folkloru, słychać było, że sympatyczna parka nasiąkła świeżym, wiejskim powietrzem. No i że gra i śpiewa z beztroskością kapeli z festynu ludowego.
            W Minodze chłód, na scenie szaliki i wełniane swetry, a show rozpoczyna się od… uruchomienia sekwencera. Z jednej strony moje wątpliwości odnośnie sposobu odtworzenia klimatu płyty zostały rozwiane, z drugiej, zacząłem kręcić nosem. Cóż, moje muzyczne upodobania tkwią w mrokach średniowiecza, podchodzę sceptycznie do nadużywania wszelkich technologicznych cudeniek. A obsługująca elektronikę „gorsza połowa” małżeństwa korzystała z ich dobrodziejstw obficie, zapętlając nawet bieżące partie instrumentów. Zainteresowany pobrzękiwał też na antycznie wyglądającym gitarzysku, paradoksalnie, na czystym kanale, rezygnując z dodatkowych efektów.  Żeńska część duetu tymczasem na zmianę chwytała za saksofon, klarnet, czy też przedziwne dziecięce zabawki. Przy tym odpowiadała za niemalże całą stronę wokalną oraz, w odróżnieniu od przyklejonego do krzesła małżonka, uteatralniała widowisko tańcami.
            Pomimo małego niesmaku wywołanego zuchwałym korzystaniem z poręczność rzeczy martwych, szybko zauważyłem, że nie w loopach i wystukującym rytm „dzięciole” DVA skupia siłę swojej muzyki. Czeska parka wkłada w te dźwięki tyle energii, że elektronika pozostaje tym, czym w założeniu powinna być – tłem. Na żywo materiał, który dotychczas uważałem za zbiór sympatycznych, rozhulanych piosenek zaczął oddychać pełną piersią. W końcu zacząłem dostrzegać typowe, słowiańskie melodie. Pani wokalistka robiła ze swoim głosem co chciała, wyśpiewując nie tyle teksty, co zlepki różnych języków, bezładnych sylab i onomatopej. Wszystko zaczynało brzmieć nadspodziewanie organicznie. Mimo wszędobylskiej elektroniki jestem pewien, że Czesi poradziliby sobie nawet, gdyby w Minodze poszedł prąd.
            Z utęsknieniem czekałem na mój ulubiony numer z tegorocznego Hu, „Tatanc”, który jest tak uroczy i promieniujący radością, że aż chce się tatancować, cokolwiek by to, do diaska, znaczyło. Numer wypadł fenomenalnie, ale do gwałtownego spotkania mojej dolnej szczęki z podłogą doszło dopiero chwilę później. Nie znam nawet tytułu tego dziełka, ale momentalnie zacząłem dostrzegać domniemane kinematograficzne konotacje DVA (nagrywali muzykę do filmów niezależnych). Hipnotyzujący, z pięknymi, operowymi partiami wokalnymi utwór miał w sobie coś z klimatu dzieł Ennio Morricone. Kopary nie zebrałem z podłogi już do końca. Piwo, o którym zupełnie zapomniałem patrząc, jak Pani wokalistka niby to tańczy, niby dostaje napadu pląsawicy kończyłem po koncercie w stanie kompletnego roztrzęsienia. I trvam tak podjarcowany do teraz.

Poniżej klip do „Tropikal Animal”. Na żywo wywala z butów.

piątek, 10 grudnia 2010

W jaskini pornografa. Grinderman - Grinderman 2.


 Zastanawiałem się kiedyś nad genezą nazwy tego projektu Nicka Cave’a, rozkręconego cztery lata temu z trzema kompanami z dowodzonej przez niego formacji The Bad Seeds. Jak przeczytałem później w jakimś wywiadzie, została ona wybrana na poczekaniu, zaczerpnięta z tytułu utworu Johna Lee Hookera. Nim moje wątpliwości zostały rozwiane, próbowałem dokonać małego research’u na własną rękę. Spośród licznych definicji słowa grind największym pewniakiem zdawało mi się zastosowanie czasownika jako określenia tzw. ocierańca. I choć atmosfera muzyki G-menów ma w sobie coś z widowiska w obskurnym klubie z rurami, konia z rzędem tancerce egzotycznej, która utrzyma się na swoich przezroczystych obcasach przy kakofonicznych rytmach Grinderman 2.
Zanim wytłumaczę, co przyjemnego odnajduję w tym przesyconym wszeteczeństwami tumulcie muszę zaznaczyć, że mnie samego dziwi bezkrytyczność, z jaką łykam ostatnio wszystko co wyjdzie spod palców Cave’a. Dla przykładu. Nazwijcie mnie pruderyjnym tępakiem, ale nie jestem entuzjastą szeroko pojętego erotyzmu w literaturze. Nic nie wnoszące do treści epatowanie perwersją psuło mi nieraz lektury przyzwoitych poniekąd dziełek Philipa Roth’a czy Michela Houellebecqa. Znużony waginalnymi metaforami rzuciłem w diabli Zwrotnik Raka, nie doczytawszy go nawet do końca. Inaczej było ze Śmiercią Bunny’ego Munro rzeczonego Australijczyka. Przede wszystkim, pod obślizgłą warstwą sprośności autor nie próbuje przeszmuglować żadnego pretensjonalnego przekazu. Nie chce aspirować do statusu manifestu wyzwolenia, co jest mocno naiwne w czasach, kiedy wszystkie bariery zostały już przekroczone, a w notowaniach bestsellerów co druga pozycja to dzienniki Córy Koryntu albo wspomnienia alfonsa. Książka ta jest czystą karykaturą, czytanie jej jest jak oglądanie małp kopulujących w ZOO - bardziej, niż sam widok śmieszy myśl o oburzeniu, jakie musi wywoływać wśród stojących przy klatce rodzin. I w rzeczy samej, chichrałem pod nosem wyobrażając sobie reakcje tych, którzy spodziewali się po autorze mrocznego romantyzmu, bądź kojarzyli go jako borsukowatego szatyna, mruczącego ku Kylie Minogue.
Małpa nie mniej gorsząca niż spółkujące orangutany zagościła na okładce debiutu Grinderman. Tym razem zamiast obscenicznego naczelnego z obwoluty szczerze na nas kły wilk. Wbrew pierwszym skojarzeniom nie oznacza to, że muzyka zespołu stała się bardziej gniewna czy zadziorna. Słuchając płyty szybko dociera do nas, że wilk przybywa do tej jasno oświetlonej, przyozdobionej popiersiem Peryklesa i białymi różami łazienki kierowany zwierzęcym głodem. W 53-letnim Nicku, mężczyźnie o mocno już przerzedzonej, ale wciąż uparcie farbowanej na czarno fryzurze budzą się takie właśnie atawistyczne skłonności. Jak złakniony wilk wyje już w przewrotnie zatytułowanym numerze otwierającym – „Mickey Mouse and the Goodbye Man”. Wilczą sierść przywdziewa także w singlowym „Heathem Child”, do którego powstał klip. O którym nie napiszę nic, po prostu odeślę do samego obrazu:


