poniedziałek, 17 października 2011

Najważniejszy, najpotężniejszy, Irański.


            Sztuka, artyzm, kultura, popkultura, kontrkultura, zwał jak zwał, wpływ, jaki te zjawiska mają na nasze życie jest zatrważająco olbrzymi. W moim przypadku jest on stanowczo zbyt duży, żeby nie powiedzieć, największy spośród wszystkich czynników w jakikolwiek sposób mnie kształtujących na przestrzeni lat. W wieku 20-paru lat ciężko jest uważać siebie za człowieka rozumiejącego świat. Jeśli jest inaczej, cóż, można mówić w tym przypadku o sporym pechu. Ci co szczęśliwsi mogą do tego czasu z dumą przyznawać się do oświecających, otwierających oczy epifanii, odkrywaniu dzieł rozpoczynających nowe rozdziały w ich krótkich żywotach, nadawać wszystkiemu jakąś ceremonialną rangę. Wszyscy wyciągamy dużo z lektury Dostojewskiego, moralizatorstwa Kieślowskiego, z wypiekami na twarzach wysłuchujemy i rozumiemy rozliczającego się ze swoim życiem Boba Dylana. O balaście, jakim jest poczucie winy dowiadujemy się z literatury Andrzejewskiego, nasze frustracje rozumiemy i akceptujemy dzięki Allenowi, a to, że miłość rozrywa nas na strzępki dociera do nas dopiero za pośrednictwem konfesji Iana Curtisa. Czytamy, oglądamy czy słuchamy jednak hiperbolizacji, rzeczy, które w pierwszej kolejności potrzebują sztuki jako ogniwa, które te idee czy emocje przekonwertuje. Nic to więcej, jak mniej lub bardziej ambitna zabawa w mimetyzm. Sztuka nas krzepi, otacza troskliwym zrozumieniem, które rzadko kiedy przynosi szczerząca zębiska rzeczywistość. Ale to właśnie ten parszywy świat doczesny z czasem uczy nas prozy życia, w najprostszy, ale i najboleśniejszy sposób. Asghar Farhadi, twórca Rozstania zapomina o limitach narzucanych przez dwuwymiarowość sztuki. Zabiera się za swoje rzemiosło gołymi dłońmi, nie posiada żadnych instrumentów, przerysowuje rzeczywistość w sposób najbardziej werystyczny. I osiąga efekt, z którym w kinie jeszcze się nie spotkałem.
            Rozstanie nie jest obrazem, który potrafiłbym przeanalizować pod kątem aktorstwa, reżyserii, czy ogólnie formy, jakkolwiek znakomita by nie była. Porażająca jest sama uniwersalność tego dzieła, co jest szczególnie zaskakujące, biorąc pod uwagę, że mamy tu do czynienia z filmem irańskim, kręconym pod okiem cenzora w postaci teokratycznego rządu, w kraju reprezentującym obyczajowość i uduchowienie odległe człowiekowi zachodu. Już we wcześniejszym swoim dziele, znakomitym Co Wiesz o Elly, Farhadi zręcznie unikał jednoznacznego obrazowania życia młodych Irańczyków. Dramat bohaterów Co Wiesz o Elly nie odnosił się do problematyki jednego, enigmatycznego dla europejczyka społeczeństwa. Wraz z Rozstaniem, oba filmy obrazują tragedie każdej istoty ludzkiej rozerwanej pomiędzy własną godnością a dobrem drugiego człowieka.
            Wspomniane Co wiesz o Elly traktowałem jeszcze jako nieplanowane, ale cudowne dziecko cenzury. Było antidotum na przesadnie wyemancypowane kina amerykańskie i (przede wszystkim!) Europejskie. Nie  istnieją w zachodniej kinematografii słowa niewypowiedzianych, nie ma obrazów, których nie mogliby pokazać twórcy działający w środowisku nienaznaczonym piętnem ekstremistycznej obyczajowości. Zdawało mi się, że niezbędne niedopowiedzenia czynią to kino mocniejszym, bardziej wymownym. Po Rozstaniu wiem, że przekaz Farhadiego jest tak naprawdę kompletnie nieskrępowany jakimikolwiek zewnętrznymi limitami. Wizja autora jest niesamowicie jasna i wymaga środków bardzo skromnych.
            Mając na uwadze, że dzieło Farhadiego zręcznie wymyka się zagrożeniu podzielenia losu polskich "półkowników", wręcz wypada traktować to dzieło na równi z każdym zachodnim produktem. W świetle takiej klasyfikacji, Rozstanie pozostawia w tyle całe dekady kina zachodniego. Osiąga bowiem coś, do czego aspirowało wielu okcydentalnych twórców, z których żaden jednak nie osiągnął tak porażającego efektu w sposób tak bezkompromisowy. Dotychczas za porażający film uważałem Czas Apokalipsy. Być może jedynie zbrutalizowaną wariację na temat Jądra Ciemności, jednak w sztuce kinematografii dzieło niemalże kompletne. Nie zmienia to faktu, że film nie odniósłby tak monstrualnego sukcesu, gdyby porażające słowa Kurtza nie były wybełkotywane przez zmanierowaną megagwiazdę Marlona Brando. Conradowski przekaz ukryty był między helikopterami, efektownie burzonymi atrapami wiosek i sztachającym się zapachem napalmu Robertem Duvallem.
            Konkluzja Rozstania nie potrzebuje wojennego kamuflażu. Owszem, tak, jak Co Wiesz o Elly jest doskonale skonstruowaną tragedią, trzymającą w napięciu i kompletną w formie, nie jest to jednak zasługa warsztatu i zastosowanych środków – jest to efekt zdeterminowanej wizji i bezkompromisowości w uchwycenia kilku dni z życia dwóch irańskich rodzin. To film, którego nie można interpretować, nawet, jeśli urwane zakończenie pozostawia film bez epilogu. Bohaterami nie są neurotyczne kreacje Allena, ani średniowieczni rycerze Bergmana, w którego dziełach skądinąd poruszające wnioski szmuglowane są pod postacią ezoterycznej baśni. Farhadi odnajduje w sobie odwagę by kompletnie zaniechać korzystania z jakichkolwiek instrumentów mogących uczynić ten obraz bardziej przystępnym (ani też żadnych mogących uczynić go jeszcze cięższym, dla spotęgowania wrażenia!).
            Pozbawione metaforyki i ornamentyki przesłanie Rozstania jest boleśnie jasne - jest to film o cierpieniu. Cierpią w nim wszyscy - dwa młode małżeństwa, zniedołężniały człowiek oderwany już od codziennego świata, największa jest jednak gehenna pojawiających się w filmie dzieci. 11-letnia dziewczynka musi dokonać najcięższego wyboru spośród wszystkich, pomiędzy rozstającymi się rodzicami - szukająca ucieczki matką a bezradnie uginającym się pod ciężarem walącego się świata ojcem. Wszystko to w milczeniu obserwuje kilkuletnie dziecko, przedwcześnie doświadczające brutalności świata, z biegiem filmu coraz lepiej rozumiejąca rozgrywające się wokół niej piekło. To cierpienie nie uszlachetnia, pozostawia po sobie zniszczenia, nieodnawialne szkody, rany, które się nie zagoją.
            Biorąc pod uwagę fakt, że sceny te rozgrywają się w Iranie, zastanawiać się można, jaki wpływ na życie bohaterów ma wiara mahometańska i ściśle związane z nią obyczaje. O dziwo, odniesienia do samej religii i jej wpływu na życie są nieliczne. Nie ulega jednak wątpliwości, że bóg jest tu ponad ludźmi i w życiu każdego jest najważniejszy. Nie jest ten fakt pokazywany usilnie, widać to w drobnych gestach, chwilach, gdy ktoś musi przysiąść na Koran, kiedy wierząca kobieta konsultuje każdy swój krok z doradcą duchowym. Jest to bariera nie do przebicia, siła, wobec której każdy człowiek jest mały, pokorny, jego interes traci jakiekolwiek znaczenie. 
            Nawet w świetle ciążących nad bohaterami dogmatów, źródło ich tragedii leży w najprostszych ludzkich słabościach. Emocje przeżywane przez mieszkańców Teheranu nie są obce żadnemu człowiekowi. Tak, jak w Co wiesz o Elly, kluczowe znaczenie mają tu najdrobniejsze kłamstwa, niewinne, popełniane w przeświadczeniu, że nie mogą doprowadzić do jakichkolwiek konsekwencji, często czynione w dobrym zamiarze. Każdy jest z nich rozliczany i płaci olbrzymią cenę. Wiąże się okrutna reakcja łańcuchowa, każdy rozpaczliwie chce obronić to, co jest dla niego cenne. Rodzi się konflikt pomiędzy instynktem przetrwania, koniecznością uratowania siebie przed hańbą, a potrzebą chronienia przed zgubą najbliższych. Nie ma osób złych, nie ma osób winnych, są tylko ich słabości, drobna hamartia, doprowadzająca jednak do najstraszniejszego dramatu. Życie nie potrzebuje czarnego charakteru, by zamienić się w piekło.
            Rozstanie to film będący mile świetlne przed teraźniejszym kinem europejskim i amerykańskim. Asghar Farhadi odnajduje w sobie odwagę i sposób na przekazanie czegoś, co już wielu próbowało w kinie, każdy zmuszony był jednak posługiwać się kompromisami. W tym przypadku mamy do czynienia z arcydziełem kompletnym. Filmem, który tak naprawdę ciężko jest sklasyfikować jako kino. Ani sekunda dwugodzinnego seansu nie dostarcza rozrywki, choćby klatka tego filmu nie pretenduje nawet do miana sztuki. To życie utrwalone na taśmie celuloidowej, odwzorowane jak nigdy dotąd, przerażająco brutalne, zatrważająco prawdziwe.  

wtorek, 11 października 2011

Julia Marcell 8.10.2011, Poznań, Blue Note.

