niedziela, 30 stycznia 2011

Jazzpospolita 28.01.2011, Poznań, Meskalina.

Truchlejąc na wspomnienie bałaganu, w jaki wpakowałem się na zeszłotygodniowym koncercie Twilite, zjawiłem się w Meskalinie trochę wcześniej. Kolejne podobne doznanie i zacząłbym szukać nowego weekendowego hobby, bądź po prostu spróbowałbym spoważnieć, znaleźć sobie kobietę, zrobić prawo jazdy i rozejrzeć się za lepszym obuwiem, jak mi niektórzy sugerują. Ale i ta zapobiegliwość mogłaby zdać się na nic, piętnaście minut przed planowanym początkiem klub był już nieźle wypełniony. Zanim naszedł mnie kolejny napad migreny, jakimś cudem udało mi się ulokować przy barze. Z początku wydawało mi się to rozwiązaniem idealnym, z jednej strony na wyciągnięcie ręki scena, z drugiej piwo bez konieczności szargania nerwów w kolejce. Wszystko byłoby piękne, gdyby nie ciągle zbierający się ludzie, którzy wkrótce przysłonili mi scenę.  O czym nie pomyślałem, podobnie jak o tym, a było to do przewidzenia, że za warstwę wokalną instrumentalnych popisów Jazzpospolitej robić mi będą zamówienia na drinki i soczki bananowe. Kawiarniana atmosfera oznacza też dokooptowanie do konserwatywnie zbudowanego kwartetu gitara/klawisze/bas/perkusja ścieżki w postaci ciągłego szmeru publiki. Cóż, specyfika miejsca, nie można mieć do nikogo pretensji.  
            Ale wszystkie powyższe uwagi to nic innego jak dawanie upustu mojemu chorobliwemu malkontenctwu. Te pomniejsze zakłócenia nie popsuły mi odbioru muzyki Jazzpospolitej, wyrazistej, skutecznie kradnącej całą uwagę. Zaczęli od spokojnego, transowego "Fashion For Orient In The 70's", po czym zaserwowali żywszy, pulsujący "Laszlo and Cousins" (cóż, nie jest łatwo wyjść z błyskotliwym tytułem dla numeru instrumentalnego). I taki jest cały koncert, czasem przechodzący w jedną, ciągnącą się sekwencję, czasem hałaśliwie rozszalały. Pominąwszy zlepek dochodzących zewsząd interlokucji, zespół brzmi bardzo dobrze. Czysta, nienagłośniona (poza stopą) perkusja rozbrzmiewa fenomenalnie, dźwięk roznosi się klarowne i selektywne. Cały skład to grajkowie kompetentni, doskonale zgrani i, co najważniejsze, ze zręcznie rozdzielonymi i zbalansowanymi rolami w zespole. Zamiast świecić talentem jak tysiącwatową żarówką w twarz, stawiają raczej na kolektywne tworzenie klimatu i kompozycję. Słowem, obeszło się bez przynudzania popisami solowymi, na co w języku angielskim potocznie mówi się wankery, czego próbował tłumaczyć nie będę, bo to obsceniczne.
            Skoro przy kompetencjach jesteśmy, bezwzględnie najlepsze wrażenie zrobił na mnie pałker zespołu, jakby wyjęty z innego świata. Zamiast jazzowego swingu stawia raczej na proste (ale nie toporne!), bezbłędnie precyzyjne rytmy. Bliżej mu do Neila Pearta, niż Gene Krupy. Na oddzielną uwagę zasługuje klawiszowiec, dość specyficznie odziany, jakby żywcem wycięty ze zdjęcia promocyjnego Mahavishnu Orchestra. Zręcznie przechodził z ciepłych, delikatnych partii pianina do szalonych, rozimprowizowanych partii syntezatorowych. W tym właśnie tkwi największa siła zespołu, a może i geneza nazwy, której być może sami poeci nie mieli na myśli. Jazzowe wariactwo miesza się tutaj z motywami konwencjonalnymi, najzupełniej... pospolitymi. Generyczność wcale nie musi być zarzutem. Wolę rzeczy proste i przystępne, niż przekombinowane i hermetyczne, czy po prostu krzykliwie efekciarskie.
            Życzyć mogę chłopakom z Jazzpospolitej tylko tego, by słuchano ich uważniej. Jest to jednak coś więcej niż muzyka do kotleta/kawy/piwa.


piątek, 21 stycznia 2011

Twilite 20.01.2011, Poznań, Pod Pretekstem.