            Przez resztę albumu Cave, prywatnie żonaty i ustatkowany, zakłada kolejne maski. W „Worm Tamer” jest wężem. W „Kitchenette” jak gdyby zamienia się w swoje literackie alter ego. Niczym Bunny Munro ze wspomnianej powieści, bezczelnie zachęca ustatkowane kobiety do przyprawiania rogów swym troskliwym, acz seksualnie wyeksploatowanym mężom. Podobnego bałamucenia jest na płycie mnóstwo. I nie są to wysublimowane, sensualne sonety, raczej najczystsza poezja klozetowa. Coś, na co idzie natrafić na drzwiach kabiny dworcowej, bądź uniwersyteckiej toalety. Choć czasem nieco hermetyczne, teksty te zaśpiewane z Cave’owską lubieżnością do pary z gwałtownym, hałaśliwym tłem wypełniają utwory duszną, elektryzującą atmosferą.
            Muzycznie, Grinderman miał być dla Nicka stylistyczną odskocznią od wtórującego mu na co dzień kolektywu The Bad Seeds. Debiut zapowiadano jako prymitywny, garażowy rock, co niezupełnie się sprawdziło - płyta wykraczała daleko poza sztywne ramy gatunkowe. Przedłużeniem tej myśli miało być wydawnictwo tegoroczne. I znowu nie mogę do końca się zgodzić. Mimo, że materiał sprawia wrażenie bardziej poukładanego, wciąż ciężko uwierzyć, że powstaje, jak twierdzi sam maestro, w biurowych warunkach. Muzyka kipi szaleństwem i spontanicznością, jest w tym coś z ducha The Velvet Underground. Spora w tym zasługa Warrena Ellisa, od lat nieodłącznego sprzymierzeńca Cave’a (podejrzewam, że panowie dziś nawet kąpią się razem, przy czym zwłaszcza po Warrenie widać, że raczej nie robią tego zbyt często). Ta mieszanka szału improwizacji i wyrafinowania, którego ucieleśnieniem na scenie jest brodaty Ellis intensyfikuje dekadenckość tej płyty. Wspomniany pierwszy numer z Myszką Miki to rozpędzona, przesterowana do granic słuchalności bomba. Począwszy od „Worm Tamer”, welwetowe naleciałości pojawiają się na każdym kroku. Nawet w najbardziej konwencjonalnym „Palaces of Montezuma”, przypominającym bardziej przystępne pozycje Reeda w stylu „Rock & Roll”. Przeszywający szum w uszach pozostaje po ostatnim kawałku, „Bellringer Blues”. Jednostajny rytm i jakby gospelowe chóry zlewają się z brudnymi, skomlejącymi gitarami. Idealnie zamyka album, który w zamierzeniu jest podstępnie zaplanowanym, plugawym atakiem na delikatność.
            Nie jest to łatwa i przyjemna płyta, ale bezsprzecznie fascynująca. Muzyka prowokująca, dysharmonijna, tematycznie wręcz pornograficzna. Choć Cave pozbył się zdobiącego ostatnio jego twarz „pornstache”, dalej bulwersuje i obnosi się ze swoją rubasznością. Ale też robi to z właściwą tylko sobie gracją.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Dezerter, 1125 4.12.2010, Poznań, Eskulap.