            W przypływie szczerości przyznam się, że urokowi Julii Marcell uległem jeszcze przed usłyszeniem jakiegokolwiek jej utworu. Pamiętam wrażenie, jakie zrobił na mnie promujący jedną z jej pierwszych tras plakat. Było coś wyjątkowo magnetyzującego w obrazku zarumienionej szatynki w cętkowanej sukience, składającej dłonie, jakby wydającej z siebie wysoki okrzyk. Jak się później okazało, płyta It Might Like You i promujący ją koncert w Minodze dostarczyły mi dokładnie to, co rzeczony plakat sugestywnie zapowiadał – arię delikatności i lapidarności, zaserwowaną jednak z dozą jakiejś dziecięcej bezczelności. I choć June, świeża płyta Pani Julii pozornie zdaje się przynosić dość radykalne zmiany wizerunkowo-muzyczne, artystka wciąż z właściwą berbeciowi zuchwałością łamie konwenanse grając muzykę będącą absolutnym zaprzeczeniem wszystkiego co trawi rodzimą scenę. Muzykę odważną, niewymuszoną, nie tyle wyprodukowaną, co jakby wymarzoną przez wyjątkowo nadpobudliwą wyobraźnię.
            W nieco inny rodzaj osłupienia wpadłem natrafiwszy na sesję zdjęciową promującą wspomniany już nowy krążek. Dość krzykliwa, żeby nie powiedzieć prowokującą. Przedpremierowe zapowiedzi zwiastowały płytę zrytmizowaną i bardzo dopieszczoną, a więc antytezę debiutu będącego zbiorem ujmująco prostych, jakby improwizowanych opowieści. Swoje atelier Julia znalazła w Niemczech, miała więc prawo zapomnieć, że naszym narodowym, często mocno ortodoksyjnym gustom dogodzić jest wyjątkowo ciężko. Materiał bliźniaczo podobny do It Might Like You zrodziłby pewnie dyskusje na temat długotrwałości formuły, nazbyt radykalna zmiana mogłaby wzniecić różne podejrzenia i oskarżenia. A że słuszność swojego kierunku zawsze najłatwiej jest obronić na scenie…
            W wypełnionym po brzegi Blue Nocie wszelkie wątpliwości i obawy zostają rozwiane. Julia, z początku nieco onieśmielona, jakby zaskoczona imponującą frekwencją, zaczyna od upiornego 'Outer Space', na żywo jeszcze bardziej demonicznego niż na fenomenalnym debiucie. W przepełnionym różnorodnymi emocjami i barwami repertuarze Pani Marcell wszystkie ulegać będą takiemu natężeniu. Ciepły i rozmarzony 'Carousel' spotyka się z adekwatnie entuzjastycznym przyjęciem – jakby speszona Julia zatrzymuje się na chwilę podczas jego stonowanego wstępu. Choć śpiewając pochyla się nad mikrofonem jak dziecko zdmuchujące świeczki z urodzinowego tortu, uwolniona od klawiszy i staje się rozczulająco nadpobudliwa, ni to tańcząc, ni to podskakując w miejscu, bawiąc się wszystkim, co jej wpadnie w ręce. Jest jak mała dziewczynka, biegająca między nogami dorosłych, ciągnąca za nogawki, ściągająca obrusy ze stołów, za wszelką cenę chcąca pozostać w centrum uwagi. 
          Znakomite wrażenie robi orbitujący wokół Julii ansambl. Nie jest to zbieranina przypadkowych gastarbeiterów, cały zespół tworzy idealne przedłużenie osobliwej wizji artystki. Nadają nowe znaczenie haśle ‘classical punk’, nieszczęsnej etykiecie, która przyległa do artystki w okresie debiutu. Pozbawiona gitar muzyka Julii uderza z obezwładniającą siłą, co więcej, ma ona w sobie wszystko, co powinien mieć (a wydaje mi się czasem, że na dobre już utracił) punk – zawadiackość, werwę i krnąbrną potrzebę zwrócenia na siebie uwagi. 
Nowy materiał prezentowany jest wyjątkowo sowicie. Nie tyle szokuje i wprawia w zakłopotanie, co imponuje odwagą. Ponad wszystko zaś, poraża różnorodnością. Singlowa 'Matrioszka' to utwór czysto taneczny, oparty na miażdżącym jak rozpędzona lawina rytmie. W numerze przewrotnie zatytułowanym 'I Wanna Get on Fire' dużo jest chłodu, skrzypki doskonale zlewają się z elektroniką, a z reguły subtelny i kojący głos Julii brzmi naprawdę niepokojąco. Pojawiają się loopy, co zawsze jest przedsięwzięciem ryzykownym, mogącym zagotować krew w purystach. Na szczęście, nawet najbardziej konsternujące z początku nowinki są mocno naznaczone piętnem Julii. Choć słyszę materiał po raz pierwszy, nie jestem w stanie uwierzyć, że ktoś może jeszcze uparcie porównywać artystkę z innymi nazwiskami (bądź pseudonimami zawierającymi "o" z umlautem). W przypadku artystki tak wyrazistej jest to absolutnie bezcelowe. Paradoksalnie, czuję, że przyszłe generacje rodzimych wokalistek może czekać klątwa Julii – to one będą z nią zestawiane.
Julia bisuje kilkukrotnie, po wyczerpaniu przygotowanego materiału spontanicznie dubluje 'Matrioszkę', scenę i tak opuszcza jakby wbrew sobie, jak gdyby uparcie chciała pozostać na niej jak najdłużej. Nieokiełznana energia tego utworu utwierdza mnie w przekonaniu, że wśród osób poruszonych przez It Might Like You nowa płyta wzbudzać będzie skrajne opinie. Zanim wyrażę swoją, minąć będzie musiało trochę czasu. Gdy po koncercie ruszyłem ku stoisku z płytami, po kopiach June nie było już śladu. 
            Opuszczam Blue Note oczarowany po raz kolejny, ponownie patrząc na fenomen Julii Marcell z pewnym niedowierzaniem. Nazywając tą muzykę "poezją" w oczach wielu popełnię zapewne marny frazes. Na obronę zaznaczę jednak, że nie bierze się to skojarzenie z natury warstwy lirycznej, która w gruncie rzeczy aspiruje do miana miniaturowej prozy. Jakkolwiek pretensjonalnie zabrzmi ta aluzja, pokoncertowe odczucia przywodzą mi na myśli, tfu, Platona, pomstującego na sztukę poezji w Republice. Nazywa ją tam pożywieniem dla naiwniaków, sprowadza jej rolę do bezczelnych prób deformowania rzeczywistości i stawiania wrażliwości ponad rozumem. I takiego właśnie występku dopuszcza się muzyka Julii Marcell – tworzy świat niedorzecznie wręcz radosny, kolorowy, jakby zrodzony w wyobraźni zarumienionego dziecka. Taki, któremu za diabli nie da się nie ulec.
A na koniec małą ciekawostka. Przy barze, w odległości jednego łokcia od autora ulokowała się jeszcze jedna znakomita krajowa wokalistka. Występ rówieśniczki zdaje jej się podobać. W odpowiednim momencie zaczyna nawet podśpiewywać refren „Night of the Living Dead”. Uświadczający tego utworu z takim to dodatkowym chórkiem autor jest wówczas na skraju zawału. 


sobota, 8 października 2011

Hej ho #2.

                W oczekiwaniu na wieczorny koncert Julii Marcell, a więc artystki, której zeszłoroczny występ odpalił działalność tego bloga, dochodzę do wniosku, że dobrze będzie, jeśli powtórzę poprzedzający tamtą relację rytuał. Tym bardziej, że nie zamiaru usprawiedliwiać czterech miesięcy śpiączki. Po prostu, sądzę, że po takiej przerwie przyzwoicie byłoby przedstawić się po raz drugi.
Odświeżając sobie moje zeszłoroczne przywitanie dochodzę do wniosku, że choć mam za sobą okres licznych zakrętów, zmian i różnorakich eksperymentów, ostatecznie zatoczyłem koło, znajduję się dziś w identycznym punkcie. Wciąż uważam czas wolny za swojego największego wroga. Personifikuję go sobie w postaci jakiegoś ponurego nemezis, złowrogiego antagonisty. Puste pola w terminarzu są jak pułapki żywochwytne, w które wpadam jak półślepy gryzoń. Im więcej go miałem w ciągu ostatnich kilku miesięcy, tym bardziej popadałem w wyniszczające nieróbstwo, które usprawiedliwiałem potrzebą odpoczynku, odzyskania równowagi.  
Owe miesiące utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie będzie to możliwe. Dziś, tak się zabawnie składa, że w dniu 23-ich urodzin, dochodzę do wniosku, że czeka mnie kolejny rok wściekłości i wrzasku, rok szarpaniny, od której uwolnić mnie mogą tylko jeszcze więksi szaleńcy i frustraci – a takimi ludźmi muszą być chyba wszyscy, którzy próbują uprawiać sztukę w tym kraju. Jako osoba ciągle poszukująca zrozumienia i usprawiedliwienia dla swojej paranoidalności, będę ich podziwiał jak najczęściej.
Tym samym, wchodzę w 24 rok swojego życia w typowym dla mnie duchu - wściekły i rozgoryczony. Ale właśnie dzięki tym parszywym emocjom pełen zapału, potrzeby wrażeń, jeszcze większej potrzeby uzewnętrzniania ich. Nawet, jeśli nigdy nie wiązało się to z pragnieniem jakiejkolwiek afirmacji czy atencji. Jeśli komuś zdarzało się tego bloga czytywać regularnie, rzucić mogło się w oczy, że raczej stronię od agresywnej krytyki. Robię to jakby na przekór ogólnym panującym w sieci tendencjom, internetowa publicystyka to festiwal chłosty i szkaradnej retoryki. Sam doszedłem do wniosku, że nie mam czasu i energii na pisanie o rzeczach, które mi się nie podobają. Pisania o miernocie, z powodów czysto zdrowotnych, staram się unikać. W sieci więcej przelewa się żółci, niż wznosi peanów, proszę więc się nie dziwić, że moje recenzje, miast być krytyczną analizą, przemieniają się w modlitwę dziękczynną. Zresztą, jest to przy okazji kompletnym przeciwieństwem moich doznań powszednich. Blog ten był zawsze formą autoterapii. Być może dlatego też zaniechałem pisywania tutaj – sądziłem, że potrzebne jest mi nowe remedium.
Jestem człowiekiem bardzo młodym, choć wielu moich rówieśników już teraz spogląda na siebie z karykaturalną wręcz powagą. Padam jednak ofiarą jednej z najbardziej irytujących dolegliwości osób, które nie potrafią nabrać odpowiedniego dystansu do pewnych spraw. Głównym źródłem moich bolączek, mojego wyniosłego weltzschmerzu jest użeranie się z przeszłością, niemożność cofnięcia czasu, naprawienia, czy też odbudowania tego, co się zepsuło, zaniechało, odzyskania czegoś, na czym człowiekowi zależało, a co bezpowrotnie przepadło. Tutaj, wyjątkowo, mogę w bardzo prosty sposób zatoczyć koło, wrócić do punktu "A" i wystartować ponownie, chorobliwie nadgorliwy, jeszcze wścieklejszy, jeszcze chętniej folgujący sobie w ciągnących się wywodach.

A więc, zaczynamy od nowa. 

czwartek, 9 czerwca 2011

Wywiad: Frank Tuner.

            Od jakiegoś czasu nosiłem się z planem poszerzenie zakresu Kultury Kanalii o wywiady z muzykami tryumfalnie podbijającymi (nieprzerwanie topniejące w liczebności) audytoria poznańskich koncertów. Sądziłem, że warto by było kiedyś umówić się rozmowę z którymś z tych sympatycznych skandynawskich zespołów z licealistami w składach, systematycznie odwiedzających nasze miasto. Jako osoba nie przepadająca za gdybaniem i fantazjowaniem, będąc (podobnie jak niedoszły prezydent kraju) "człowiekiem czynu", pod wpływem jednorazowego impulsu postanowiłem z miejsca porwać się z motyką na słońce, próbując zaaranżować wywiad z odwiedzającym Meskalinę Frankiem Turnerem. Drogą mailową udało mi się przekonać zainteresowanego do rozmowy, paradoksalnie, dopiero wtedy rozpoczęło się pasmo komplikacji i kolejnych odpadających możliwości rejestracji rozmowy.
            Prócz marnej jakości, pozory fachowości wywiadu pogrążają wybuchy mojego paskudnego śmiechu i ciągłe interrupcje, których prowodyrem był sam internowany. Przygotowane pytania poszły w diabli, Frank zamienił wywiad w luźną konwersację, pełną zabawnych anegdot i, co tu ukrywać, licznych nawiązań do fascynacji dzielonych z jąkającym się autorem wywiadu. Mimo wielu osobistych zastrzeżeń do ostatecznego efektu, jestem olbrzymie zadowolony z przebiegu rozmowy i ujmującej serdeczności, którą wykazał się Frank. Były to chwile nie mniej ekscytujące, niż późniejszy, absolutnie fenomenalny koncert Brytyjczyka.
            Koleżance Ewie, dzięki której udało się ten wywiad zarejestrować z całego serca dziękuję. Chylę czoła przed Kamilem, którego pomoc przy obróbce tego diabelstwa wybawiła mnie od widma załamania nerwowego.

wtorek, 7 czerwca 2011

Frank Turner 03.06.2011, Poznań, Meskalina.