    
W Ustce, a więc mieście, w którym przyszło mi spędzić ostatnie dwa lata przed feralnym wyjazdem do Poznania, niewiele było (i jest) sposobów na spędzenie weekendowego wieczoru. Do wyboru kilka dyskotek, gdzie co noc wszyscy klepali się po pyskach, a zdarzało się, że i kosy poszły w ruch, bądź kilka typowo nadmorskich, obskurnych spelun. Jako człowiek wyciszony (a i niespecjalne zainteresowany kolekcjonowaniem sznyt na twarzy), co tydzień lądowałem w jednej z tych ponurych knajp marynarskich. Na ścianach lapidarne malowidła dorszy i śledzi, trzy automaty do gier, przy stołach stała klientela w postaci grupek wąsatych panów w średnim wieku, a przy barze Pani Stenia, jedyna kobieta w całym lokalu. Tak dobrze jak w „Muszelce” nie piło mi się już nigdzie. Nie da się ukryć, że liczne wieczory w tej mordowni odcisnęły na mnie swoje piętno. W miejscach porządniejszych, takich jak kawiarnia „Pod Pretekstem”, nie bez kozery staję się mocno spięty.
            Nie zrozumcie mnie źle, to porządna miejscówka. Ciepła, klimatycznie oświetlona i wystrojona, choć przez cały czas mam przeczucie, że rozwieszone na suficie dęciaki w każdej chwili mogą spaść i rozciąć mi ciemię. Gorzej z ogólną organizacją miejsca, do czego parę razy będę wracał. Nasiąknąwszy łajdackim klimatem „Muszelki”, w miejscu takiej jakości czuję się okrutnie zagubiony.
Postanowiwszy uzbroić się w bilet dwa dni przed koncertem, dowiaduję się, że z dwóch rodzajów wejściówek te tańsze są na część sali odciętą od widoku na scenę. Perspektywa płacenia 20 złotych za taką rozrywkę wydaje mi się zabawna w swojej absurdalności, pokornie więc dopłacam dodatkowe pięć złotych za niezbędne wrażenia wizualne i wygodę. Będąc osobą żałośnie samotną, do tego niezdolną do wyperswadowania na kimkolwiek towarzyszenia mi w imprezie za którą trzeba płacić i na której nie serwują darmowego sernika, płacę za pojedyncze krzesło przy barze, co by nie być komukolwiek nieznośnym intruzem przy stoliku.
Gdy docieram do „Pod Pretekstem”, wykupione miejsce jest już, a jakże by inaczej, zajęte. Wieszaki przy wejściu kompletnie zawalone, zmuszony więc jestem stanąć przy barze, kisząc się niemiłosiernie w kurtce. Na szczęście, przed rozpoczęciem koncertu ktoś postanowił wskrzesić zawód konferansjera. Takie starania zawsze zwykły mnie rozbawiać, zgrzytanie moich zębów szybko ucicha, powoli zanika puls na skroniach. Gdy z kolei na scenie pojawiają się panowie z Twilite, szybko odnoszę wrażenie, że nie jestem jedyną skrępowaną osobą w lokalu. Przez pierwsze dwa utwory plączą się niemiłosiernie, nie mogąc się rozkręcić, bez przerwy zmagają się z niestrojącymi gitarami. Paradoksalnie, miejsce zdaje się być dla nich stworzone. Ciasne, kameralne warunki sprzyjają tej muzyce idealnie, wydawać się może, że zabrzmieliby dobrze nawet bez wzmacniaczy i mikrofonów. I faktycznie, jak tylko udaje się młodym gitarzystom wrócić na tor, prą do przodu coraz zręczniej i płynniej. Brzmią świetnie, wyjątkowo czysto, co z jednej strony jest ucztą dla uszu, z drugiej zaś naraża na wyeksponowanie wszystkie niedociągnięcia. W przypadku muzyki tak poukładanej, której kręgosłup stanowią harmonie zarówno wokalne i instrumentalne, nie jest to coś łatwego.
Naprawdę klawo robi się gdy grają „Hey Hey, My My (Into the Black)” Neila Younga. Co jest miłym zaskoczeniem, mogli bowiem zagrać akustyczny odpowiednik tego kawałka, otwierający koncertówkę Rust Never Sleeps . Zamiast tego, wysilili się nieco przerabiając utwór zamykający tą płytę, w oryginale brutalnie przesterowany, kakofoniczny wręcz. Chwilę potem poleciał ulubiony mój numer duetu – oniryczny „All You Need”. I gdy już w powietrzu zaczynało coś iskrzyć, postanowiono zrobić pięciominutową przerwę. W związku z tylko jednym nalewakiem przy barze, łatwo było przewidzieć efekt złowróżbnego pomysłu. Przerwa zaczyna się wydłużać, kolejka nie topnieje, wspomniany konferansjer zdaje się być doprowadzany do szewskiej pasji, robi się trochę nerwowo. Gdy panowie wracają na scenę, atmosferę już dawno diabli wzięli, trzeba nad wszystkim harować od nowa. Co, niestety, niezupełnie się udaje, choć w międzyczasie zespół serwuje kilka świeżych numerów, a mnie perspektywa nowego materiału jak najbardziej cieszy. 
Koniec końców, nie było aż tak źle. Na drodze do naprawdę udanego koncertu stanął biednemu Twilite pech. Cóż więcej można dodać, poza sztampowym „następnym razem będzie lepiej?”.

piątek, 14 stycznia 2011

Très.B, Living on Venus 13.01.2011, Poznań, Pod Minogą.