 Przypadek Dezertera zawsze oddzielałem grubą kreską od reszty polskiego punka. Ba, w mojej świadomości zagnieździł się w miejscu wyjątkowym, wysoko ponad resztą ogólnie pojętej rodzimej muzyki. Od pierwszego zetknięcia postrzegam zespół jako swoiste zjawisko. Jest dla mnie zdumiewającym kuriozum, które stawiam obok wczesnych opowiadań Hłaski i filmów Barei. Jak i w tych przypadkach, bezczelna jazda po komunistycznej rzeczywistości  do dziś robi wrażenie i wciąż głowię się, jakim cudem muzycy nie podzielili w konsekwencji losu Władimira Majakowskiego. Nie da się też ukryć, że z biegiem lat gorzka satyryczność ich tekstów nie zatraciła nic z trafności. Co więcej, ich nieprzemijająca aktualność nie wynika tylko i wyłącznie z modernizacji pokroju zamiany z „towarzysza” na „kapitalistę”, czy z „milicjanta” na „policjanta”. Nawet, jeśli mimo upływu lat i transformacji ustrojowych lat na pewnych płaszczyznach faktycznie nie zmieniło się nic, poza stosowaną terminologią. Perspektywa kolejnej możliwości upewnienia się, czy przekaz zespołu wciąż dociera do narodu bez zakłóceń jak zwykle była więc ekscytująca. 
Niestety, mój entuzjazm ostudziły nieprzyjemne zapachy rozprzestrzeniające się wokół klubu, w którym miał się odbyć koncert. Na szczęście, krążące tu i ówdzie pogłoski o śmierci Eskulapa okazały się mocno przesadzone. Ledwo zjawiwszy się na miejscu, usłyszałem dochodzące z sali znajome dźwięki. To złotowskie chłopaki z 1125 rozpoczynają set przed niezręcznie nieliczną publiką. Jedenastki w wydaniu koncertowym widziałem już wiele razy, ostatni raz w słupskim pubie ze sceną rozmiaru rozłożonej kanapy. Na tak okazałej, jak eskulapowa widziałem ich pierwszy raz i, prawdę mówiąc, widać było, że to nie ich żywioł. Wydawało mi się, że panowie duszą się na wysokim podeście, oddzieleni od publiki fosą i barierkami.
Mimo tego dyskomfortu, jakoś udało im się przebrnąć przez set i rozruszać garstkę ludzi. Przeważały raczej świeższe rzeczy, co jakiś czas przeplatane starymi hiciorami – od „Policji” do „Hardcore Przeciwko Politykom”. Wnioski końcowe? Niby jest fajnie, wciąż jednak nie jestem pewien, czy oby uzachodnienie tekstów i muzy wychodziło zespołowi na dobre. Owszem, takie „Break the Wall” czy „Full of Understanding” to bezdyskusyjnie miażdżące numery, ale czuć przy tym, że zanika gdzieś uliczno-punkowa żywiołowość, która czyni Płonie Mi Serce najlepszą w moim mniemaniu rodzimą płytką HC.
W trakcie wyjątkowo krótkiej przerwy klub zdążył się nieco wypełnić, wbrew moim pierwotnym obawom obeszło się bez frekwencyjnej wpadki. Pośród publiki mnóstwo młodzieży, zjawiska zwanego „Starą Gwardią” raczej śladowe ilości. Co mnie bardzo cieszy, w pamięci tkwi mi tegoroczne Suicidal Tendencies, które miejscami przypominało zlot absolwentów technikum leśnego z rocznika 1990 (czyt. rzucało się w oczy ujednolicenie wiekowo-płciowe). Podejrzewam, że w przypadku niektórych załogantów sentyment mógł przegrać z perspektywą tułania się w okrutnym mrozie. Oddzielna sprawa, że nostalgiczne wojaże odpuścił sobie sam zespół. Rozpoczęli czterema nowymi numerami, po czym cofnęli się w czasie do… tytułowego kawałka z płyty przedostatniej. Dopiero po tym panowie sięgnęli do kilku antycznych staroci, tworząc przy tym kanion pomiędzy evergreenami a nowościami, rzadko tykając wydawnictw z lat 90. Nad czym trochę ubolewam, zwłaszcza, gdy konsekwentnie ignorowana jest Blasfemia, którą uważam za skandalicznie niedoceniane arcydzieło.
            Do Prawa do Bycia Idiotą wracano jeszcze parę razy, za każdym razem serią kilku utworów. Niech mnie drzwi ścisną, jeśli poza dwoma, trzema rodzynkami nie zagrali niemalże całej płyty! Ryzykowne zagranie, zwłaszcza w przypadku zespołu z takim stażem. Plan jednak całkowicie wypalił, a to z prostego powodu – Dezerter nagrał bardzo fajną płytę. Dotychczas traktowałem ją w kategorii miłej niespodzianki, zacierającej niesmak po nieudanym Nielegalnym Zabójcy Czasu. Tymczasem rzuca się w oczy, że po sześciu latach pałowania tego samego panowie wydają się bardzo odświeżeni grając nowe rzeczy. Nawet, jeśli w trakcie występu zdarzało im się nieco posypać, niezniechęceni co najwyżej wymieniali między sobą zakłopotane uśmiechy. Sukces albumu uświadomiły mi przede wszystkim reakcje pod sceną. Tańce i hulanki nie ustawały przy nowościach, a i imponująca ilość osób zdążyła rzetelnie wyuczyć się tekstów.
            Drążąc dalej temat liryk, w punkowym światku zawsze uważałem Dezertera za bastion trzeźwego, wolnego od agitacji komentarza. Czegokolwiek by Pan Krzysztof Grabowski dziś nie napisał, nie musi już obawiać się nieprzyjemnych następstw pokroju pouczających wizyt na komisariacie MO. Niepokojące jest to, że nawet mimo komfortowych warunków tak niewielu muzyków podąża obecnie jego śladami. A póki brak następców, młodzież potrzebuje Dezertera jak diabli. Mało kto zachęci ich dziś do myślenia za siebie samych.

wtorek, 30 listopada 2010

Na jesienną nutę - najlepszy break-up album!

            Mija nam listopad, miesiąc budzący raczej nieprzyjemne skojarzenia. Nawet jeśli osobiście nie masz nic przeciw jesiennym klimatom, ciężko jest nie ulec zbiorowej presji przygnębienia, którym zarazić może cię pierwszy z brzegu napotkany przechodzień. Ale i charakterystyczna dla tej pory chandra może okazać się inspirująca. Głowiąc się nad konceptualnym tematem, dzięki któremu mógłbym podciągnąć pod jeden strychulec parę godnych polecenia płyt, wszechobecna ponurość podsunęła mi jeden pomysł.
            Zręcznie wymyślona przez krytyków konwencja „break-up album” przywodzi na myśl melancholijne dokonania Dylana, springsteenowskie Tunnel of Love i tryliony topowych singli z żeńskim imieniem w tytule. Zapotrzebowanie na taką nutę będzie zawsze. Czegokolwiek byśmy nie mówili, rozstania  odbijają się na naszych aktualnych preferencjach muzycznych. W muzyce odnajdujemy empatię, którą tak ciężko znaleźć pośród innych ludzi, pochłoniętych własnymi problemami. To bez wątpienia ciekawe zjawisko socjologiczne, wolałbym jednak odpuścić sobie dogłębne analizowanie go. Temat to dość śliski, jak najbardziej poważny i nie powinno się go trywializować. Gówniarzowi mojego pokroju przyszłoby to wyjątkowo łatwo.
Różny jest dobór repertuaru w tym nikczemnym okresie. Jedni przykładają sobie do ran chicagowski blues, inni zagłuszają sumienie Slayerem, rozwścieczone dziewczęta chętnie dołączają do antytestosteronowej krucjaty PJ Harvey. Zatwardziali sadyści katują się utworami, z którymi wiązali kiedyś najbardziej transcendentalne przeżycia. Najpopularniejsze, bo uniseksowe w wymowie, zdają się być nowofalowe łkania Joy Division, The Smiths, The Cure i im podobnych. Dziś, zamiast przytaczać oczywistości, skupię się na trzech płytach, które niesprawiedliwie odeszły w zapomnienie, lub też nigdy nie dostąpiły należnego im splendoru. Wartych odkopania bez względu na to, czy raptem wczoraj spiłeś swoją pierwszą czarną polewkę, zostawił cię czwarty drań w tym roku, czy od lat już gnijesz samotnie, nie mogąc wykaraskać się ze związku, który lekkomyślnie udało ci się zburzyć. Jeśli nawet wszystko to jeszcze przed tobą, warto te szkarłatne klejnoty umieścić w szklanej szkatułce, którą zbijesz kiedyś w razie potrzeby.