„I knew Frank Turner before he got famous”, chwalą się na forach i pod youtube'owymi klipami uprzedzający muzyczne trendy elitaryści. W tym kraju frazes ten nabiera szczególnego, autentycznie wyróżniającego nas na tle reszty świata wydźwięku. Naprawdę wydawać się może, że Frank dorobił się statusu muzycznej rewelacji wszędzie, poza haniebnym wyjątkiem w postaci naszego rodzimego podwórka.
Dlaczego tak się dzieje? Nie jestem w stanie wytłumaczyć. Czasem wydaje mi się, że istnieje jakaś nienazwana, omnipotencyjna siła kształtująca gusta muzyczne naszego narodu. Być może przyjmująca formę celnika, uparcie tarasującego drogę próbującym przedrzeć się tu fenomenom mogącym zagrozić statusowi i tak umierającej krajowej sceny. Gdybania na bok, choć dotychczasowa nieznajomość osoby Franka Turnera nie czyni kogokolwiek muzycznym dyletantem, szczerzę radzę tą zaległość natychmiast nadrobić. W tym miejscu czuję się zobowiązany, by artystę naprędce przedstawić.
            Frank zaczynał w zespołach Kneejerk i Million Dead, drugiej z nich udało się nawet narobić odrobinę szumu w hardcorowym półświatku. W roku 2005 Million Dead dokonuje żywota, Frank chwyci za gitarę akustyczną i począwszy 2006 rokrocznie wypuszcza nowy materiał. Dorabia się statusu gwiazdy, jeździ w trasy z Social Distortion, The Offspring i Green Day, grywa na największych festiwalach na kontynencie. Zgarnia nagrody w plebiscytach prestiżowych magazynów muzycznych, jest pupilkiem krytyków, jego płyty sprzedają się wyśmienicie. W miniony piątek Frank gości w naszym kraju po raz drugi, drugi raz jest to Poznań, znowuż też klub Meskalina, miejscówka, delikatnie mówiąc, dość kameralna. Frekwencja? Szczerze wątpię, by wyprzedała się pula 150 biletów. Szukanie w tym wszystkim logiki i wyciąganie jakichkolwiek wniosków pozostawiam czytelnikom.
            Zanim zacznę dzielić się pokoncertowymi wrażeniami, jeszcze raz podkreślę fakt, że mamy tu do czynienia z jednym z najbardziej rozpoznawalnych artystów, jacy zawitają w tym roku do Poznania. W czwartek ukazuje się jego nowa płyta, England Keep My Bones - Frank krzyżując palce chwali się, że ma szanse na zadebiutowanie w pierwszej dziesiątce najlepiej sprzedających się płyt w UK*. Otwierającym krążek "Eulogy" rozpoczyna swój występ w Meskalinie.
Choć do premiery płyty zostało parę dni, pośród publiki znajduje się sporo osób śpiewających pierwsze wersy tekstu. Znam je i ja, choć utwór zdążyłem odsłuchać raptem raz, na stronie NME. Za komendą kapelmistrza unoszę w górę butelkę napoju, do oczu cisną mi się łzy. Płaczliwie emocjonalny stawał się będę tego wieczoru niejednokrotnie. Tak dobry i nieskazitelnie autentyczny jest w tym co robi Frank.
Samozwańczy produkt angielskiej średniej klasy i specjalista od tanich rymowanek zawitał do Poznania z dokooptowanym ansamblem i niech mnie diabli, jeśli nie miał nosa dobrawszy sobie rodaków z Dive Dive, nieodstępujących mu na krok żywiołowością i radością grania. A że na najnowszej płycie Frank korzysta z ich usług nad wyraz szczodrze, świeże kawałki takie jak "Peggy Sang the Blues" i "One Foot Before the Other" wypadają naprawdę krzepko. Równie często jak do nowej płyty zespół sięga do fenomenalnego krążka Love Ire & Song. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz bawiłem się tak dobrze, jak przy bezpretensjonalnych, rozczulająco sentymentalnych "Reasons Not to Be An Idiot", "I Knew Prufrock Before He Got Famous" i "Substitue".
Przy pełnym podziwie i szacunku dla wtórujących Frankowi grajków, highlightem koncertu są utwory wykonywane przez lidera solo. Wśród nich znajduje się miejsce dla "Thunder Road", coveru Bruce’a Springsteena i "Dan's Song", podczas którego publiczność przejmuje partię harmonijki naśladując jej dźwięk. Ktoś powiedziałby, że to tylko błazeńska, infantylna zabawa, frajda jednak niesamowita. FT sięga też do swoich najwcześniejszych dokonań – wykonuje pełne werwy "Nashville Tennessee". Po koncercie chwali mi się, że dodał ten utwór mając w pamięci zadane mu przeze mnie pytanie, w którym odniosłem się do tekstu utworu*. Może to tylko kokieteria, co nie zmienia faktu, że gest przemiły. W rzeczonym fragmencie liryk poeta dla jasności definiuje swoją muzykę - A simple scale on an old guitar, and a punk rock sense of honesty. Doprawdy, nie przychodzi mi do głowy żaden zespół punkowy tak szczery, tak prostoduszny, jak Frank we własnej osobie. Jest ucieleśnieniem wszystkiego, co stanowi esencję punka – odwagi, niezłomności i naiwnego idealizmu. Pozostawanie osobą kompletnie niezniszczoną przez sukces i sławę to najbardziej punkowa rzecz, z jaką się spotkałem.
Widziałem w życiu garstkę koncertów. Parę z nich naprawdę przyzwoitych. Przeróżni wykonawcy nieraz imponowali mi zaangażowaniem, jawną radością czerpaną z grania, entuzjazmem niezrażonym fatalną frekwencją, marną organizacją czy problemami natury technicznej, a przynajmniej jeden, średnio dwa z tych czynników to nieodłączna część każdego koncertu w tym kraju. Nie spotkałem się jednak jeszcze z kimś równie zakochanym w swoim rzemiośle jak Frank. Muzyka nie jest dla niego zajęciem, jest dla niego życiem. Kariera tego faceta to nieprzezwane pasmo sukcesów, konsekwentnego zdobywania coraz to większego podziwu i uznania, koncertów na największych festiwalach. W skromnym poznańskim klubiku daje występ w którym jest ogień, którym byłby w stanie roznieść w pył Koloseum. Widać, że jest to człowiek, który chce dotrzeć ze swoją muzyką do każdego. A że spotyka się w naszym kraju z dość nieznacznym odzewem? Na dłuższą metę, nikomu z obecnych w Meskalinie to chyba nie przeszkadza. W moich oczach, fakt ten z miejsca staje się istnym błogosławieństwem. Choć to muzyka o stadionowych aspiracjach, nie wyobrażam sobie Franka w innych warunkach, niż między przytulnymi ścianami zacisznego klubu. 

*Przed koncertem udało mi się przeprowadzić wywiad z Frankiem. Zapis rozmowy i wideo już wkrótce na Kulturze Kanalii!

środa, 1 czerwca 2011

The Black Heart Procession, Kev Fox 29.05.2011, Poznań, Blue Note.

            Wybierając miejsce studiów nie kierowałem się profilem uczelni, kierunkiem exodusu rówieśników, tym bardziej jakimikolwiek sugestiami osób trzecich. Chciałem uciec jak najdalej od bagna monotonii, w którym przyszło mi dorastać. Pod jednym względem jestem zadowolony z ostatecznie wybranej mieściny - życie mam tu ciekawe, rozrywek jest od groma, miałem też szczęście natrafić na garść naprawdę interesujących osób. Wyłączywszy jednak kwitnące życie kulturalne, od samego momentu przeprowadzki wszystkie inne aspekty mojej codzienności zaczęły się sypać z szybkością burzonego dynamitem budynku. Lata szarpaniny przemieniły mnie z pogodnego młodzieńca w wiecznie przejętego ponuraka. Na szczęście (?), z biegiem lat oswajam się z tym stanem, a wspomnienia z czasów apatycznej młodości utwierdzają mnie w przekonaniu, że podjąłem prawidłową decyzję. Stojąc przed patowym wyborem między nudą a depresją, zawsze wybierać będę to drugie.
            Skoro przy złych nastrojach jesteśmy, niewiele słyszałem zespołów równie dołujących, co The Black Heart Procession. W zestawieniu z dokonaniami rzeczonej kapeli liryki z Closer Joy Division brzmią jak Simon & Garfunkel. Kalifornijczycy (tam można być smutnym?) liczebnością utworów ze słowami "love" i "heart" w tytule śmiało mogą konkurować z Whitesnake, przy czym w każdym przypadku jest to miłość niespełniona, skrajnie toksyczna, serca zaś krwawią przekłuwane zatrutymi sztyletami. Same teksty ocierają się o, zdawałoby się intencjonalną, grafomanię (Look what you've done to me/Look at my tears/Forget my heart – Chryste!). Radykalność tej otoczki sprawia wrażenie swoistego tongue in cheek, pastiszu straceńczego romantyzmu. Warto dodać, że okraszonego nie mniej dekadencką, nasiąkniętą kinematograficzną aurą muzyką. Utwory na takim Amores de Tropico zachwycają zarówno przebojowością, brawurowym przeskakiwaniem między różnymi stylami, jak i duszną, intrygującą atmosferą.
            Na orkiestralny wręcz rozmach cechujący wyżej wymienioną płytę nie było co tego wieczoru liczyć. Zespół przyjechał z repertuarem proklamowanym jako "stripped down show". Ku rozczarowaniu wszetecznych umysłów, oznaczało to wizytę The Black Heart Procession w uszczuplonym składzie, a więc z okrojonymi interpretacjami utworów.
            Rola supportu przypadła Kevowi Foxowi, tęgiej budowy Brytyjczykowi o aparycji fabrycznego robotnika, zamiast poliestrowego kombinezonu przywdziewającego ciemną marynarkę. Na scenie zjawia się bezszelestnie, nie przywitały go najmniejsze choćby brawa. Niezniechęcony tym bard z utworu na utwór zasłużenie wznieca jednak coraz większy aplauz. Obdarzony donośnym głosem i wyrazistym brytyjskim akcentem, loopując kolejne ścieżki gitar tworzy interesujący kolaże, czasem subtelne, chwilami wręcz krzykliwe, zawsze wykonane z werwą i uczuciem. Gdzieś w połowie występu dołącza do niego nikt inny, jak Andrzej Smolik. Mając za sobą (przerwane na chwilę przed postradaniem wszystkich zmysłów) szkolenie na doradcę finansowego, zwykłem podejrzliwie spoglądać na każdą osobę reklamująca bank. Czego by nie mówić o świeżo upieczonym członku Rady Akademii Fonograficznej, jest to człowiek z papierami na granie muzyki. Ulokowany w głębi sceny, subtelnymi partiami gitary hawajskiej i akordeonu należycie urozmaicił balansującą między szeptem a wrzaskiem ekspresję Foxa.  
            W trakcie występu supportu brodaty Thobias Nathaniel pochłania przy barze przezroczysty napój, przy czym zaznaczyć muszę, że wodę mineralną podaje się w Blue Nocie w innych szklankach. Wkrótce po zakończeniu setu Foxa muzyk zasiada przy zajmującym połowę sceny fortepianie. Po chwili dołącza do niego wokalista Pall Jenkins, który zaczyna odgrywać płaczliwe dźwięki na... pile. Z początku rzeczywiście sprawia to wrażenie knajpianego kabaretu, z lekka zaprawionego mocnymi trunkami. Desperackie zawodzenie Palla ociera się o fałsz, można odnieść wrażenie, że panowie pozy schyłkowców przybierają w celach czysto pamfletowych. Jenkins podnosi się z krzesła przy trzecim w kolejności "Cry for Love" i, przyznam szczerze, widok jest to zatrważający. Mocno napęczniały, kompletnie nieruchomy, ukryty pod ciemnymi okularami bez przerwy spogląda w dół, milcząc między utworami. Następny w kolejności "Drugs" wypada naprawdę przejmująco, wyraźnie zaczyna mi się udzielać melancholijność utworów zespołu, spotęgowana minimalistyczną oprawą i cierpiętniczym drżeniem w głosie wokalisty.
            Doprawdy, miałem problemy z braniem na poważnie otoczki zespołu. Od przesadnie desperackiej nazwy począwszy, na płaczliwych i monotematycznych lirykach skończywszy. Czemu więc spoglądając na scenę zaczynam brać żałobną sztukę tworzoną przez zespół jak najbardziej serio? Otóż, sprawdza się stara zasada - w prostocie tkwi autentyczność. Pełne patosu i enigmatycznych metafor lovesongi zwykły mnie raczej brzydzić. Nie wierzę fircykowi Jaggerowi kokieteryjnie jęczącemu Oh Angie, when will those dark clouds disappear. Wierzę rozwścieczonemu Henry’emu Rollinsowi skowyczącemu Some people are better left alone. Podobnie sprawy mają się w przypadku liryk Jenkinsa. Nie jest to kabalistyczna quasi-poezja. To prawdziwy głos utrapienia, goryczy i desperacji.
            Utwory prezentowane są w formie mocno ascetycznej, do momentu wejścia śpiewu często niepoznawalne. "Blue Tears", szantowy wręcz kawałek zamienia się w marsz żałobny. Najbardziej uderzającym momentem koncertu jest wykonanie "All my steps". Żywy, atmosferą przywodzący na myśl aurę muzyki filmowej numer staje się desperacką balladą, zagraną po wyciszeniu na scenie wszystkich mikrofonów (!). Oparty o fortepian Jenkins rzeczywiście stwarza pozory osoby, której życie mija na spacerach między barem a cmentarzem.
            Pod koniec występu mrukliwy lider w końcu wypowiada kilka ciepłych słów na temat publiczności i miasta. Panowie bisują dwa razy, po czym znikają na dobre. Sam czuję się jak po udziale w stypie, solidnie zakrapianej, podczas której wódka przechodzi przez gardło wyjątkowo ciężko. Nawet, jeśli faktycznie jest to tylko zręczne aktorstwo i szyderczy pastisz, na zasadzie reakcji paradoksalnej sztuka ta wywołuje autentyczne przygnębienie. Podłe to uczucie, ale cholernie prawdziwe, krzepiące.

niedziela, 29 maja 2011

Woody Alien, Turnip Farm 22.05.2011, Poznań, Pod Minogą.