Mam za sobą wyjątkowo intensywny okres imprezowy. W przeciągu pięciu dni wylądowałem na trzech koncertach. Każdy różny, stylistycznie z innej planety, każdy świetny na swój sposób. Z pewnych powodów zmuszony jestem odpuścić sobie szczegółowe relacjonowanie wtorkowego występu amerykanów z Child Abuse w Cafe Mięsna. Specyficzny zespolik, pośród inspiracji wymienia Pendereckiego, Funkadelic, Suffocation i Theloniousa Monka. Nieźli żartownisie, idzie pomyśleć. Mina mi zrzedła gdy patrząc na rozszalałe trio doszedłem do wniosku, że panowie mogą mieć coś na myśli. Połamane figury rytmiczne, zgiełk minimalistycznego zestawu klawiszowego, grindcore’owy blast, bas mocno przesterowany, ale też zakorzeniony w tradycyjnym jazzie i funku. Słowem, kompletny gwałt na muzyce a przy tym niesamowite widowisko i bezbłędna wirtuozeria. Niestety, z powodu zamieszania wywołanego utknięciem jankesów w korku, występu uświadczyłem raptem 35 minut. Muzyczne nienasycenie zrekompensowało mi pokoncertowe zwiedzanie miasta z zespołem i grupą przesympatycznych rodaków, obrabianie tyłka Johnowi Zornowi, u boku którego cały zespół występował i kupa innych wrażeń, bez przerwy filmowanych przez grubo ponad dwumetrowego, kompletnie usmażonego trawą fotografa zespołu. Nic więcej ze zdarzeń tego wieczoru nie nadaje się do publikacji, z poważnej relacji nici.
            Po ciężkim, dłużącym się dniu ostatkiem sił udało mi się doczołgać do Minogi. O pierwszej formacji, Living on Venus, powiem tyle, że to proste, gitarowe granie, poniekąd inspirowane britpopem. Popłuczyny po tym nurcie zawsze były w tym kraju popularne. Ilekroć podczas samochodowej/autobusowej podróży częstuje mnie taką muzyką radio, zaczynam modlić się o czołowe zderzenie z tirem, które ukróciłoby tą męczarnie. Z Living on Venus nie jest tak źle, wciąż to jednak nie moja działka. Mają za to coś, czym  mogą przysporzyć sobie wrogów, a co wbrew pozorom uważam za świetną rzecz. Jeśli chce się zaistnieć, nawet przed publiką o liczebności wiecu Libertasu trzeba występować jakby było to Roskilde, choćby miałoby zrodzić to zarzuty gwiazdorzenia. Może kiedyś coś z tego wyjdzie. Przede wszystkim też, polecam muzykom głośno nienawidzić malkontentów takich jak ja, ważących się psioczyć na ich sztukę.
            Naprawdę dobry zespół rozpoznać jest bardzo łatwo. Jest to taki, który potrafi na żywo przebić swoje studyjne wyczyny. Walcząc z syndromem dnia następnego, efektem nocnych eskapad z Child Abuse, postanowiłem odrobić lekcje i rzucić uchem na płytkę The Other Hand, łaskawie udostępnioną przez zespół Très.B na oficjalnej stronie. Rany boskie, pomyślałem, dawno nie słyszałem muzyki tak radosnej, pogodnej, nieskażonej zjadliwością. I pomyśleć że natrafiłem na sugestie, jakoby ci młodzi ludzie grali „melancholijny pop”. Dobre sobie. Choć ciężko było odmówić tym pioseneczkom urokliwości, zdawało mi się to wszystko zbyt cukierkowe, przyprawiające o ból zębów.
            Na scenie Minogi zostały już tylko trzy osoby, obnażone z dobrodziejstw studyjnej obróbki. Zagrali z takim tupetem, że zabrzmieli jak power trio z prawdziwego zdarzenia. Bez wygładzonego, maksymalnie dopieszczonego na płycie brzmienia i subtelnie stosowanej elektroniki wypadli wyjątkowo surowo. Cały czas zachowując popową delikatność i bijące z tych dźwięków ciepło. Taki dualizm zawsze przywodzi mi na myśl Sonic Youth. I faktycznie, jest w muzyce Très.B przynajmniej pierwiastek ich dokonań. Rzecz jasna, tych bardziej poukładanych i stonowanych z Dirty, niż Confusion is Sex. Choć na pierwszy rzut oka oba zespoły dzieli kosmos, jednoczy je jeszcze jedna cecha – niemożliwość jednoznacznej klasyfikacji („melancholijny pop” my ass!). A kto nie lubi rzeczy urywających się schematyczności?
Gdzieś w środku koncertu zespół sięgnął po „Znak Równości” Republiki (swoją drogą, wcześniej cover „Psów Pawłowa” zafundowało Living on Venus). Przypomniało mi się, że tekst tego utworu zainspirowany jest znakomitym opowiadaniem Kurta Vonneguta Harrison Bergeron. Najmniejsza aluzja do jego twórczości kupuje mnie automatycznie, tym samym choćby do końca występu serwowaliby tylko przeróbki Celine Dion, mieliby moją pełną aprobatę.
Nieco skonfundowany, dopisuję Très.B do listy swoich guilty pleasures.