Rollins Band - The End of Silence (1992)

                     O kobietach Henry Rollins powiedział kiedyś, że „Jest dobrze, gdy są, jest źle, kiedy odchodzą, ale to dzięki temu masz gotową połowę nowej płyty w cztery dni”. Choć z nagrywaniem Hank ostatnio przystopował, nie wynika to z braku inspiracji czy lenistwa. Oręża do walki z frustracją i sprzyjającą jej apatią ma pod ręką co niemiara. Poza sceną pisarz, właściciel firmy wydawniczej, sporadycznie aktor. Ostatnimi czasy przede wszystkim objeżdża cały świat występując z komicznymi, ale i niesamowicie pouczającymi monologami. W życiu tego istnego omnibusa nie zawsze było kolorowo, o czym świadczy płyta The End of Silence, przygniatający ładunek furii w solidnej mierze inspirowanej post-zwiazkową traumą.
Rollins pierwotnie zasłynął jako wokalista zespołu Black Flag. Dziś legenda amerykańskiego podziemia, swego czasu opluwana była przez punkowe środowisko za inkorporowanie ciężkich, metalowych niemalże riffów. Na The End of Silence oswobodzony Henry daje pełen upust swojej fascynacji muzyką Black Sabbath. Hektolitry ołowiu wylewają się z głośników, większość płyty utrzymana jest w ślamazarnym, miażdżącym tempie. Ponad wszystkim góruje toczący pianę z ust wokalista. Choć facet to bez wątpienia elokwentny, rezygnuje tu z poetyckiej ekwilibrystyki. Zamiast owijać przekaz w enigmatyczne metafory i alegorie, uwalnia emocje surowe, w najbardziej pierwotnej postaci. Toksyczne relacje damsko-męskie są motywem przewodnim większości utworów, spośród nich wybijają się „You Didn’t Need” i „Tearing”. Pierwszy to boleśnie szczera spowiedź człowieka samookaleczającego się wspomnieniami, drugi zaś obrazuje postępującą, obustronną destrukcję w związku. Niesamowite wrażenie pozostawia po sobie „Blues Jam”. Jak sama nazwa wskazuje, jest to długa (12 minut!) improwizacja, rzeczywiście nagrana w studiu na setkę. Rollins dzieli się ze słuchaczem swoją refleksją na temat życia na tym padole łez – „Belive me when I tell you/Life won’t break your heart/It will crush it”. Nie jest to podnosząca na duchu obserwacja, łączysz się jednak z Henry’m w przygniatającym weltschmerzu.
Klimaksem płyty jest „Just Like You” – stanowcza odmowa pójścia w ślady nieczułych i obłudnych rodziców. To już nie utwór, a istna bestia. Ciągnie się przez 11 minut, z których cztery ostatnie to porażająca koda, powoli przechodząca w czysty zgiełk. Rollins syczy, dyszy, po czym wydaje z siebie ostatnie, zezwierzęcone „yeahhh!!!”. Po godzinie i kwadransie goryczy Hank triumfuje ponad wszystkim. Płyta odnosi sukces, staje się furtką do imponującej kariery, niewiasty, które dały mu kosza plują sobie w twarz.

Greg Graffin - American Lesion (1997) 
  
Do wokalisty Bad Religion nawiązuję w drugim już wpisie z rzędu. Broniąc się przed zarzutami monotematyczności uprzedzę, że solowe dokonania doktora mało mają wspólnego z jego rodzimą kapelą. Płyta jest niemalże w całości akustyczna. Adieu, przesterowane gitary i galopujące tempa. Zanim zdębiały słuchacz zacznie się zastanawiać, kto podstępem umieścił w odtwarzaczu krążek Neila Younga, wątpliwości rozwiewa jedyny w swoim rodzaju głos i kompozytorski kunszt – czarujących melodii i harmonii American Lesion można by rozdzielić na tuzin płyt.
Kolejny wstrząs to liryki, a więc powód, dla którego płyta ląduje w tej nieszczęsnej klasyfikacji. Próżno tu szukać charakterystycznych dla Graffina socjopolitycznych manifestów i humanistycznych rozważań. Owszem, zdarzały się kalifornijskim punkom numery traktujące o straszniejszej, niż wszelkie omamiające wierzenia miłości, z reguły jednak autorstwa drugiej kompozytorskiej półkuli mózgowej zespołu, Bretta Gurewitza (żeby wspomnieć choćby „You”, „Anaesthesia” czy „Infected”). American Lesion tymczasem w każdym calu inspirowane jest rozwodem wokalisty. Jaki fan Bad Religion mógłby spodziewać się takiego emocjonalnego ekshibicjonizmu? Zaskakujące jest samo podejście do tematu. Co by nie mówić, dalekie od typowo samczych demonstracji mizoginistycznej dumy i nieomylności. Próżno też szukać typowo męskiego przyjmowania pozycji ofiary i konkluzji z kategorii „bo to zła kobieta była”. Dokonujący rachunku sumienia Greg kumuluje całą winę na swojej osobie. Tłumaczy klęskę małżeństwa trudnościami w okazywaniu uczuć („Opinion”) , nieporadnością w walce ze słabościami i odpowiedzialnością („When I Fail”), w najlepszym wypadku zrzuca nieco balastu na bezlitosny los („Fate’s Cruel Hand”). W „In the Mirror” dokonuje cierpkiej samokrytyki wykrzykując w rzeczone lustro „You piece of shit!”. Pośród rozpaczy i paszkwili na własną osobę znajduje się tylko jeden wyjątek. Ciepły „Maybe She Will”, cicha nadzieja na ponowne zejście się dróg zwaśnionej pary to najbardziej poruszający moment płyty.        
Za samą odwagę Graffinowi należy się poklask. Ale nawet zostawiając z boku warstwę tekstową nie można przejść obojętnie obok bezbłędnie chwytliwych piosenek, a pośród wszystkich dziesięciu ze świecą szukać jednego choćby słabego momentu. Każdy fan Bad Religion bez problemu rozpozna wyskakujący w środku płyty utwór „Cease”. Znany z The Gray Race pocisk tu inkarnuje się w postaci delikatnej fortepianowej ballady. Gwarantuję, że po usłyszeniu tej wersji ciężko będzie wrócić do punkowego pierwowzoru. 