            Uwalniam te słowa spod palców stanowczo za późno. Zakładałem tego bloga z myślą o zredukowaniu do minimum niszczycielskiej dla mnie przypadłości posiadania "wolnego czasu". Nie dolega mi ostatnio to utrapienie, co oczywiście wiąże się z zamierającą aktywnością Kultury Kanalii. Wysysający ze mnie resztki żywotności i kreatywności natłok zobowiązań nie jest jednak w stanie zagłuszyć krzyczącej we mnie euforii i nieprzepartego podziwu dla zjawiska, jakim jest Woody Alien.
            Przedstawianie zespołów o kilkunastoletnim stażu można by odebrać jako czynność mocno nietaktowną. Mając jednak w pamięci umiarkowanie zachwycającą frekwencję w Minodze obawiam się, że podjąć muszę się w tym miejscy gorzkiej działalności misyjnej, dokonania choćby powierzchownego objaśnienia rzeczonego fenomenu. Woody Alien to dwie osoby, osamotniona sekcja rytmiczna, robiąca dużo hałasu, nad którym unosi się powściągliwy, odrobinę gnuśny śpiew Pana Marcina Piekoszowskiego (również Plum). Tylko tyle i aż tyle, przy użyciu minimalnych środków robią panowie harmider niemały.
            Noszę koszule w kratkę, bo, skromnie mówiąc, do twarzy mi w nich. Niezdolny do zauważenia tej prawidłowości kumpel zwykł nabijać się ze mnie, twierdząc, że wyglądam jakbym urwał się z koncertu Dinosaur Jr. Prawda jest taka, że nigdy nie byłem fanem wspomnianego zespołu. Co nie zmienia faktu, że zespół Turnip Farm, który zarówno nazwę i dźwiękowe ukierunkowanie zdaje się czerpać z mitologii owej kapeli, wrażenie robi całkiem pozytywne. Gra proste, gitarowe piosenki, jak gdyby wygrzebane z kapsuły czasu zakopanej w 1992 roku. Przeżarte sentymentalizmem, ale całkiem przyjemne i wykonane z właściwym żywiołem.
            Instalowanie się na scenie nie zajmuje Woody’emu dużo czasu, i bardzo dobrze, w przypadku tej muzyki przedkoncertowe rytuały powinny ograniczyć się do podkręcenia gałek do poziomu "jedenastki". Mimo mocnego natężenia zespół brzmi niesamowicie soczyście, co w Minodze jest rzadkością. Konwencjonalnie stosowana sekcja rytmiczna w założeniu tworzyć ma silnik, siłę napędową muzyki. W tym przypadku dudniący bas i gromowładna perkusja stanowią całą gablotę - wypasionego, błyszczącego Hummera, który rozjeżdża wszystko na drodze. Z owym wozem łączy zespół jeszcze jeden gorzki fakt - dziś już takich nie robią.
            Owszem, jest to muzyka w pierwszej kolejności uderzająca monstrualną siłą, jednakże pod powłoką hałaśliwości wciąż skrywająca wiele smaczków. Z jednej strony mamy instrumentalną maestrię. Druga część dubla, perkusista Daniel Szwed poza Woodym zmaga się z matematyką w zespole Mothra. Tutaj jego gra jest bardziej siłowa, ale wciąż niesamowicie witalna. Mając w pamięci nie tak dawny występ Plum, utwierdzam się w przekonaniu, że żaden bas nie brzmi w tym kraju tak krzepko, tak mięsiście, jak Fender Pana Piekoszowskiego. Na szczęście, zespół odpuszcza sobie, jak to się nieładnie mówi, muzyczną ipsację. Panowie pozostają konkretni w swoim przekazie, wszystko sprawia wrażenie zabawy bogatym warsztatem, miast kuglarskiego szpanu.
Czytając dzisiejszą prasę muzyczną odnoszę wrażenie, że w wyobrażeniu wielu publicystów muzyka wymyślono w 1999 roku.  By nie szukać daleko, publikacje, które porównują ostatnie Plum do Queens of the Stone Age zachęcają mnie do chwycenia za zapalniczkę i zwęglenia tych kacerstw. Autorzy zapominają, że muzykę o brudnym, garażowym brzmieniu grano wiele wcześniej. Zespoły takie jak NoMeansNo, Big Black czy Hüsker Dü brzmiały jak popsuty mikser do owoców, wciąż jednak grały utwory zaraźliwie przebojowe. Będąc szczerym, podobne dźwięki odkrywam w muzyce Woody Alien dopiero w Minodze. Niech mnie diabli, jeśli wesołe przyśpiewki w "Oak" (utworze bezlitośnie łojącym na żywo) nie przywodzą na myśl "Big Dick" Kanadyjczyków z NoMeansNo. Wrażenie to potęguje odrobina Wrightowskiej maniery rozbrzmiewająca w wokalu. "New Day Rise" samym tytułem budzi skojarzenia z Hüsker Dü, również ukrywające popową wręcz przebojowość pod warstwą niechlujnego przesteru. Dzięki podobnemu wyczuciu twory WA pozostają zbiorem świetnych piosenek, a nie efemerycznym eksperymentem.
            Woody Alien to zespół nietuzinkowy, boleśnie precyzyjny, grający muzykę wyjątkowo ciężką, technicznie wyrafinowaną, przede wszystkim jednak cholernie głośnią. Także dzięki doprowadzaniu tych czynników do skraju przyswajalności, niesamowicie intrygującą. Zestawiając to z aktualnymi trendami muzycznymi można zadać sobie pytanie, z czym do ludzi? Nie jestem w stanie wróżyć zespołowi większych sukcesów, nie sądzę jednakże, by ambicje duetu wyrastały poza chlubny telos roznoszenia w pył każdego miejsca, w jakim się pojawiają. Mogę tylko potwierdzić, że wychodzi im to nad wyraz zręcznie.


sobota, 21 maja 2011

Don't mention the war!


            Mówi się, że podróże kształcą. Dobitniej esencję peregrynacji kwituje Henry Rollins, cytując, "Knowledge without milage equalls bullshit". W świetle tych słów, mimo lat edukacji, półki przeczytanych książek i godzin pseudointeligenckich interlokucji, pozostaję skończonym głąbem.
            Od czasu przelotnej "emigracji zarobkowej", która wywiała mnie na jakiś czas do Londynu latem 2007 roku, ani razu nie ruszyłem się poza granice kraju. Okres krajoznawczej stagnacji mogę tłumaczyć różnie. Że nie mam z kim, że jest to kosztowne, że każde wakacje spędzam w kieracie. Nic to więcej, jak typowe dla mnie szukanie wymówek. Zresztą, opis "samotny, spłukany, zapracowany" podchodzi chyba pod każdego w tym kraju, a niektórzy jakoś sobie radzą.
Najbardziej karygodne w tym wszystkim jest to, że przez blisko cztery lata spędzone w Poznaniu umykał mojej uwadze fakt, że stolicę Niemiec mam na wyciągnięcie ręki. Bliżej, niż rodzinne wygwizdowie! Miasto, o którym pisał Günter Grass, które wydało na świat Bertolta Brechta, o którym śpiewał Lou Reed, w którym zaszywali się poszukujący natchnienia (i uciekający przed herą) David Bowie i Iggy Pop. Jakim cudem bliskość podświadomego obiektu fascynacji tak długo umykała mojej uwadze?
            Iluminacja przyszła nagle. W jednej z tych chwil, gdy zostawiony sam na sam ze swoim umysłem dochodzisz do gorzkich, ale jakże wyniosłych konkluzji. Mimo dachu nad głową i pełnego żołądka zaczynasz lamentować, przeklinając życie - przepełnione iluzjami, beznadziejnym ściganiem nieosiągalnego i niedołężnymi próbami dorośnięcia do wymagań narzucanych przez otoczenie i własne ego. Można płakać nad tragikomicznością życia, ale można też stawić czoło morzu nędzy i na przekór wygodzie defetyzmu korzystać z niego na miarę skromnych możliwości. Bez popadania w dekadencję, robiąc rzeczy interesujące i nietuzinkowe.
Odpuściwszy sobie fantazjowanie i mrzonki z rodzaju "fajnie by było kiedyś...", postanowiłem działać natychmiast. Zamiast pozwolić pomysłowi kiełkować, ograniczyłem koncepcję podróży do jednego zamysłu – będę oglądał ludzi, rozmawiał z nimi, pytał, drążył, a nuż też opowiadał o sobie. Lata płyną, a wciąż odnoszę wrażenie, że bardzo mało wiemy o naszych najbliższych sąsiadach. I vice versa. Faktem jest, że absurdalnie często spotykam się w tym kraju z zuchwałym manifestowaniem abstrakcyjnej ignorancji, nie popartej najmniejszym choćby kilometrażem. Podróże często rozumie się jako kiszenie się w hotelach, leniwe smażenie naskórka w ciepłych krajach, gromadzenie tłuszczu i fotografowanie swojej osoby na tle nudnych budynków.
Bezzwłocznie przetrzepałem księgarnie w poszukiwaniu mapek Berlina. Nabyłem rozkładanego giganta, kompletnie niepraktycznego, którym później okładał mnie po twarzy w chwilach nieporadnego identyfikowania swojej lokalizacji zdradliwy teutoński wiatr. Zanim emocje ostygły i mogłem pozwolić sobie choćby na przemyślenie wyjazdu, skrzętne zaplanowanie podróży i zaznaczenie na mapie ciekawych punktów, byłem w drodze.
            W celu zredukowania kosztów do minimum i poszerzenia swojej empirii, pierwszy raz w życiu postanowiłem podróżować stopem. W Kostrzynie szybko dołączam do sympatycznej Niemki w średnim wieku. Umiarkowanie rozmownej, ale rozumiejącej angielski i na tyle komunikatywnej, by skrzętnie odpowiadać na natłok moich pytań. Z początku, w przerwach między natrętnym sondowaniem, oddaję się lichym, przesadnie kosmopolitycznym tyradom. Misyjność usprawiedliwia każe kłamstwo. Z czasem dyskurs staje się bardziej wyważony, a rozmówczyni okazuje się osobą doskonale poinformowaną, przytomną i nie mniej otwartą na nowe zasoby wiedzy niż trajkotający pasażer. Poczciwa Niemka nie jest w stanie uwierzyć, że nie mamy w kraju ani jednej elektrowni jądrowej!
            Z jakiegoś powodu, wyładowany zostaję na skraju dzielnicy imigrantów. Pani kierowca musiała czytać w moich myślach. Bez spoglądania na mapę i odnajdywania swojego położenia, daję susa ku slumsom.
Traktując kuchnię jako jeden z nielicznych azylów przed wszechobecnymi bolączkami, dawno temu całkowicie zrezygnowałem z jedzenia na mieście. W trakcie spacerowania daję się jednak skusić zapachom dochodzącym z wegetariańskiego baru. Zamawiam frykasy lubieżnie nazwane "Party Balls", które popijam pyszną kawą, na co dzień unikaną w obawie o wypłukiwany przez kofeinę magnez. W obcym kraju i ferworze ekscytacji na chwilę udaje mi się zapomnieć o swoich paranojach.
Długo krążę między dwoma stronami miasta rozdzielony przez Sprewę, przekraczając kilka mostów. Cały czas znajduję się w strefie obszaru, przez który przechodził kiedyś mur. W głowie przywołuję adekwatny do miejsca utwór "Heroes" Davida Bowiego, jeden z najpiękniejszych love songów kiedykolwiek napisanych, doszczętnie sprofanowany przez użycie w niezliczonych spotach reklamowych. Dzisiejsza architektura miasta zachwyca, doskonale zlewa się z wszechobecną zielenią. W trosce o koloryt miasta, pozwala się rosnąć wysokiej trawie nawet między szynami tramwajowych torów.
            Mieszkańcy Berlina okazują się osobami nad wyraz sympatycznymi. Pozorowane zagubienie traktuję jako pretekst dla ucięcia sobie doświadczalnych small talks. Co zabawne, każda osoba zapytana o umiejętność posługiwania się angielskim odpowiada "a little bit". A wladają angielszczyzną nienagannie. Uśmiecham się do ludzi, nie wychodzi mi to na co dzień w ojczystych stronach. Z drugiej strony, rzadko też kiedy jest to w rozmowie ze mną inicjowane przez drugą stronę. 
Świat jawi mi się często jako przerażająco mały. Okazuje się, że w Berlinie stacjonuje również grupa dobrych znajomych, do których wieczorem dołączam. Wraz z nimi trafiam na organizowany w samym sercu podmiejskiego lasu festiwal punkowy. Ostatecznie ląduję na skłocie, gdzie dzięki wstawiennictwu towarzyszów spędzam noc.
            Następnego dnia przemierzam Alexanderplatz, mijam Bramę Brandenburską i Reichstag/Bundestag. Ponownie dając się ponieść wodzy fantazji, kieruję eskapadę ku Dworcowi ZOO. Rozczarowanie, zamiast nędzy i straceńców z igłami w ramionach, zastaję restauracje McDonalds, Starbucksy i kawiarnie Dunkin' Donuts.
            Berlin opuszczam po nieco ponad 24 godzinach. Przygoda kosztowała mnie grosze. Wróciłem odświeżony, z własnoręcznie zebraną wiedzą, po stokroć cenniejszą, niż umiejętność cytowania Szekspira i wpajane przez wszechwiedzących życzliwców mądrości.
            Parę dni później ląduję na koncercie Beatsteaks w Eskulapie. Zespół z Berlina, jakby ucieleśniający wszystko to, co nie tak dawno uświadczyłem w krautstolicy. Prosta, bezpretensjonalna muzyka, mająca jakieś korzenie w punk rocku, skrajnie jednak mainstreamowa, w najnowszych dokonaniach skłaniająca się ku czystemu rockandrollowi. Z pewnością jednak bardziej dziarska i autentyczna, niż np. nasze rodzime okołopunkowe zespoły aspirujące do wyrośnięcia ponad obskurny underground. Beatsteaks w swojej ojczyźnie cieszy się popularnością, wynikami sprzedaży płyt i koncertową frekwencją, o której największe polskie gwiazdki śnić nawet nie mogą. Fanbasis w rodzimych stronach mają tak wierny, że w każdym zakątku Eskulapa rozbrzmiewa język Schillera. Na scenie wypadają znakomicie, pompatycznie, ale nad wyraz zabawowo. W finale lider każe przykucnąć całej sali i nakazuje, cytuję, "to salute the greatest fucking band in the world". Przez chwilę mu wierzę i posłusznie zastosowuję się do polecenia.
            Wraz z towarzyszącym mi współlokatorem wychodzimy tak rozpromienieni, że nie wadzą nam specjalnie kolejne uciekające autobusy nocne. Znużeni krążeniem od przystanku do przystanku i odrobinę dziabnięci, począwszy od Ronda Kaponiery urządzamy sobie nocny jogging, całkiem wartki, wprost ku stancji na Górczynie. Good times.
            Nie chcę zamieniać bloga z relacjami z lokalnych koncertów dla 20 osób w ambonę, z której zuchwale będę sobie moralizował. Chcę jedynie podkreślić, że te kilka przyjemnych chwil tej wiosny uświadomiło mi coś bardzo ważnego. To, że apatia nie jest chorobą, a bierze się z wyboru pomiędzy wykorzystywaniem każdej wolnej okazji do zrobienia czegoś wyjątkowego, a letargiem, w trakcie którego stajemy się przynętami przyciągającymi splin i przygnębiające myśli. Z wyboru pomiędzy szukaniem uciech w błahych drobnostkach, a braniem wszystkiego śmiertelnie poważnie i pogrążaniu się w wyniszczającym strachu o jutro. Te parę chwil pośród zachodnich sąsiadów było lekcją korzystania z życia. To coś, co niektórzy błędnie interpretują jako przejaw hedonizmu, uważanego poniekąd za jedyną alternatywę dla podporządkowanego górnolotnym planom i przytłaczającym obowiązkom życia. Z drugiej strony, być może jest to jedyna rzecz, która trzyma mnie przy zdrowych zmysłach.