wtorek, 11 stycznia 2011

The Real McKenzies, Castet, Pils 9.01.2011, Wrocław, Klub Madness.

Ilekroć wjeżdżam do Wrocławia czuję się, jakbym zawitał właśnie do miasta zachodniej Europy. To ewenement na skalę krajową. Oczywiście, nie jest jedynym miejscem w III RP z powoli zbliżającym się do tego poziomu centrum i średnioklasowymi przedmieściami. Rzecz w tym, że prezentuje się efektownie również wtedy, gdy dociera się do niego krajową koleją. Wiele równie uroczych polskich mieścin ma to do siebie, że wita podróżnych okolicami wyglądającymi jak zgliszcza po zagładzie nuklearnej.
Miasto ogólnie robi przyjemne wrażenie, czy to spacerując przeuroczą starówką, czy odwiedzając budynek ZUS-u, w którym goszczący mnie amigo walczył o odszkodowanie za nieszczęśliwą kontuzję nabytą w kieracie. W związku z następstwami niefortunnego wypadku zmuszony był ów gospodarz faszerować się antybiotykami, co wykluczyło obfitszą konsumpcję napojów wyskokowych. Zważywszy że w trakcie wszystkich występów nie było chyba trunku, który nie doczekałby się oddzielnego psalmu, można by trzeźwe uczestnictwo w takiej imprezie wziąć za swoiste faux pas. Mimo to, w ramach solidarności z nieszczęśnikiem i samemu uważając zalewanie robaka za do cna wyeksploatowaną w moim przypadku zabawę, postanowiłem urządzić sobie good (prawie) clean fun.
No właśnie, źle jest popadać w przesadyzm. Zwłaszcza gdy nadarza się okazja wypicia legendarnego Bartka, czego nie spodziewałem się zaznać poza granicami Wielkopolski. Chylę czoła przed klubem również za przystępne ceny. Zaskakująco miłe to uczucie, gdy opuszczasz klub nieogołocony z ostatniego grosza.
Z wciąż kuśtykającym towarzyszem dotarliśmy do klubu gdy na scenie gibali się już panowie z Pils. Koszule noszą ładne i starannie wyprasowane, a do tego to słowne chłopaki - na majspejsie podpinają sobie do nazwy liczbę 77 i rodem z tego rocznika punka grają. Niestety, naprawdę interesujące mnie rzeczy w tym nurcie zaczęły się dziać dopiero gdy rok ten był już daleko w tyle i tego rodzaju muzę omijam szerokim łukiem. Ale, nawet jeśli to nie moja liga, Pils grali stosunkowo znośnie i bez robienia obciachu. Czego z reguły nie da się powiedzieć o kapelach z wieloletnim stażem, które dane mi było widzieć na żywca, a które wciąż niemiłosiernie katują te anachronizmy. Wstrzymam się z podawaniem nazw.
O wiele lepiej w mój gust (czy, jak kto woli, prymitywne poczucie humoru) wkomponowuje się Castet. Wyszli na scenę odpuściwszy sobie staranne nagłośnienie się, lider między numerami zbluzgał wszystkich i wszystko, a wpadek było co nie miara. Chwilami z głośnika przy którym się ulokowałem mieliły mi słuch okrutne sprzężenia (nawet w trakcie kawałków), ale, jak daję słowo, bawiłem się przednio! Ciężko zachować neutralny stosunek do takich zespołów, albo się je łyka bez popitki, albo uważa za totalny kretynizm. I faktycznie, zdarzało się, że ten przypadek otwarcie stwierdzały u mnie osoby przyłapujące mnie na zasłuchiwaniu się w zespole. Mimo iż muzycznie coraz większy sofciarz ze mnie, mam sentyment do krótkich hc/punkowych pocisków i humoru w stylu Dayglo Abortions czy Nig Heist. Pięć dodatkowych minut soundchecku i byłoby jeszcze smerfniej.