Juliana Hatfield - How to Walk Away (2008)


Mimo krótkiego okresu dostrzegalnej popularności w połowie lat 90, Julianie Hatfield nigdy nie udało się zaistnieć w masowej wyobraźni fanów muzyki alternatywnej. Skromna i wyciszona w wywiadach dziewczyna nie pasowała do szczycących się ekscesami ikonek lansowanych w MTV. W jednym z nich, przeprowadzonym w okresie największej prosperity, dwudziestokilkuletnia wtedy Juliana zdradziła, że nie zdarzyło jej się wówczas jeszcze doznać, eufemistycznie rzecz ujmując, miłości cielesnej. Ta deklaracja przyniosła jej, niestety, więcej rozgłosu, niż jakiekolwiek muzyczne dokonania.
Nie przejmując się brakiem komercyjnego powodzenia i czterdziechą na karku, Pani Hatfield wciąż jest tytanem pracy. Czy to solo, czy udzielając się w różnych formacjach, w ciągu ostatnich 10 lat nagrała dziewięć płyt. W tak zwanym międzyczasie znalazła też czas na zawiązywanie, jak to się mówi, nieuchwytnych nici sympatii. Idzie się domyślić, że z czasem gwałtownie rozplątywanych, o czym swoim przesłodkim, choć już nie rozczulająco dziecięcym jak kiedyś głosem śpiewa na How to Walk Away.
Tytuł płyty jest mocno mylący. Na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie żywcem zaczerpniętego z okładki „Cosmopolitan”. Nie znajdziemy tu na szczęście rad rodem z magazynów dla tzw. kobiet wyzwolonych. W gruncie rzeczy, brak tu jakichkolwiek wskazówek i odpowiedzi. Jest za to studium rozpadu związku i następującej po nim uczuciowej stagnacji. W odróżnieniu od posypującego głowę popiołem Graffina, wokalistka daje popalić płci brzydkiej. Tak jest choćby w „The Fact Remains”, otwieraczu tak fenomenalnym, że pierwsze przesłuchiwanie całości wznowiłem po dziesięciu zapętleniach. Nieco więcej zrozumienia wokalistka okazuje w „My Baby…”, rzeczy o wkradającej się w związek rutynie i powoli usychających uczuciach. O tym, że od czasu sławetnego wywiadu w życiu Julianny zaszły pewne zmiany świadczy „Just Lust”. Pieśń o, cóż, słabnącej wstrzemięźliwości wobec czysto fizycznych rozkoszy.
Stylistycznie, nie tak daleko tej płycie do American Lesion. Aczkolwiek jest to materiał nieco bardziej nowoczesny, o dopieszczonej produkcji, ze szczyptą elektroniki. Jeśli zaś chodzi o unikatowość głosu i talent do pisania niebywałych piosenek, to ta sama liga, żeby nie powiedzieć ekstraklasa. Utwory, mimo iż naładowane niespecjalnie pozytywnymi emocjami, przekazane są z popową subtelnością. Ale ostrzegam, może ta słodycz przyprawić o ból zębów. Tak jest w „Remember November”, gdzie Pani Hatfield zaprzestaje rozdrapywaniu ran, oddając się ciepłej nostalgii. Niezupełnie trafia toto do mnie, ale to chyba dlatego, bo sam jestem wyjątkowo gderliwy i spoglądać za siebie potrafię tylko z grymasem goryczy i zażenowania.
            Rozczulająca to płyta, niestety też potwierdzająca okrutną prawdę. Czy jesteśmy przeżywającymi dziewicze rozczarowania nastolatkami, puszącymi się alfa samcami/samicami, bądź też płaczliwymi neurotykami na skraju wieku średniego, zawsze wisi nad nami widmo okresu, podczas którego nasze płyty Jamesa Browna pokryją się kurzem, a soundtrackiem każdego dnia staną się dobijające smęty. Wyżej wymienione wydawnictwa, a każde z nich poruszające na inny sposób, potwierdzają, że najlepsze rzeczy rodzą się w bólu, nawet jeśli praca nad nimi to wciąż tylko rozpaczliwy eskapizm.  

Pamiętajcie jednak. Kiedykolwiek użalacie się nad swoim życiem, jakkolwiek koszmarny był dla was mijający listopad, pocieszcie się tym, że Morrissey miał jeszcze gorszy:


czwartek, 25 listopada 2010

Bad Religion - The Dissent of Man. I wspomnienia z Warszawy.