wtorek, 17 maja 2011

Romantycy przegapionych okazji.

            Jakiś czas temu skore do podróży sentymentalnych Vivarto reanimowało Greka Zorbę. Być może ktoś skorzystał z możliwości zobaczenia tego zacnego filmu w jedynych adekwatnych dla jego klasy warunkach – zatapiając się między podłokietnikami naprzeciw okazałego ekranu, pośród ciemności kompletnych. Odpuściłem sobie tą sposobność. Wiosnę mamy przepiękną, najgłupsze, co człowiek może zrobić, to dołować się nostalgią.
            Pamiętam, jak jakieś cztery lata temu wznowiono w naszym kraju filmy Ingmara Bergmana. Kina studyjne zalane zostały jego twórczością, akcja nabrała takiego rozmachu, że trafiła nawet do jego najciemniejszych zakamarków – w tym też kulturalnej pustyni, jaką jest Słupsk.
            Zabierałem na te filmy główną (przepraszam, jedyną) rolę kobiecą w tandetnej historii mojej młodości w tym mieście. Siódma Pieczęć, Źródło, Jak w Zwierciadle – zaślepionymi ptaszkami byliśmy, mimo to plugawiliśmy sobie obraz sielanki i rozkwitającego uczucia tym przytłaczająco ciężkim kinem. Sam z początku oglądałem te filmy nieprzerwanie mrużąc w skupieniu oczy, jak gdybym przyglądał się zagadnieniom z arytmetyki. Bałem się, że przeoczę gdzieś ich sedno, nie dostrzegę esencji, o której tyle się trąbiło (i trąbi, choć teraz rozumiem już, że to tylko powieści idiotów). Choć z początku w myślach przeklinałem swoją tępotę, bezskutecznie doszukując się ukrytego meritum, z czasem udało mi się dotrzeć do kwintesencji bergmanowskiego rzemiosła. Dotarło do mnie, że nic rozumieć nie muszę. Przestałem rozszyfrowywać symbolikę, nauczyłem się podziwiać to kino jako zbiór scen obyczajowych, obrazujących emocje, w zamierzeniu mających oddziaływać na moje własne (naprawdę wówczas takowe posiadałem!). Stwierdzenie, że te seanse kształtowały mój gust byłoby mocnym niedopowiedzeniem. One uczyły mnie oglądania filmów.
            Wciąż uważam, że wszelkiej maści evergreeny warto ludziom przypominać. W szczególności te, które odcisnęły swoje piękno na kulturze, a których ślad odrobinę jednak się zaciera. Przykładem niech będzie Casablanca. Film doskonały, którego każda scena to majstersztyk, każda zaś linijka tekstu wypowiadana w tym filmie przez Humphreya Bogarta więcej jest mi warta, niż każda z następujących później dekad kinematografii w całości. Dzieło Michaela Curtiza w zbiorowej świadomości zapisało się łzawą sceną na lotnisku. Idąc tym tropem czasem można odnieść wrażenie, że spuścizną Greka Zorby pozostaje motyw przewodni Mikisa Theodorakisa. Puszczany w restauracjach, w których nie zamówisz choćby sałatki greckiej.
            Nie w tym rzecz, że nostalgia wyżarła mi mózg, że zapatrzony w złote lata kina płaczę po przeszłym, wygrażając zaciśniętą pięścią każdemu mijanemu multipleksowi. Nie twierdzę, że kino umarło, tudzież wydaje ostatnie łaknienia na łożu śmierci. Mój bojkot Greka Zorby wynika z pubudek ściśle indywidualnych. Bierze się z uczucia przygnębienia wywoływanego seansami filmów tak unikalnej urody, niepodważalnej klasy, ponadczasowych. Przywołujących emocje, z których wyprute jest kino dzisiejsze. Człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego kontrastu dopóki nie odświeży sobie tych klasyków. Boleśnie potęguje to wrażenie anturaż kinowej sali, którym co rusz wabią dystrybutorzy pokroju Vivarto czy Gutek Film.
            Nigdy nie byłem wrogiem mainstreamu, nie należę do desperatów ograniczających się do kina niezależnego. Owszem, z pewnością bardziej witalnego, co nie zmienia faktu, że trawionego przez swoje własne choróbska – elitaryzm, przeintelektualizowanie, ukrywaną pod skorupą wysublimowanej formy próżność. Grek Zorba tymczasem jest filmem funkcjonującym poza podziałem na film ambitny i rozrywkowy. Powstałym przed nadejściem schizmy, która ciągle rozszerza przepaść między kinem dla mas a sztuką niezależną. Nie da się chyba kwestionować artystyczności dzieła Mihalisa Kakogiannisa. Mimo to rozmachach, niewymuszony humor i klarowna puenta czyni ten film przystępnym dla każdego.
Co gorsza, w zestawieniu z dzisiejszym kinem filmy pokroju Zorby dokumentują najdobitniejszy symptom regresywności X muzy. Nawet nie tolerowana, a wręcz gloryfikowana staje się przyzwoitość (cóż za paskudne słowo!). W zalewie miernoty, sprawnie wykonane rzemiosło nie ma dziś na rynku konkurencji. Króluje w box office’ach, krytycy układają dla nań peany, twórcy kolekcjonują statuetki. Po seansie The King's Speech, najlepszego według Akademii Filmowej zeszłorocznego filmu, pospolitego kostiumowca, w ocenie jego poziomu nie przychodzi mi do głowy określenie inne, niż "znośny". Nie dziwią mnie zbierane przez niego laury – utorował sobie drogę do statuetek raczej brakiem konkurencji, niż wybitnością. Sam w sobie, pozostaje filmem sprawnie skręconym. Nic więcej.
Niestety, najlepiej wyszlifowane umiejętności nie zastąpią pasji, którą buzuje Anthony Quinn. Który nie tyle gra tytułowego Zorbę, co przywdziewa fikcyjne nazwisko i fałszywy akcent, na ekranie będąc istotą z krwi i kości. Nie odgrywa roli człowieka o swoistym podejściu do życia, jest nim. Słodko-gorzka oda do życia Mihalisa Kakogiannisa byłaby dla dzisiejszych twórców przedsięwzięciem zbyt ryzykownym. Podobnie jak ukazanie malowniczej Krety w czerni i bieli. W czasach, gdy niektóre filmy można ratować tylko i wyłącznie wabiącą plastycznością, byłaby to rzecz nie do pomyślenia.
            "Tak mówią romantycy przegapionych okazji", kwituje lamentujących nostalgików Oskar w Blaszanym Bębenku. Vivarto konsekwentnie trwa w swojej misji, regularnie wypuszczając kolejne klasyczne produkcje, ambitnie promowane zmodernizowanymi, aczkolwiek często trącącymi myszką plakatami. Następne w kolejce Ostatnie Tango w Paryżu wychodzi w lipcu. Jak Casablanca do lotniska i Grek Zorba do dygającego (z kulawą nogą) Quinna, film ten często spłycany jest do motywu pomysłowego zastosowania masła. To miło, że będzie można w przytulnych warunkach poszerzyć swoje pojęcie o nim ponad jedną gastro-erotyczną scenę. Doskonale oznajmiony ze swoimi obsesjami, profilaktycznie omijać będę kina studyjne szerokim łukiem.

środa, 11 maja 2011

Toro y Moi, Basketball 08.05.2011, Poznań, Pod Minogą.