Gwiazda wieczoru tak zawzięcie stoi na straży celtyckiej tradycji, że nawet brodatego dźwiękowca imieniem Randy odziali w kilt. Czy wszyscy muzycy wiernie bronili jej najdrobniejszych szczegółów, nie potwierdzę. Nie planowałem poszerzenia swojej wiedzy w tej materii, ustawiłem się więc w bezpiecznej odległości od sceny, zabezpieczywszy się przed możliwością dowiedzenia się co Kanadyjczycy kryją pod kraciastymi spódniczkami. Paul McKenzie i spółka nieugięcie objeżdżają świat ze swoim tradycyjnym, celtycko-punkowym show, mimo iż pojawiające się w utworach historie z ulic Edynburga znać mogą co najwyżej dzięki uprawianiu tzw. heritage tourism. Bądź co bądź, jest to inny sposób okazywaniu szacunku do swoich korzeni niż ten obierany przez nasze rodzime, domniemanie świadome swej narodowej tożsamości zespoły pieśni i tańca Z jakiegoś powodu tutaj za manifest miłości do ojczyzny uważa się walnięcie dwóch ósemek w nazwie zespołu.
Ustawiwszy się w rzędzie muzycy, a każdy o aparycji raczej pracownika huty żelaza, niż górala, rozpoczęli występ dziarsko podśpiewując a cappella. Po czym wystrzelili numerem „Chip”, otwierającym ich ostatni krążek Off the Leash. Gotów jestem stwierdzić, że jest to jeden z najlepszych kiedykolwiek wypuszczonych na rynek przez Grubego Mike'a. Z nowości poleciały jeszcze min. singlowy „Culling the Herd” – fajny, choć jakby wyjęty z innej beczki i fantastyczny „The Ballad of Grayfrias Bobby”, poprzedzony przytoczeniem historii o niezmordowanym tytułowym psisku. Paul gaworzył ze sceny niemało, ale słuchało się jego rdzennego akcentu z frajdą i zaciekawieniem. Ktoś jednak zapomniał douczyć go nazwy naszego kraju, posługiwał się tylko i wyłącznie formą przymiotnikową, nawet do publiki zwracając się per „Polskis”. Choć może była to zamierzona intryga jakiegoś podstępnego żartownisia świadomie wprowadzającego przyjezdnych w błąd.
Przyznać muszę, nie miałem większych obaw co do występu Kanadyjczyków. Mieszanka punka, knajpianych przyśpiewek i folkloru niekoniecznie musi ruszać w wydaniu studyjnym, jeśli jednak nie porywa kogoś na żywo, szczerze człekowi współczuję. Cień wątpliwości rzucała na występ jedynie kwestia nagłośnienia klubu. I tu mam jedno małe Ale – The Real Mckenzies to sześcioosobowy ansambl i przy takim natłoku instrumentów sporo ucierpieć może dźwięk. Takie momenty, niestety, zdarzały się. Chwilami gubiły się gdzieś dudy, jakby nie patrzeć, siła napędowa w tej potańcówce.
W międzyczasie poleciała cała niemalże płytka 10,000 Shots, panowie, nie przejąwszy się niewielką sceną, rozskakali się na dobre, wpadając co rusz jeden na drugiego. W drugiej części setu odłożyli gibsony i zafundowali parę akustycznych numerów. Zagrane bez przesterów kawałki nie straciły nic z ikry, każdy odśpiewywany niczym hymn narodowy, choć sama Szkocja jako takiego oficjalnego nie posiada. Głos Paulowi łamał się bez przerwy, z każdym numerem coraz bardziej strzępiony i przepity, ale zawsze wydobywany z samego serca. Do samego końca nie oszczędzał się nikt z tych przesympatycznych lads, a grali dobrze ponad półtorej godziny. Na sam koniec zaczęli odbijać swoje sporrany o dolne regiony ciała, po czym show tryumfalnie zakończyli i wkrótce zwinęli się z klubu uzbrojeni w skrzynki krajowego piwa. Zasłużenie zapracowanego!
Udanie rozpoczął się ten koncertowy rok. Mam nadzieję, że w jego trakcie jeszcze nie raz dam się nabrać na europejskość Wrocławia.

niedziela, 2 stycznia 2011

Na wojennej ścieżce z Paryżem Północy i Pięknymi Nastoletnimi.