 Fryderyk Nietzsche rzekł kiedyś – buddyzm nie obiecuje, lecz dotrzymuje, chrześcijaństwo obiecuje wszystko, lecz nie dotrzymuje niczego. Zła Religia, cóż, nie wabi obietnicą życia po śmierci, nie przewiduje świąt wolnych od pracy, ale też nie zagrozi ci ekskomuniką za zabieg in vitro, raczej też nie wylądujesz w chińskim łagrze za kopię Against the Grain w domowej kolekcji. Co jakiś czas uraczy cię jednak fajną płytą, a tych ma na swoim koncie już piętnaście. Żadna wiara w życiu mi tyle dobrego nie dała!
            Płytka najnowsza, The Dissent of Man, wyszła we wrześniu, miesiąc wcześniej zaś, po 30 latach bezczelnego omijania kraju Lecha, zainteresowani zawitali do jego stolicy. Gdzie się stawiłem i przeżyłem być może highlight mijającego roku (żałośnie marnym jest życie, jeśli za szczytowe przeżycie dwunastu miesięcy uważa się durny koncert).
            Sądząc, że durny koncert może się okazać zbyt słabym argumentem przy proszeniu tymczasowego pracodawcy o dzień wolny, podkolorowałem trochę powody mojego nagłego wyjazdu do Warszawy. W życiu, na miarę okoliczności i własnych możliwości, staram się nie kłamać. Nie dlatego, bo kieruję się jakąś górnolotną moralnością, po prostu słaby ze mnie blagier, każde moje najmniejsze łgarstwo prędzej czy później zostaje zdemaskowane. Mimo że niewielkim przekształceniem powodu nagłego wyjazdu nie wyrządziłem nikomu krzywdy, przez całą podróż, cytując Kurta Vonneguta "Miałem uczucie, że moja dusza jest plugawa i cuchnie niczym dym z palonej kociej sierści".
            Nie pamiętam też, by kiedykolwiek zdarzyło mi się dotrzeć z punktu A do punktu B bez absurdalnych perturbacji. Życie z tym fatum ułatwia nabywane przyzwyczajenie, łagodzące kolejne potworne wojaże. Gdy więc będąc jedną stację przed Warszawą Centralną dotarło do mnie, że mój wagon został odłączony od głównego korowodu i ruszył w przeciwnym kierunku, prosto na Lublin, przyjąłem to zrządzenie losu ze stoickim spokojem. Wysiadłem oddalony od założonej destynacji o godzinę drogi, w obcej mi nawet z nazwy Pilawie. Zduszając w sobie frustrację, szybko zakupiłem bilet na najbliższy kurs do Warszawy. Na pokładzie pociągu natrafiłem na starszego człowieka, który podobnie jak ja żadnego komunikatu o odłączanych wagonach nie usłyszał. Nowy towarzysz podróży, bardziej ode mnie uduchowiony, tłumaczył niefortunne, ale jak się okazało zbawienne dla obu stron okoliczności spotkania udziałem vis maior, czy też przypadkiem deus ex machina. Okazał się osobą przemiłą i bezinteresownie pomocną. Droga upłynęła nam pod znakiem rozmów o Kapuścińskim, Szymborskiej i Kochanowskim. Skończyła się zaś pośpieszną konsumpcją miodowo-wermutowego samogonu (wyśmienity!) produkcji towarzysza. Epilog historii taki, że przegapiłem wszystkie supporty, a na występ gwiazdy spóźniłem się pięć minut. Podejrzewam jednak, że gdyby nie pomoc sędziwego Pana, witalnością przewyższającego mnie po stokroć, nie trafiłbym do amfiteatru w Parku Sowińskiego w ogóle. Dobrze się stało, mimo iż pięciominutowe spóźnienie w przypadku Bad Religion równało się przegapieniu czterech utworów.
            Gdy zdyszany przedzierałem się pod scenę, Greg Graffin, poza śpiewaniem w kapeli wykładowca nauk przyrodniczych i paleontologii na uniwersytecie UCLA, zapowiadał utwór tytułowy z płyty Recipe for Hate. Ja zaś, na co dzień próbujący stwarzać wrażenie persony stonowanej, drąc się w niebogłosy rzuciłem się w wir zabawy. Minutę później, dwa razy zgubiwszy buta w mosh-picie, zrozumiałem, że rozbrat z koncertami punkowymi odcisnął na mnie swoje piętno i postanowiłem oddalić się nieco od pokaźnego młyna, oddając się wesołemu podśpiewywaniu kolejnych utworów. Frajda niesamowita, jaki inny zespół mógłby uczynić diabelsko chwytliwymi wersy „Culture was the seed of proliferation but it's gotten melded/Into an inharmonic whole”? W przypływie chęci rozwoju swoich marnych umiejętności translatorskich wziąłem się kiedyś za tłumaczenie liryk Kalifornijczyków. Był to raczej sprawdzian wytrzymałości psychicznej, oczywiście oblany. Ale jeśli ktoś lubi tłumaczeniowe wyzwania i nie wadzi mu poświęcanie dwóch godzin na dogłębne przetłumaczenie tekstu półtoraminutowego utworu, zachęcam gorąco.
Bojowe nastroje panowały nie tylko pod sceną amfiteatru. W chwili koncertu stolica była jednym wielkim polem bitwy. Swoistym Wzgórzem Megiddo stał się plac przed Pałacem Prezydenckim. Z jednej strony tłumy bogobojnych obozowiczów zwiastujących powtórkę z konfederacji targowickiej, z drugiej zaś pielgrzymki kwiatu młodzieży polskiej, uginającego się pod krzyżem sklejonym z puszek po piwie. Co jest niczym więcej jak dowodem, że największą zgubą naszego narodu, poza małą ilością słonecznych dni, jest nadmiar wolnego czasu. Spoglądając na zawieszone za perkusją pięciometrowe logo zespołu, słynny „Crossbuster”, zastanawiałem się, jakim cudem tego dnia, w tym mieście, coś takiego uchodzi im na sucho? Być może właśnie strach agencji koncertowych przed potencjalnym bojkotem występu stał na drodze wcześniejszego przyjazdu Złej Religii? Jeśli jest w tym ziarenko prawdy, organizatorzy Rock in Summer Festival trafili w moment idealny, bowiem skrajna prawica zdawała się wystawiać całą swoją artylerię przeciw semickim łapom próbującym zabrać krzyż. Zespół tymczasem ze sceny zapowiadał powrót do Polski w przyszłym roku. Co tym razem będzie musiało odciągnąć uwagę strażników sacrum od krzyża wpisanego w drogowy znak zakazu? Liczę w tym miejscu na pomysłowość aktualnego rządu. Może refundacja in vitro?
Trzy hiciory na bis – kolejno "21st Century Digital Boy", numer, który jeszcze przez 90 lat zachowywać będzie swoją aktualność, refren wszechczasów w "Sorrow", sztandarowe "Punk Rock Song" i wracamy do posępnej rzeczywistości. Jest godzina 23, za 10 godzin, 500 kilometrów od miejsca, w którym aktualnie się znajduję, rozpoczynam kolejny dzień pracy w butiku z damską odzieżą. Docieram idealnie na czas, niewyspany. Trasa autobusu PKS, miast we śnie, mija mi w powietrzu wypełnionym odorem żółci tryskającej z kłótni siedzącej naprzeciw mnie pary. Poróżnione małżeństwo nie mogło być wiele starsze od troszkę brzuchatych, siwiejących panów, którzy jeszcze przed chwilą skakali po scenie z bananami na twarzach, z werwą i przekonaniem większym, niż dwadzieścia lat temu wykrzykując chórem że chcą "Conquer the World". Jakieś półtora miesiąca później wymieniałem już z kumplem wrażenia odnośnie świeżutkiego wtedy The Dissent of Man. Rozmówca mój stwierdził, że po chłopakach "słychać ich wiek". Zgodzę się, ale i nie uważam, by przejawiało się to w postaci postępującego zniedołężnienia. Bad Religion starzeje się z klasą. Dystyngowana siwizna dodaje powagi, nie odejmując przy tym za grosz animuszu. Tą dychotomię idealnie odzwierciedla zresztą otwierający nowy krążek "The Day That the Earth Stalled". Typowa punkrockowa petarda, a jednak doktor Graffin śpiewa w nim "Do you remember when we were young, adventure had no end?". I taka jest cała płyta, czasem wywrotna, zachęcająca do obrzucania autorytetów kamieniami ("The Resist Stance", "Meeting of the Minds"), czasem ckliwe wręcz refleksyjna ("Cyanide", "I Won't Say Anything"), bądź też zręcznie łącząca oba ("Only Rain", "Wrong Way Kids"). W każdym z tych wydań zespół wypada autentycznie i wyjątkowo… przyjemnie. Niebywale pogodnie, nawet na tle wcześniejszych dokonań. W kontekście płyty punkowej można by wziąć to za bezczelną potwarz. Sądzę jednak, że oszczerstwem jest nazywanie Bad Religion zespołem punkowym, zaściankowość i schematyczność nurtu zostawili w tyle wiele lat temu.
            No właśnie, zespół wciąż uparcie trzyma się swojego. Zawiodą się więc ci, którzy oczekują tu jakiejkolwiek rewolucji. Próżno szukać niespodzianek, a sprawdzone schematy, nawet skutecznie egzekwowane, mają to do siebie, że… pozostają schematami. Nie uderzają już z siłą rażącą tak, jak wtedy, gdy było to czymś innowacyjnym. Nie zarazi więc The Dissent of Man ortodoksyjnym fanatyzmem kogoś stykającego się ze Złą Religią po raz pierwszy. Starych wyjadaczy materiał, jak zawsze, zadowoli. Każdy ceniący sobie zręcznie skleconą, melodyjną i inteligentną muzykę na pewno powinien dać płycie szansę. Chcących usłyszeć zespół w najlepszym wydaniu odsyłam do opublikowanej za darmo w sieci tegorocznej koncertówki 30 Years Live. Albo, jeśli się nadarzy okazja, kieruję prosto na koncert.
Na koniec tego wszystkiego nasuwa mi się pewna myśl. Jak wspomniałem, przez nieprzewidziany rozwój wypadków nie dostąpiłem okazji zobaczenia supportów sierpniowego koncertu. W relacjach doszły mnie głosy o pięknych chłopcach z Billy Talent i piszczących nastolatkach. Nie wiedzę w tym nic złego, zastanawiam się jednak, czy takie zespoły będą za ćwierć wieku przyciągać i elektryzować ludzi. Wyciskać prawdziwe łzy z punkujących gołowąsów i poważnych panów, którzy dotarli na koncert prosto z warszawskiego biurowca (oba przypadki widziane rzeczonego wieczoru). Ba, czy którykolwiek z początkujących i wybijających się dziś wykonawców będzie w stanie obchodzić swoje 30-lecie z takim wykopem, nosząc siwe włosy i łysinkę z taką dumą i gracją? Czy raczej wszystko będzie się kończyć szybko, przedwcześnie stając się wyeksploatowanym i zgorzkniałym, niczym autobusowe utarczki starego małżeństwa?