            Może i zakrawa to na przejaw ignorancji, ale po dziś dzień nie mam zielonego pojęcia, co oznacza termin chillwave. Ani też kiedy i skąd to diabelstwo przybyło, tym bardziej nie przychodzi mi do głowy, jakie kolejne fale zalewać będą rynek muzyczny. Zjawisko to długo umykało mojej uwadze, pierwszy raz zetknąłem się z nim próbując wytłumaczyć sobie powód olbrzymiego hajpu wokół planowanej wizyty Toro y Moi w Poznaniu. Miast myszkować pośród encyklopedii, postanowiłem zajść do samego źródła i zapoznać się z płytą Underneath the Pine. Dość powiedzieć, że po upływie dwóch utworów, w samo południe, byłem w drodze do Minogi po bilet, w tym całym przejęciu zapomniawszy, że klub otwierany jest o godzinie 14.
            Podciąga się tą niesamowitą muzykę pod tysiące definicji, kompletnie dla mnie niezrozumiałych. Spotkałem się gdzieś ze stwierdzeniem, jakoby twórczość Chazwika Bundicka brzmiała niczym Michael Jackson na kwasie. Chętnie to spostrzeżenie skoryguję - Toro y Moi brzmi jak Michael Jackson na propofolu. To muzyka świeża, tworzona jakby na przekór dzisiejszym tworom aspirującym do miana popu, zarówno tym skrajnie komercyjnym, jak i kleconym przez paradnych szalbierzy w podziemiu. Miażdżąca przeżarte skostniałością trendy, na ich zgliszczach wznosząca coś świeżego, unikalnego, śmiem powiedzieć, że wręcz uduchowionego. Toro y Moi zamienia muzykę prostą i przebojową w artyzm. Staranie desperacko podejmowane przez licznych, skutecznie realizowane przez niewielu.
            Doniesienia, jakoby wyprzedała się pula 350 wejściówek brzmiały horrendalnie, paradoksalnie, tylko wzmogły moją przedkoncertową ekscytację. Wciśnięcie takiego tłumu w kameralnym klubie mogło skończyć się kaźnią. Jakby tego było mało, nie był to jedyny koncert odbywający się tego dnia w tymże przybytku. Gdy zjawiam się w klubie, na parterze jakiś zapalony coverband łoi "Blackened" Metalliki, dźwięki kolejnego gitarowego tworu dochodzą z klubowej piwnicy. Choć wszystko odbywało się na krawędzi organizacyjnego bajzlu, o dziwo, skończyło się bez większych perturbacji. Wbrew obawom, miejsca w klubie starczało dla wszystkich, i choć chwilami czułem się niczym wciśnięty w windę z Ryszardem Kaliszem, obyło się bez większego uczucia dyskomfortu.
            Występujący w roli supportu Kanadyjczycy z Basketball (tak, rzeczywiście jest to nazwa zespołu) podnoszą niejedną brew pośród publiki. Niejednokrotnie w trakcie występu głowię się, efekty jakich specyfików mogłoby stać za osobliwą kreatywnością i zachowaniem tego przesympatycznego kwartetu? Cokolwiek by to nie było, obawiam się, że ewentualna kontrola celna może gwałtownie zakończyć ich koncertowe wojaże. Czego chłopakom nie życzę, okazują się bowiem miłym zaskoczeniem. Ich występ to serie długich, transowych dubów, napędzanych topornym beatem, nabijanym przez dwójkę mocno "nieobecnych" muzyków, spacerujących między perkusją i zestawem bębnów. Ponad wszystkim wije się i zawodzi kapelmistrz z wiankiem na głowie, przygrywający na miniaturowej piszczałce i talerzykach. Momentami utwory niebezpiecznie zmierzająca ku sferom hermetycznej psychodelii, nieprzerwanie jednak ujmują orientalną ornamentyką i odurzającą aurą. Panowie są tak posunięci w swojej euforii (jak mniemam, spowodowanej entuzjastyczną reakcją publiki), że opuszczając scenę wypuszczają z rąk instrumenty.
            Odkrywszy Toro y Moi ledwie kilka tygodni temu, nie miałem najmniejszego pojęcia, w jakiej postaci serwować będzie swoją muzykę maestro Chazwik. Spodziewając się raczej solowego, okrojonego w formie występu, na widok rozstawiającego się na scenie triumwiratu młodzieńców w wykrochmalonych koszulach z podekscytowania zacząłem szczękać zębami. Aranżacje i brzmienie instrumentów na Underneath the Pine to masaż tajski dla uszu. Wszelkie próby trawestacji mocno spłyciłyby wigor i głębię tych utworów.
            Gdy posępne intro eksploduje rwącym "New Beat", niestety, mina momentalnie mi rzednieje. O ile gabaryty klubu pomieściły jakoś liczną publikę, jego akustyka nie okazała się zbyt łaskawa dla zaskakująco donośnego tego dnia występu Toro y Moi. Na szczęście, począwszy od finezyjnego "You Hid", brzmienie staje się stosunkowo znośne, co ratuje występ przed klęską i nareszcie pozwala mi delektować się kunsztem Amerykanina.
            Jak wypada na żywo sztuka Chazwika i spółki? O losie słodki, jest lepiej, niż dobrze. Dzięki organicznemu brzmieniu instrumentów, rumieńców nabiera surowsza elektronika z debiutanckiego Causers of This. Utwory z płyty tegorocznej to istna rewelacja. Funkujący "Still Sound" to cudo. Melodyka "How I Know" to coś nie z tej ziemi, a zagrany w końcówce "Elise" naszprycowany jest uczuciem rzadko spotykanym w wyprutej z emocji muzyce aspirującej do miana popu (do kata z chillwave i innymi dyrdymałami, Toro y Moi to nic więcej, jak doskonały pop).
            Płyty Amerykanina sprawiają wrażenie dźwiękowych megaprodukcji. To muzyka ekspresywna, wielowarstwowa, na szczęście, zręcznie unikająca przy tym popadania w dźwiękowy przepych. Nie mogę wyjść z podziwu widząc, jak skromnych środków używa do jej tworzenia. Zręcznie dokooptowani muzycy w gruncie rzeczy tworzą proste, zgrabnie pulsujące podłoże. Sercem i duszą wszystkiego jest Chazwik. Pochylony nad klawiszami, sprawia wrażenie wyjątkowo zaabsorbowanego, małomównego, ponownie użyję tego nieco pretensjonalnego słowa, uduchowionego. Nie trzeba włamywać się do płytoteki zainteresowanego by domyślić się, że nie brakuje tam wydawnictw przyozdobionych etykietą Motown. Echa klasycznego, pełnokrwistego funku rozbrzmiewają w tej muzyce najdonośniej, w szczególności przywodząc na myśli Steviego Wondera z okresu Innervisions. Wcale się nie zagalopowuję w porównaniach, rzeczywiście jest TAK dobrze.
            Przymknąwszy oko na drażniące niedociągnięcia techniczne, Toro y Moi bujają publiką należycie, niestety, po ledwo trzech kwadransach znikają ze sceny. Encore w postaci "Low Shoulders" pozostaje drobnym pocieszeniem, pozostawiającym lekki niedosyt, pozbawionym na szczęście uczucia niesmaku. Zetknięcie z muzyką Chaza było dla mnie epifanią, potrzebowałem chyba namacalnego dowodu na to, że nie zostałem omamiony cwanym szarlataństwem. Z czystym sercem potwierdzam, mamy tu do czynienia z dziełem wizjonera. Odświeżającym, natchnionym, całkowicie wolnym od jadowitych wpływów dzisiejszego mainstreamu.

czwartek, 5 maja 2011

Arms and Sleepers 04.05.2011, Poznań, Meskalina.

            Chociaż swego czasu byłem zapalonym kolekcjonerem płyt (w oczach mojej byłej trwoniącym pieniądze tumanem), uważam poliwęglan za więzienie muzyki. Ożywa ona dopiero na scenie, wypuszczane na rynek wydawnictwa powinny być traktowane co najwyżej jako pretekst do wyruszania w trasy, pejoratywnie określane mianem promocji.
            Cieszę się, że wiele zespołów doskonale ten fakt rozumie i tłucze się niemiłosiernie po globie, zachodząc pod każdy gotowy do ugoszczenia ich sztuki dach. Zdarzyć się może, że owa twórczość przypadnie do gustu gospodarzom, którzy od tego czasu zechcą częściej gościć żarliwych muzykantów. Przytoczę przypadek wesołych Czechów z DVA, którzy raz zagrawszy dla garstki zapaleńców w Minodze, na następnym koncercie w Meskalinie wypełnili klub po brzegi, po występie opychając ilość płyt, która spokojnie powinna zawarantować im miejsce na liście OLiSu (co znowuż nie jest jakimś wielkim osiągnięciem). Arms and Sleepers również koncertowali wcześniej w Poznaniu, a wczorajsza frekwencja w Meskalinie jest dostatecznym świadectwem, że nie ma to jak marketing szeptany. I ja o zespole dowiedziałem się drogą rekomendacji, co nie zdarza się zbyt często, z reguły jestem zdany na siebie w swoich maniakalnych poszukiwaniach muzyki.
            Jakkolwiek przyjemne by nie były studyjne dokonania zespołu, trip-hopowa elektronika w warunkach scenicznych zawsze staje przed ciężkim zadaniem oddtworzenia swojej drobiazgowej struktury. Że nie wspomnę o potencjalnym zagrożeniu zamieniania występu w kliniczne odgrywanie loopów i sampli. W oczekiwaniu na koncert nie przeczuwam, by drobiazgowa muzyka jankesów rzeczywiście mogła chwycić za gardło w wersji live. Z prostego powodu – zawsze odbierałem ją jako utylitarny zapełniacz ciszy. Doskonały soundtrack przy krojeniu cukinii do ratatouille i remedium dla strzępionych w trakcie tras miejskimi tramwajami nerwów. Ale czy jest to muzyka na tyle absorbująca, by porwać na żywo?   
            Identycznie skrojone bluzy i kaptury na głowach to przedziwny sceniczny ancug, w ciemnym klubie wyglądający dość zabawnie. Na szczęście, od pierwszego utworu show amerykanów rozwiewa moje niepotrzebne wątpliwości. Ambientowe loopy w parze z eterycznymi wokalizami i wyrafinowaną gitarową ornamentyką brzmią wyjątkowo naturalnie i przekonująco. Plus dla zespołu, nagana dla mnie, parszywego defetysty.
            Arms and Sleepers sprawiają wrażenie dość zapracowanego tandemu. Zespół częstotliwością wypuszczania nowych wydawnictw przebija nasze żałoby narodowe. Zważywszy, że albumy tworzą raczej zgrany koncept, w którym wszystkie utwory zdają się dążyć do stworzenia jednej plastycznej całości, koncertowe serwowanie przekroju twórczości mogłoby burzyć ich jednolitość. Paradoksalnie, oddzielenie od kompleksu nadało wielu utworom nowego charakteru. Zamiast sprawiać wrażenie wyrwanych z kontekstu urywków, brzmią świeżo, zwłaszcza serwowane w odrobinę przekształconych wersjach. Doskonale spisuje się materiał z mojej ulubionej płyty zespołu, LP Matador. Subtelne "Simone" i "Kino" wypadają zjawiskowo, a podany w surowszej wersji utwór tytułowy o mały włos byłby highlightem występu.
            No właśnie, wisienką na torcie okazuje się encore w postaci utworów premierowych. Drugi w kolejności numer mrocznymi loopami przywodzi na myśl dokonania Portishead, a promieniującą muzykę Amerykanów odbierałem dotychczas jako antonim dla posępnej twórczości Beth Gibbons i spółki. W trakcie występu Arms and Sleepers zdarzają się chwile, gdy oparty o bar jestem o krok od uśnięcia. Wbrew pozorom, nie jest to zarzut. Nie tyle senność wynikająca ze znużenia, co wyciszająca i kojąca, przywołująca na myśl działanie kołysanek.
            Arms and Sleepers potwierdzają swoją wartość na żywo, nie powinna więc dziwić ich rosnąca popularność, nawet fakt, że wyprzedają każdy koncert w tym kraju. Ze sceny posyłają ryzykowne stwierdzenie, jakoby Poznań miał być ich ulubionym miejscem w Polsce. Bram do innych mieścin raczej im to nie zamknie, sam zaś przeczuwam, że kolejna wizyta w tych stronach może wymagać przeprowadzki do jeszcze większego lokalu.



Jucifer, The Orange Man Theory, Noizone 03.05.2011, Poznań, Pod Minogą.