Niczym narrator jednego z tych prześmiesznych lovcraftowskich opowiadań, zabieram się za ten wpis w stanie bardzo silnego napięcia psychicznego. Mam za sobą podróż, podczas której zahaczyłem o mieścinę będącą mi domem przez lat 10, za którą, delikatnie mówiąc, nie przepadam, w której przecierpieć miałem planowo 6 minut, a ostatecznie spędziłem czterdziestokrotność zakładanego pobytu. Na deser zaś PKP sprezentowało mi siedem godzin podróży przy zaszronionym od wewnątrz pociągowym oknie. Gdzieś pośród tej katorgi naszło mnie wspomnienie o jednym pisarzu. Technicznie dalekim od ideału, często uważanym za pretensjonalnego, ale w życiu mym na zawsze już chyba najważniejszym.
Jestem neurotykiem kompulsywnym. Ekspertyzę musiałem wystawić sobie sam, gdyż w życiu nie zgodziłbym się na współpracę z jakimkolwiek psychologiem/psychiatrą. Po przypadkach znajomych mi osób korzystających z takiej pomocy uważam tych szarlatanów za najniebezpieczniejszych ludzi na świecie. Póki co, dzięki lekturze Freuda jestem w stanie nazwać swoją przypadłość, tj. fakt, że pewne miejsca, zjawiska, obiekty etc. wywołują u mnie chroniczne napady przygnębienia. W Słupsku, gdzie przebimbałem wszystkie lata swojej obowiązkowej nauki, taką reakcję wywołuje samo przebywanie tam. Na każdym kroku nieprzerwanie czuję mdłości, a serce mam jakby dźgane śrubokrętem.
            Co by o Słupsku nie mówić, wyjątkowo przyjemnie tam nigdy nie było, ale jest to też miejsce stabilne. Choć lata mijają wciąż dobrze wiem, czego się spodziewać po tych odświętnych wizytach. Gorzej na pewno nie będzie, nie zostanie z dnia na dzień opanowane przez zorganizowane bojówki oprychów czy plagę trędowatych. Mijani piesi nieprzerwanie solidarni w swoich minorowych nastrojach. Czuję się, jakbym dołączył do procesji pogrzebowej, słowem, jakbym znowu dreptał ku zbudowanemu z ohydnej czerwonej cegły ogólniakowi. Na ulicy Wojska Polskiego żebrak co 10 metrów, jeden zbiera na chleb, kolejny na operację nogi. Obnażona kończyna rzeczywiście wygląda na zanurzoną w akwarium z barakudami. Chcę się spytać o przyczynę szpecącej anomalii, oraz czy oby na pewno eksponowanie jej na surowym mrozie jest dobrym pomysłem. Jestem w stanie tylko przekląć soczyście w języku Szekspira, rzucając do pudełka po margarynie parę klepaków. Gdy wracam w to miejsce dwie minuty później z pieczywem dla wygłodzonego sąsiada, po kalece nie ma śladu. Po chwili jestem już przy dworcowej kasie, gdzie wprasza się przede mnie babcia, zasypując kasjerkę lawiną pytań odnośnie odjazdów do Koszalina dnia jutrzejszego. Ucieka mi kolejny pociąg,  przymusowa odsiadka wydłuża się o kolejne dwie godziny. Poszukiwanie azylu przed wszechobecnym chłodem, w którym mógłbym przy okazji napić się piwa zajmuje mi pół godziny (filiżanka czarnej kawy prędzej ugasiłaby moją gehennę, z tym, że prawdopodobnie raz na zawsze, byłaby to trzecia tego dnia). Zbawienie od paraliżującego ziąbu odnajduję w przybytku o ewangelicznie kojarzącej się nazwie – „Pasja”. Coś, co sugeruje kolejny przystanek na drodze cierniowej, okazuje się arkadią z tanim browarem i rozbrzmiewającą składanką ubóstwianego przez piszącego (choć poniekąd też rozbudzającego parszywe wspomnienia, argh!) Leonarda Cohena. Kojąc przy barze rozszalałe zmysły, z premedytacją zatruwam sobie bukoliczność tej chwili psioczącz w myślach na autorów debestofu Kanadyjczyka. Dominuje późniejszy, elektroniczny materiał - "Hallelujah", "I'm Your Man", "Dance Me to the End of Love". Wszystko na swój sposób genialne, choć słyszy się to co dwie minuty w radiu. Czemu jednak zapomina się o ciemnowłosym i mniej zachrypniętym Leonardzie, muskającym struny akustycznej gitary i szepcącym o Zuzannie, co zabiera cię w swe miejsce nad rzeką, czy o przykrywającej duszę lawinie?
            W Słupsku, a właściwie w podziemiach jego dworca kolejowego trafiam do jeszcze jednego, nieznanego mi dotąd miejsca. Jest to antykwariat z książkami, który ogołacam ze wszystkich wartych uwagi pozycji. Za łączną sumę śmiesznych 11 zł uzbrajam się w Uśmiech Giocondy Huxleya, wydanie dwóch dramatów Witkacego (zbiór jego obrazów jest jedyną atrakcją turystyczną Słupska), Ratner’s Star - cegłę Don’a DeLillo, nigdy nie przetłumaczoną na polski (wydanie Vintage, kosztowało… 6 zł, PEREŁKA!), oraz KAW-owski zeszycik z serii lektur szkolnych „dla klasy czwartej liceum ogólnokształcącego, technikum i liceum zawodowego”. Swojski rok wydania, 1988, mój rówieśnik. W nim zaś Pierwszy Krok w Chmurach i Baza Sokołowska, wczesne, niespecjalnie zachwycające opowiadania Marka Hłaski. Takich przeciętniactw napisał autor jeszcze sporo. Mimo to, zdarzyło mu się popełnić dzieła, które uderzyły mnie jak nic innego. W dużej mierze to one uświadomiły mi o co tak naprawdę w literaturze chodzi, dzięki czemu stała się ona najintensywniej odbieraną przeze mnie formą sztuki. Której w sile wymowy i oddziaływania na wyobraźnię nigdy nie dorówna najdoskonalsza płyta i najbardziej porażający film. Przewracając w dłoniach te wydanie przypomniałem sobie, że są w tym kraju młodzi ludzie, którzy zawzięcie walczą o to, by inne dzieło Hłaski, (pseudo)autobiograficzni Piękni Dwudziestoletni wróciło do kanonu lektur szkolnych. Czego jestem zadeklarowanym przeciwnikiem.
Niefortunnie się złożyło, że pierwszy tomik opowiadań Hłaski, który wpadł mi w ręce otwierał Ósmy Dzień Tygodnia. Sięgałem po wydawnictwo w ciemno, nie wiedząc kim jest autor, o czym pisał, ani czemu ma taką nietęgą minę na załączonym w tomiku zdjęciu. Nowelkę pochłaniam momentalnie. Pierwszą reakcją jest kompletne obrzydzenie i niedowierzanie – jak w czyjejkolwiek głowie mogła zrodzić się tak fatalistyczna intryga, chorobliwie skorumpowane postacie, a wszystko to umieszczone w tak groteskowo odstręczającym świecie? Byłem zdruzgotany, uważałem, że to obrzydliwy paszkwil na wszystko w co ja, szlachetny młodzieniec, wierzyłem. Wtedy jeszcze nie przypuszczałem, że ludzie faktycznie mogą robić sobie nawet gorsze świństwa. O ile więc Hłasko pierwotnie nie wykastrował mnie z naiwnego idealizmu, zrobiło to kilka nieprzyjemnych obserwacji jakiś czas później, a przede mną z pewnością jeszcze krocie większych rozczarowań. Niemniej wtedy tak emocjonalna reakcja była dla mnie czymś nowym. Z miejsca zacząłem dalsze odkrywanie działalności Małego Mareczka, motywowany czymś na wzór syndromu ofiary sztokholmskiej.
            Parę lat później, zaznajomiony z większością dorobku autora, trafiam na takież materiały propagandowe:




            Nie będę oceniał walorów artystyczno-retorycznych powyższych filmików. Pominę fakt, że moje wyobrażenie na temat nastoletnich hłaskowerów było odrobinę inne. Odpuszczę sobie nawet komentowanie argumentacji MłodejRP, która brzmi raczej jak notka biograficzna w podręczniku Operonu. Mimo wszystko, z miejsca złożę hołd zaangażowaniu tych młodych ludzi, okres liceum kojarzy mi się raczej z beztroskim bieganiem z kwiatami pod drzwi domu ukochanej, bądź z siatką tanich piw ku usteckim plażom, miast za podpisami pod jakąkolwiek petycją. Nie zmienia to faktu, że uważam te akcje za bezowocne w walce o wzrost popularności Hłaski, w przypadku ich sukcesu, prawdopodobnie szkodliwe. Ciężko jest nie zgodzić się z faktem, że miłości do literatury można nabawić się wszędzie, ale nie w szkole. Nawet, jeśli w aktualnym kanonie znajdują się dzieła faktycznie doskonałe, wielką niesprawiedliwością jest krępowanie ich niekwestionowanymi interpretacjami autorstwa MEN. To krzywda wyrządzana zarówno błyskotliwym uczniom, co ambitniejszym nauczycielom, jak i przewracającym się w grobach autorom. Zdawało mi się, że wierni czytelnicy Hłaski będą mieli na uwadze ten fakt. Bo jakżeby mogli przeoczyć ten fragment Pięknych Dwudziestoletnich?