poniedziałek, 22 listopada 2010

Julia Marcell 20.11.2010, Poznań, Pod Minogą.

Minęło siedem utworów, zanim podczas pierwszego przesłuchania debiutanckiego LP Julii Marcell dotarło do mnie, że obcuję z wokalistką polskiej narodowości. Pal licho, że sięgnąłem po płytę w ciemno, mylący pseudonim sceniczny, angielskie teksty, zachodnią jakość produkcji. To, że dałem się nabrać na „niepolskość” jest chyba największym komplementem, jaki mógłbym sprawić na samym wejściu. Zachwycony It Might Like You, wybierałem się do Minogi ze sporymi oczekiwaniami. To, że można je spełnić z nawiązką wprowadziło mnie w osłupienie nie mniejsze, niż gdy o polskości artystki oświeciło mnie dopiero odliczanie „raz, dwa…”.
Występ Pani Julii miał się pierwotnie odbyć w Blue Note, ostatecznie przeniesiony został do klubu Pod Minogą – na wieść o tym momentalnie struchlałem. Moje wspomnienia koncertowe z owego miejsca nie są bowiem specjalnie przyjemne - ciasno, duszno, mała scena, ciężko o dobry dźwięk. O dziwo (i na szczęście), nie skrzywdziło to mocno sobotniego koncertu. Dźwięk był czytelny, selektywny, na to, że może być tłoczno przygotowałem się mentalnie, oszczędziłem więc resztki postrzępionych nerwów. Mógłbym ponarzekać na odrobinę zbyt głośną perkusję i słabe nagłośnienie pani obsługującej klawisze i chórki, ogólnie trochę wycofanej i nieobecnej. Ale to już moje typowe szukanie dziury w całym.
Sama artystka określa swoją muzykę jako classical punk, co z początku wywołało u mnie małą konsternację. Na szczęście, pierwszy kontakt rozwiał wszelkie obawy - nic punkowego, nawet w sugerowanym podejściu do wykonania, nie słyszałem (uff…). Dopiero widząc Julię z ekipą na żywo dotarło do mnie, że być może coś w tym jest – energia, tupet, zuchwałość. Spory w tym udział akompaniamentu perkusji, oraz, rzecz jasna, zapału samej Julii - numery zabrzmiały jak na sterydach. Albo, skoro już odwołujemy się do punkowej kontrkultury, jak na cracku. Żywiołowość ta była zaskakująca, zwłaszcza mając na uwadze dziewczęcą delikatność płynącą z płyty. Co również liczę in plus, tchnęła bowiem w ten materiał nowe życie. Nawet cover Joanny Newsom wyszedł bombowo.
W tym miejscu wszelkie (wciąż nieco wymuszone) punkowe skojarzenia się kończą. Nawet co smutniejsze dźwięki mają w sobie coś optymistycznego, wyśpiewywane przez pochyloną nad klawiszami (bądź brzdąkającą na skrzypcach), nieśmiele uśmiechającą się Julię. To chyba najbardziej skłoniło mnie do odruchowego przypisania jej wspomnianej „niepolskości”. Bijąca z tej muzyki beztroskość nie tylko kłóci się z naszym słynnym narodowym ponuractwem, ale też trendami panującymi w muzyce niezależnej. Nie wiem, czy to mój pech, ale ilekroć ktoś poleca mi brzmienia etykietowane jako „świeże” i „nowe” co rusz trafiam na brodatych młodzieńców w wykrochmalonych koszulach, którzy przedawkowali Unknown Pleasures. Muzyka Julii jest konwencjonalna, ale zagrana z polotem i wyobraźnią, jakąś lapidarną radością, z którą spotykam się bardzo rzadko.
Mimo to, odbiegając nieco od samego występu, muszę przyznać, że wsłuchując się w przesłodkie melodie fantazjuję o Pani Julii w nieco bardziej melancholijnym wydaniu. Za nic w świecie nie życzę jej impulsu do nagrania swojego Blood on the Tracks, Moon Pix czy Bachelor No. 2, z jakiegoś powodu czuję jednak, że i w tej konwencji jej głos i liryczne raczej, aniżeli piosenkowe podejście do kompozycji wypadłoby świetnie. Póki co, nowe numery zapowiadają materiał jeszcze bardziej promienny, poza bodajże jednym rodzynkiem, zagranym już na bis. Ale może i na melancholijność przyjdzie czas. Nie ma co się spieszyć, na takie klimaty popyt będzie zawsze.
            Skoro już przy relacjach muzyka-rynek jesteśmy, opuszczając Minogę zastanawiałem się, gdzie w tym okrutnym szołbiznesie znajduje się miejsce dla Julii? Pomimo zachwytów krytyki i entuzjazmu licznej gawiedzi (ścisk przeokrutny), nie przeczuwam, by groził wokalistce mainstream. Nie sądzę też, by samej zainteresowanej na tym zależało – ze sceny sprawiała wrażenie nie tyle doskonale wyszkolonej muzycznie profesjonalistki, co podekscytowanej samym byciem na scenie, choć i nieco onieśmielonej dziewczynki. I, do diabła, potrafi tą ekscytacją zarazić! Sądzę, że jej miejsce jest w małych klubach, choć raczej o profilu bardziej kameralnym, niż Minoga, z założenia przecież tancbuda. Prędzej tam, niż na Heinekenach, z czego bohaterka wieczoru odważyła się zażartować. Czegokolwiek by jednak nie robiła – będę trzymał kciuki i wiernie kibicował.            
Pominąwszy głowienie się nad tą błahą kwestią, wracałem do domu oczarowany. It Might Like You uważałem za niezły lek na ahedonię. Z czystym sercem mogę powiedzieć, że Julia na żywo jest antybiotykiem.