            Ciężko o równie niefortunną datę koncertu. Równie dobrze mogłoby przyjść grać Amerykanom z Jucifer w wieczór wigilijny. Patriotyczna zaduma, mecz, wyczerpanie i puste kieszenie po majówce – każda wymówka byłaby zrozumiałym usprawiedliwieniem, mimo to dwa tuziny głów na zespole o renomie koncertowego fenomenu i imponującym stażu to absolutny blamaż. Przy natłoku niedogodności ciężko szukać winnych. Żal może być jedynie tych, którym umknęło przed nosem to porywające zjawisko.
            Krępujące pustki wprawdzie nie zniechęcają przyjemnie groovującego Noizone. Pociesznych, choć niespecjalnie odkrywczych i fatalnie nagłośnionych Włochów z The Orange Man Theory skłaniają do przeniesienia się ze sceny na opustoszały parkiet. Dla gwiazdy wieczoru, jak się z czasem okazuje, klub równie dobrze mógłby być zupełnie pusty.
            Stwierdzenie, że jestem wielkim fanem LP L’ Autrichienne byłoby mocnym niedomówieniem. Uważam ją za jedno z najciekawszych wydawnictw ostatnich lat. Płyta to chimeryczna, ale niesamowicie świadoma w każdej ze swoich gatunkowych eskapad, hipnotyzująca, ale i przytłaczająca miażdżącym brzmieniem. Dzięki delikatności i zmysłowości Gazelle Amber Valentine, czarująca melodyką niespotykaną w gatunku. Gdybym miał się wysilić i zwięźle scharakteryzować tą muzykę, nazwałbym ją popem utaplanym w smole i siarce.
            W Minodze zabrakło choćby nuty przywodzącej na myśl ten niesamowity album. Uruchomienie wzmacniacza przez lepszą połówkę duetu rozpoczęło godzinny, nieprzerwany choćby chwilą wyciszenia festiwal sprzężeń i jazgotu. Zupełnie zacierając granice między utworami, wszystko zlewa się w jeden huk, sprawiający, że klub drży w posadach. Choć zespół pozbawiony jest absurdalnie gigantycznej ściany głośników, którą podobno zwykł wciskać w kluby jeszcze mniejsze od Minogi, natężenie dźwięku niebezpiecznie balansuje na granicy bólu. Obdarzona anielskim głosem Valentine ogranicza się do growlingu i krzyku, jej konkubent Edgar Livengood niemiłosiernie nabija powolny rytm, okładając bębny pięściami. Kiedy indziej kilkoma pałkami na raz, które łamane w ferworze tej kanonady fruwają w powietrzu niczym trociny w tartaku. Powolny, ociężały doom przerywają jedynie sporadyczne chwile grindowego blastu.
            Pozornie ten performance mógłby sprawiać wrażenie zagrania na nosie, czy też złośliwego maltretowania publiczności. Duet rezygnuje z jakiejkolwiek interakcji z publiką, wyłączywszy końcowe pokazywanie rogów w wykonaniu Valentine. Oddziela się od niej niewidzialnym murem, zamieniając występ w coś intymnego, jak gdyby dialog wyjątkowo kapryśnej pary. Tylko chwilami subtelny i czułostkowy, głównie pełen furii i zgiełku. Przez większość koncertu brzmiało to jak rozmowy moich sąsiadów dochodzące zza ściany mojej dawnej stancji na Łazarzu, którym wtórowały dźwięki tłuczonego szkła. Podejrzewam, że przy ciągłym graniu pośród tak intensywnego hałasu, wkrótce pozostanie to jedyną formą komunikacji w związku.
            Od lat przemierzając świat vanem, Jucifer zdają się być skorzy zagrać w każdym miejscu, które posiada elektryczność. Podejrzewam, że zostawiając uchylone drzwi od mieszkania, nim się obejrzysz zastaniesz Gazelle i Edgara instalujących swoje kolosalne wzmacniacze w twojej sypialni. Granie muzyki zdaje się być dla tej pary rytuałem, dzienną rutyną, bez której nie mogą żyć. Publika jest raczej grupką panoszących się gapiów, podziwiających tą przedziwną, ale fascynującą konfrontację, po której jednak muzycy czule wtulają się w siebie. Można przeklinać wniebogłosy trwonienie sporego potencjału (nawet komercyjnego!), mimo którego zespół uparcie tkwi na obrzeżach muzycznego przemysłu. Nie zmienia to faktu, że ten nietuzinkowy i nieprzewidywalny duet wciąż fascynuje, a jego kabalistyczne występy to istna magia.


czwartek, 28 kwietnia 2011

Dorena 26.04.2011, Poznań, Charyzma.

(…) “There is nothing like an Easter morning to make a man feel clean and reborn and at one with God's intentions.'" (…) "So we went on to the monkey house together, and what do you think we saw?" (…) "We saw a monkey playing with his private parts!"

Kurt Vonnegut Jr., Welcome to the Monkey House

Muszę przyznać, udzieliła mi się wielkanocna atmosfera. W wiosennej aurze moje ponuractwo wypadałoby wręcz niedorzecznie, dla dobra otoczenia i na miarę swoich skromnych możliwości sensorycznych staram się więc dostosować do wszechobecnej bukoliczność. Chłonę rozkoszną pogodę, niemalże całkowicie rezygnuję z wygód komunikacji miejskiej. Dziennie pokonuję pieszo kilometry, mijając rodziny na wczasach, zadurzone w sobie pary i wesoło pijanych licealistów. Zmiany dotykają nawet doboru pozycji Milesa Davisa, konstanta w moim odtwarzaczu. Smętne nuty 'Round About Midnight i Sketches of Spain zastępuję zamaszystym Birth of the Cool.
            Dostrajanie się do zmiennych warunków zdają się mieć we krwi również muzycy szwedzkiego Dorena. Podobno zaczynali swój muzyczny wojaż grając screamo. Odebrałem to jako przestrogę, by ostrożnie zagłębiać się w ich dokonania. Ostatecznie zapoznałem się z płytką Holofon, jak się okazało, zaskakująco udaną. Panowie nagle zapragnęli bawić się post-rock (według koncertowej ulotki, wciąż doprawiony elementami screamo, baju baju). Wychodzi im to nad wyraz dobrze. Co najważniejsze, zręcznie przeskakują nad sidłami zastawionymi przez traperów ograniczających rewiry gatunku. Nieskrępowane podejście do dźwięku i kompozycji jest w założeniu esencją muzyki post-rockowej, zapędza jednak wiele zespołów w kozi róg. Serwują zlepki motywów, ograniczając je do dłużących się pasaży i skakania między przeciwległymi motywami (ciężko/delikatnie/ciężko/delikatnie razy ∞), zamieniając eksperymentalizm w żonglerkę kliszami. Takiego problemu nie ma Dorena - panowie tworzą długie, ale zwięzłe kompozycje budowane na chwytliwych, nieprzekombinowanych motywach. Materiał na Holofon jest przy tym wyjątkowo melancholijny. Nie mam pojęcia, co może być motywacją dla pisania takiej muzyki w Szwecji. Rozczarowanie systemem państwa opiekuńczego?
            Jakież jest moje zdziwienie, kiedy obserwując zespół w Charyzmie odnoszę wrażenie, że Szwedzi jakby na poczekaniu dopisali soundtrack do tego słonecznego, choć odrobinę dusznego dnia! Zamiast chmurnych dźwięków znanych z Homofon serwują utwory trzymające się podobnej formuły, o wiele bardziej jednak pogodne, chwilami smakujące niczym Sigur Rós serwowane w surowszej i cięższej formie. Poszczególne numery wciąż są długie, sięgają dziesięciu minut, ale dzięki wachlarzowi motywów nie nudzą, po ich zakończeniu nie czuję się jak po seansie Siedmiu Samurajów Kurosawy.
           Jak się później okazuje, jest to efekt kolejnej transformacji zespołu, który na ostatniej płycie prezentuje bardziej jowialne dźwięki. Panowie mają czelność zapowiedzieć utwór z wydanego dwa lata temu Holofon jako "old song"! Wspomniany kawałek, "The Sun Has Blinded Me", jest swoją drogą fenomenalny. Mogwai zabiliby dla takiego numeru.
Na nieszczęście, występowi Szwedów szkodzi (poniekąd sympatyczna) miejscówka. Na karłowatej scenie nie udało się zmieścić całego zespołu, dźwięk pozbawiony był stosownego dla stylu Doreny natężenia. Przygnębiająco wypadła frekwencja. Więcej osób ściśnięto w przedziale pociągu, którym wlokłem się tego dnia do Poznania. 
Ciężko mi przewidzieć, jakie będą dalsze muzyczne losy Doreny przy takiej zmienności nastrojów. Póki nie przeholują, pozostają zespołem wartym uwagi. Mimo pozytywnych wrażeń, przystopuję chyba z mającym tendencje do dźwiękowego splinu post-rockiem. Był to był dla mnie trzeci tego typu koncert w ciągu kilkunastu dni. Pozostaje mi zacierać dłonie przed odświeżającym kabaretem Jucifer!

sobota, 23 kwietnia 2011

Plum 21.04.2011, Poznań, Meskalina.

            Enigmatycznym gatunkiem jest noise. Zawsze ciężko mi było wskazać, gdzie w dzisiejszej muzyce kończy się dźwięk, a zaczyna hałas. Rzeczy zdawałoby się konwencjonalne zdarza mi odbierać jako kompletny bełkot, przy którym jazdy Merzbowa brzmią jak muzyka windowa. W kontekście samego gatunku, Alfą i Omegą zawsze była dla mnie rodzima Ewa Braun. Nic raczej nie zapełni powstałej po zgonie zespołu luki na rodzimej scenie (czy raczej luki w mojej głowie - pamięta ktoś ich jeszcze?). Do roli szpachlówki z pewnością nie próbuje aspirować podciągany pod ten nurt Plum, którego aktualne dokonania odległe są od eksperymentalnej wrzawy nieodżałowanej Ewki. W miejsce obiecanego przez etykietę chaosu i zgiełku funduje muzykę konkretną, poukładaną i zaraźliwie chwytliwą. Co nie znaczy, że pozbawioną animuszu. Proszę mi wybaczyć niespecjalnie finezyjną referencję, ale utwory z świeżuteńkiego LP Hoax faktycznie nabijają śliwy pod oczami.
            Twórczość zespołu znałem dotychczas pobieżnie, rzeczywiście kojarzyłem ją raczej z bardziej wyrafinowanymi poszukiwaniami Sonic Youth. Zdziwiony więc byłem słysząc na Hoax materiał wyjątkowo prosty, surowy, wolny od dalekobieżnych wycieczek w dysonanse i muzyczny tumult. Za pomocą skromnych środków panowie uformowali wyrazisty styl, który jest stanowczo zbyt absorbujący, by głowić się nad jakimikolwiek porównaniami.
            Wieczór w Meskalinie zaczynają utworem tytułowym z nowej płyty, który z początku zapowiada się na zwięzłą, przebojową piosenkę, z czasem rozciąga się jednak do niebotycznych rozmiarów. Wychodzi z tego istne monstrum. Przez sześć i pól minuty ciągnie się jak buldożer na pierwszym biegu i niech mnie diabli, jeśli nie jest przyjemnie pod tymi gąsienicami! Podobną, wesoło miażdżącą wszystko po drodze przejażdżkę serwują w następującym po nim "It's a Must". Po stonowanym początku "You Know Buddy" panowie zaciągają wsteczny i jeszcze raz zrównują wszystko z ziemią.
            "Śliwki" przyznają się do fascynacji The Jesus Lizard i rzeczywiście, jest w tej muzyce coś z odmóżdżającej, przytłaczająco dusznej atmosfery tej haniebnie niedocenionej kapeli. Wyjątkowe wrażenie robi szczególna umiejętność płynnego przechodzenia między mnogimi wątkami utworów. Stonowany we wstępie, monotonny w zwrotce i znakomitym refrenie "Touch" w drugiej części eksploduje niczym szrapnel. Wprost proporcjonalnie sprawy mają się w bujającym "Patch" - ciężkim, topornym, pod koniec którego zespół urządza sobie wycieczkę na melodyjniejsze grunty. Niezawodne (choć,w związku z kameralnością miejsca, w kwestii natężenia dźwięku odrobinę wstrzemięźliwe) nagłośnienie Meskaliny doskonale służy iskrzącej sekcji rytmicznej. Jest ona więcej, niż bijącym sercem muzyki, tworzy jej cały szkielet. Partie mięsistego, ciężkiego jak ołów basu na Hoax to majstersztyk.
            Lwią część godzinnego setu stanowią nowe utwory, co mnie specjalnie nie dziwi - panowie wypuścili spójny, przebojowy materiał, który doskonale sprawdza się na żywo. Żywiołem na scenie przypominają, co powinno znaczyć pojęcie Power Trio, kastrowane w dzisiejszej muzyce z pierwszego członu. Mimo niefortunnej, przedświątecznej daty obyło się bez frekwencyjnego obciachu, liczę jednakże, że do czasu zapowiadanego za pół roku powrotu do Poznania większa liczba miejscowego kwiatu młodzieży zapozna się z elektryzującym dorobkiem Śliwy. Mały research i okazuje się, że nie musi to być wyjątkowo kosztowne.

wtorek, 19 kwietnia 2011

Caspian, Talons 18.04.2011, Poznań, Pod Minogą.