(...) nie na wiele też zda się porównywanie literatury polskiej i amerykańskiej; przynajmniej w moim wypadku z tej prostej przyczyny, iż nie mam nawet zbliżonego pojęcia o literaturze ojczystej. Przypuszczam, iż zawdzięczam to nauczycielom od polskiego, którzy męczyli mnie zawsze klasycznym pytaniem:
„Co poeta miał na myśli?”; wstrętu do czytania Pana Tadeusza nie mogę przemóc nawet i dziś. Nauczanie literatury w szkole powinno być karane kryminałem. Dziwię się, że commies nie wpadli na to; wiele arcydzieł socjalizmu jest obowiązkową lekturę w szkole; to w dużym stopniu przesądza dalsze zainteresowanie młodych ludzi tym właśnie typem literatury.


Jedna obserwacja MłodejRP jest trafna. Zdają sobie sprawę z tego, że Marek Hłasko to legenda, instytucja od lat nienaruszalna. Oddzielna sprawa, że orbitująca gdzieś na marginesie, w czym również tkwi źródło jej kultowości. I być może status takiej gorzko-słodkiej przyjemności nielicznych powinna utrzymać, choć ktoś pewnie zarzuci mi teraz promocję elitaryzmu. Jego literatura zawsze była warsztatowo uboga, ale to właśnie dzięki prostocie i bezpośredniości formy nabiera olbrzymiej siły emocjonalnej. Zamknięta w sztywnych ramach klasowej analizy zatraci ją całkowicie. W takich warunkach ciężko jest o wytworzenie indywidualnego poczucia identyfikacji i empatii, a takowe sam znajduję po dziś dzień obcując z jego twórczością. I tu odkrywa się druga strona medalu, kolejny powód, dla którego moje uczucie do autora rozbite jest między miłością i nienawiścią. Może też kolejnym motywem, dla którego tak mocno przeciwstawiam się jego obecności w licealnym syllabusie, chcąc uratować młódź przed parszywością hłaskowego pisarstwa. Jedną z cech, którą zażenowany dzielę z Hłaską-pisarzem, a która czyniła mnie ciężkim do zniesienia na długo przed traumatyzującą lekturą Ósmego Dnia Tygodnia jest mój sposób postrzegania otoczenia. Widzę to teraz cofając się do opisu mojego byłego miejsca zamieszkania, którym na początku tego wywodu folguję swojej splugawionej wyobraźni. Słupsk nie jest skupiskiem zdewastowanych ruder i wylęgarnią wykolejeńców. Jest miastem o przyjemnej, zadbanej architekturze. Pełnym kameralnych kawiarenek z wyśmienitą herbatą i parków, które wiosną eksplodują zielenią, a w których spędzałem najradośniejsze chwile mojego życia. Tego feralnego dnia musiałem minąć po drodze mrowie pięknych kobiet, ale w oko nie wpadła mi żadna, zamiast tego mój wzrok przyciągali przygarbieni starcy i kloszardzi. Ulice były pokryte puszystym, nieskazitelnie białym śniegiem, który dla mnie był niczym więcej jak karą z niebios, w której co chwilę utykały koła mojej walizki.
Plastikowe siedzenie pociągu jest tak niewygodne, że po chwili wolałbym być osadzonym na krześle elektrycznym. Chciałbym otworzyć którąś ze świeżo zakupionych książek, niestety jest tak zimno, że muszę chować dłonie w kieszeniach bosmanki. Gdybam więc, czy aktywistyczny narybek z MłodejRP dopnie swego, oraz czy w następstwie znajdą się pośród wkuwający do matury z polskiego gołowąsów tacy, którzy czytając Hłaskę doznają nagłego oświecenia, wyprostują kołnierze kurtek, permanentnie zmarszczą pokryte trądzikiem czoła, a w usta wsuną najwstrętniejsze papierosy? Czy ulice zaleją hordy niemożliwych do zniesienia malkontentów, samozwańczych dwudziestoletnich loserów, co to będą dostrzegać tylko i wyłącznie to, co jest „a fe!”? Czy, śladem nazwisk takich, jak Mickiewicz i Sienkiewicz Hłasko będzie odstraszać młodych, jednoznacznie kojarząc się ze szkolnym przymusem? Nie wiem, jak Was, ale mnie wszystkie te perspektywy napełniają obrzydzeniem.