sobota, 20 listopada 2010

Hej ho.

Choć nie działo się to tak dawno, trzyma się mnie coraz mniej wspomnień z nastoletnich lat, w szczególności czasu spędzonego w słupskich gimnazjach i liceach. Nie żeby było to jakieś koszmarne przeżycie, które próbuję wymazać z pamięci, sądzę, że w mojej psychice wyryło się w tym czasie nie więcej traumatycznych wspomnień, niż u każdego przeciętnego gimbusa, ofiary transformacji z 1999 roku. Z jakiegoś powodu przywołanie jakiegokolwiek wspomnienia wiąże się z najprawdziwszym wysiłkiem, większość prób retrospekcji kończy się kompletnym fiaskiem. Wstyd się przyznać, ale nie potrafiłbym nawet przytoczyć wszystkich nazwisk z listy obecności mojej klasy w liceum. Staje się to szczególnie krępujące gdy moi współlokatorzy, wspólnie wychowani gdzieś na kaszubskiej wsi, precyzyjnie recytują dzienniki pierwszej klasy podstawówki, nazwisko po nazwisku, numer po numerze. Nawet w tzw. stanie wskazującym.
Co jest tego powodem? Ktoś tłumaczyłby to biologicznie słabą pamięcią, inny tym, że osoby, na które tam natrafiłem niedostatecznie były interesujące, by zostawić po sobie coś wartego zapamiętania. Najprawdopodobniej obie strony miałyby trochę racji.
Jakimś cudem jednak całkiem nieźle pamiętam pierwsze zajęcia języka polskiego wszystkich chyba sześciu klas okresu gimnazjalno-licealnego. Każdą z jednostek dydaktycznych rozpoczynaliśmy tym samym tematem, a właściwie pytaniem – czym jest kultura? Za każdym razem stremowana klasa nie była w stanie wyjść z jakąkolwiek teorią czy tezą, zajęcia z reguły kończyły się dywagacjami, które pozostawiały pytanie bez odpowiedzi. Wszystko sprowadzało się do jednej konkluzji - czymkolwiek kultura jest, jest dla nas ważna i musi stanowić nieodłączny element naszego życia. Dlaczego? Bo tak.
Pytanie powracało wiele razy, także podczas (teoretycznie poważniejszych) zajęć uczelnianych. Zdążyłem się pogodzić z tym, że nigdy nie dojdę do odpowiedzi sam, nikt mi tego nie wytłumaczy. Nawet, jeśli kiedyś pojawi się jakaś pewna, jasna definicja, najprawdopodobniej już w nią nie uwierzę.
Jak wspomniałem, wyuczono mnie, że kultura, czymkolwiek by nie była, jest dla mnie dobra. Jako osoba mająca tendencje do widzenia rzeczy na czarno i biało wmawiam sobie, że jeśli w danej chwili nie robię czegoś pożytecznego, bezwarunkowo popełniam coś skrajnie podłego. Być może dlatego tak ciągnie mnie do kina, na koncerty, wszelkiego rodzaju imprezy, na których ląduje często w ciemno, nie mając pojęcia co mnie tam czeka. Przez co często opuszczam tzw. „przybytki kultury” gorzko rozczarowany, przeklinając swoją naiwność. Mimo to pocieszam się nadzieją, że oto wybrałem sobie zajęcie, nawet jeśli nie wyjątkowo pożyteczne, to mniej szkodliwe niż, jakże kusząca, opcja wegetacji. Pokrzepiam się myślą, że nawet nieporadnymi próbami kontaktu z jakąkolwiek kulturą ratuję siebie przed perspektywą kompletnej apatii, usilnego zabijania czasu trywialnymi czynnościami. Beztrosko niezobowiązującymi, ale, podobnie jak szkolna edukacja, niepozostawiającymi po sobie nic. Żadnych wspomnień, ni mądrości, ni doświadczenia.
Kultura jest więc dla mnie sanktuarium, do którego uciekam w strachu przed czynieniem rzeczy lichych, jak to robią najgorsze kanalie. Kanalią nazywała mnie moja pani od geografii w liceum (dzielę się właśnie jednym ze wspomnianych na początku traumatycznych wspomnień). Jeśli więc kiedykolwiek postanowię uchronić siebie przed Złem wyruszając na miasto w celu „zażycia kultury”, wydłużę moc jej protekcji dzieląc się moimi wrażeniami.