            Na zamieszczonej pośród zespołowego mechandise karteczce muzycy Caspian uprzejmie proszą uczestników koncertu o częstowanie ich zasobami "Weed & Hash". Boję się, że pośród zaskakująco skromnej liczebnie publiki mogło być ciężko o filantropa skorego do pomocy w kojeniu napięć odległych wojaży koncertowych. Biorąc pod uwagę częstotliwość występów grup post-rockowych w Poznaniu (czym innym wszak napędzaną, jak rosnącą tu popularnością nurtu), brak zainteresowania wizytą Caspian mocno mnie dziwi. Tym bardziej, że w swoim rzemiośle Amerykanie to światowa czołówka. Co bez zbędnych słów (wyłączywszy minimalną konferansjerkę i parę cytatów z jankeskiej alko-poezji) udowadniają na scenie.
            Występujący w roli supportu Angole z Talons wydają się być mocno podekscytowani możliwością dzielenia sceny z Caspian. Do tego stopnia, że jeden z dwóch skrzypków zespołu próbuje się wkupić w łaski pochodzących z Massachustets gwiazd wieczoru kurtką Boston Celtics. Po ich trzykwadransowym występie nie widzę powodu, dla którego musieliby się przed kimkolwiek płaszczyć –  mizerni na pierwszy rzut oka młodzianie na scenie zamieniają się w rozszalały żywioł. Rzucają się niczym w atakach konwulsji, wspomniany młodzieniec od kurtki kroczy na scenie jak kogut zbierający ziarno. Każdy utwór to istna petarda – karkołomne partie perkusji (patrz Brann Dailor, zmieniani co kilka miesięcy bębniarze The Dillinger Escape Plan), ciężkie, rozbudowane kompozycje i wspomniany duet skrzypków, brzmiący jak całą orkiestra mannheimska. Co najważniejsze, mimo matematycznych niemalże zabaw z tempem i strukturami utworów, Talons pozostają wyjątkowo koherentni, dzięki czemu jest to coś więcej, niż oślepiający pokaz fajerwerków. Nie mogę wyjść z podziwu dla naprawdę zręcznego zastosowania smyczków. Miast być kolejną desperacką próbą wychylenia się ponad post-rockowy kanon, rzeczywiście nadają tej muzyce unikalnego uroku. Szkoda, że akustyka Minogi nie jest do końca łaskawa dla zespołu – pośród nawałnicy dźwięków gubią się trochę gitary. Mimo to jestem zachwycony i prognozuję nieunikniony hajp wokół kapeli.
            Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego za intro do utworu zatytułowanego "The Raven" robi wiersz Drozd Charlesa Bukowskiego. Przy umiarkowanym z mojej strony zamiłowaniu do poety-ochlejmordy przyznam, że wypada on sugestywnie jako wprowadzenie do tego monumentalnego kawałka. Mam wrażenie, że olbrzym Phil Jamieson rozniesie deski sceny Minogi rzucając się po skromnej scenie klubu. Niestety, tak, jak zdaje się ona być stanowczo za mała dla spazmatycznie wyginających się muzyków, tak i skromne warunki brzmieniowe niespecjalnie służą domagającym się selektywnego nagłośnienia gitarom. Zlany dźwięk zamienia się w falę uderzeniową, i choć utwory uderzają z poprawną siłą, zanikają liczne smaczki czyniące produkcje amerykanów tak frapującymi. Na szczęście, dźwięk staje się klarowniejszy przy sennym "Concrescence". Podczas następującego po nim "Moksha" niemalże cały rząd pod sceną bierze na amory. Co nie dziwi mnie specjalnie, jeden z subtelniejszych utworów w dorobku zespołu wypada fenomenalnie.
            Klimaksem koncertu jest rozbudowane "Sycamore". Zwolnione w porównaniu z oryginałem, wypada jak hipnotyzująca mantra. W pewnym momencie trio gitarzystów jeden za drugim zdejmuje instrumenty, by wnieść na scenę kotły i dołączyć do rozpędzającej się w finale sekcji rytmicznej. Gdy plemienne rytmy milkną, panowie grzecznie dziękują i pryskają ze sceny. Najwyraźniej zachęceni entuzjazmem publiki, mimo deklaracji, iż nie zwykli grywać bisów, fundują jeszcze jeden utwór. Co może i burzy dramaturgię występu, ale koniec końców jest sympatycznym gestem.
            Nawet mimo odrobinę rozczarowującej frekwencji i chwilami szwankującego dźwięku, jestem więcej niż zadowolony. Dzięki miłemu zaskoczeniu w postaci energicznego występu Talons, mogę chlubić się upieczeniem dwóch pieczeni na jednym ogniu. Takie koncerty powinny ewangelizować reakcjonistów, którzy nie potrafią przekonać się do pozbawionej słów muzyki.


poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Baaba Kulka, Adre'N'Alin 17.04.2011, Poznań, Blue Note.

            Tak się złożyło, że tego samego wieczoru przyszło mi zobaczyć pierwszy w swoim życiu seans filmowy, jak i otrzymać w prezencie pierwszą taśmę z muzyką. Był to rok 1993, ojciec zabrał mnie na Park Jurajski do słupskiego kina Millenium, swoją drogą zamkniętego niedawno po 47-latach działalności (tym samym w 100-tysięcznym "Paryżu Północy" pozostał jeszcze tylko jeden studyjny karzełek). Po drodze wstąpiliśmy do znajdującego się na miejskim rynku sklepu muzycznego, gdzie zakupiliśmy tandetne, przedhologramowe wydanie Piece of Mind Iron Maiden. Siłą rzeczy muszę ten zespół darzyć pewnym sentymentem, mimo iż słuchając dziś niektórych z tych nagrań mogę tylko zakłopotany marszczyć czoło.
            Nic ze swojego wieloletniego zamiłowania do Ironów nie stracił z kolei mój współlokator, którego udało mi się wyciągnąć do Blue Note'a. Ciekawiła mnie bardzo jego reakcja na działalność Baaby Kulki, zważywszy, że domniemany hołd składany przez zespół przed czarnym ołtarzem Żelaznej Dziewicy zdaje się być różnorako odbierany przez dysputujących pod youtube'owymi nagraniami z koncertów fanów. Za frywolne podejście do klasyków NWOBHM wielu z nich najchętniej posłałoby Panią Gabrielę Kulkę i towarzyszący jej ansambl do wszystkich diabłów. 
            Zanim gwiazda wieczoru rozpocznie bezczeszczenie nawy metalowej świątyni, drobną zakąskę serwuje projekt Adre'N'Alin. Całkiem smakowitą, zręcznie łączącą partie pianina i smyczków z chłodną elektroniką. W pierwszym numerze trącą myszką partie sztucznej perkusji, na szczęście okazują się jednorazowym wybrykiem – subtelne dźwięki klasycznych instrumentów mieszane są później z zmechanizowanymi beatami, co brzmi o niebo lepiej. W parze z budzącym skojarzenia z manchesterskimi straceńcami wokalem wychodzi muzyka dość interesująca, z tym, że pasująca jak kwiatek do kożucha (czy raczej kożuch do kwiatka) w zestawieniu z następującym po niej kabaretem.
            Donosy instalujących się na scenie muzyków, jakoby Pani Gabriela nie mogła tego dnia śpiewać z powodu choróbska okazują się żartem, na który jednak łatwo można było się nabrać. Drobniutkiej postury, dziewczęcej urody wokalistka posiada spojrzenie, które samo zdaje się mówić "wyśpię się po śmierci". Sprawia wrażenie zmęczonej wszystkim dookoła, zamkniętej w sobie dziewczynki, po przymusowych lekcjach pianina w zaciszu domowym katującej do przezroczystości taśmę z Powerslave. Wbrew zapowiedzi, jakoby miała ograniczyć się do pukania w klawisze, od początku brzmi rozkosznie.
            Choć projekt ten z założenia ma być hołdem, a nie pastiszem twórczości Iron Maiden, z towarzyszem pokładamy się ze śmiechu od pierwszych dźwięków przerobionego hymnu Wydziału Energetyki i Lotnictwa warszawskiej Polibudy. Gdy przechodzi on w "The Clairvoyant", krztuszę się piwem. Cały show może sprawiać wrażenie kompletnej błazenady. Mam łzy w oczach podczas przerobionego wstępu do "The Number of the Beast", jeśli jest jednak na sali ktoś, kto ma większy ubaw z tej groteski, to chyba sami muzycy. Można odnieść wrażenie, że przekomarzają się między sobą, jeszcze bardziej przekształcając dostatecznie już zbezczeszczone pierwowzory.  
            Przypomina mi się scena z dokumentu Behind the Iron Curtain, w której Bruce Dickinson rozmawia w jakiejś polskiej dyskotece z gołowąsem, który zwierza się, że chce grać heavy metal na keyboardzie. Wokalista uważa to za absolutnie niemożliwe (oddzielna sprawa, że zespół zacznie używać syntezatorów na następnych płytach). Tymczasem w interpretacjach Baaby Kulki Pani Gabriela chwyta za kiczowaty keytar, pojawiają się dęciaki, tamburyny, perkusyjne pady – rzeczywiście, brzmi to jak zły sen młodego metalowca.
            Wbrew pomstującym wniebogłosy adwersarzom, wyobraźnia, jaką muzycy popisują się przy transformowaniu tych utworów czyni ten projekt czymś więcej, niż ciekawostką dla bardziej otwartych zapaleńców Żelaznej Dziewicy. Pani Kulka i spółka roztrzaskują te kawałki w dobry mak, składając z cząsteczek coś zupełnie innego, tętniącego nowym życiem, po oryginałach dziedziczące często jedynie liryki. Przerobiony na disco (!) "Prodigal Son" jest wyśmienity, przywodzi mi na myśl obrazoburcze wykonanie "Sabbath Bloody Sabbath" The Cardigans. W najwierniejszym oryginałowi "To Tame a Land" akcentowane są quasi-orientalne motywy utworu, jakby stworzone dla partii klarnetu i bhangrowych rytmów. Fenomenalnie wypada przekształcone w bossa-novę "Still Life", wieńczy zaś wszystko wykonane a cappella (z udziałem licznej, choć nieco niemrawej publiki) "Ides of March".  
            To nie jest kolejny tribute, nie jest to też parodia, jak sugerowaliby oburzeni radykałowie. To grupa świetnych muzyków o olbrzymiej wyobraźni, bawiących się dźwiękami, które przecież w pierwszej kolejności zachęcały ich do chwytania za instrumenty. Mój kamrat, wyłączywszy swoją bezkrytyczną miłości do Ironów niespecjalnie lubujący się w metalowych dźwiękach, nie może wyjść z zachwytu. Twierdzi, że zakochałby się w tych utworach nawet, gdyby nie znał ich pierwowzorów. Zgadzam się z nim całkowicie i sądzę, że ten wniosek dobitnie pokazuje rozbrajający urok Iron Maiden. Nie jest to muzyka najambitniejsza, najbardziej skomplikowana technicznie, ani też w jakiś wybitny sposób inteligentna, mimo cytowania Coleridge'a i greckiej mitologii. Za to od lat nie tracąca nic ze swojej popularności dzięki niewyczerpanej werwie i tworzonej z przymrużeniem oka otoczce. Przede wszystkim jednak, od samego początku tworzona z naciskiem na przebojowość. Stąd być może niechęć niektórych osób do zespołu obnażającego i eksploatującego ten, co by nie mówić, popowy potencjał? Czyżby bali się prawdy? 

Pełen debiut Baaba Kulka do przesłuchaniu tutaj: http://baabakulka.bandcamp.com/album/baaba-kulka