Od dawna dziwiła mnie imponująca popularność Łąki Łan. Nie dlatego, bo uważam fenomen kapeli za nadto rozdmuchany. Przy niezaprzeczalnej dziarskości tej muzyki, miejscami odbieram ją jako wyjątkowo ciężkostrawną, wydawałoby się więc, że trwoniącą tym samym komercyjny potencjał. Cóż z tego, skoro udaje im się załapać na kontrakt z majorsem, a ludzie tłumnie przybywają na koncerty. I nie zniechęca ich nawet niefortunny termin, kolidujący z poważnym (nie dla wszystkich, jak się z czasem okazało) meczem.
Przyznam, że miałem mocno mieszane uczucia po lekturze płytki ŁąkiŁanda. Brzmi ona jakby Frank Zappa, George Clinton i Prince spotkali się przy wódce z Polmosu. Energiczna, zrobiona z wyobraźnią, momentami jednak tak frywolnie eksperymentująca z tandetą, że ciężko jest dociec, czy jest to poważne granie, czy jedynie pastisz. Nie grzeszą też panowie z Łąki Łan oryginalnością. Flirtując z kiczem nie wynajdują krojonego chleba, a absurdalnymi tekstami i imydżem jedynie wpisują się w specyfikę rodzimej sceny okołalternatywnej (a więc wszystko od D4D i Pogodna, przez Marię Awarię i jej podobne, aż po Super Girl & Romantic Boys). Faktem jest, że nie dane mi było dotąd zobaczyć zespołu na żywo, a tu i ówdzie natrafiałem na opinie, jakoby właśnie na scenie (i tylko tamże) panowie uwalniali prawdziwą esencję swoich muzycznych wynaturzeń. Postawiłem więc wszystko na jedną kartę i zawitałem do Blue Note z nadzieją, że koncert rozpocznie się punktualnie o 19.30 i skończy się przed 21, dzięki czemu załapię się na początek transmisji z Bragi. Czas pokazał, że z początku przeklinane opóźnienie ostatecznie okazało się błogosławieństwem.
Żadnych supportów, żadnych hucznych zapowiedzi, zaczynają krótką instrumentalną uwerturą. Od razu nasuwającą skojarzenia z latami 80-tymi - brzmi ona jakby przyśpieszone Astradyne Ultravox. Po chwili na scenie pojawia się wodzirej, Paprodziadem zwany, a wygląda on jak skrzyżowanie George'a Clintona i najgorzej ubranego dzieciaka na balu przebierańców w podstawówce. Zresztą, czego to nie ma scenie – służąca za bidon różowa konewka, pluszowe węże, plastikowe skrzydełka (opychane jako merchandise zespołu!). Panowie z miejsca imponują mi swoim poświęceniem dla sztuki, bo czymże innym jest paradowanie w ciemnym klubie w okularach słonecznych?
Wszystko to może wydawać się mocno pretensjonalne, ale, rany boskie, kto by na to zwracał uwagę, gdy ci szarlatani odpalają petardę w postaci "Propagandy" i pokazują, że naprawdę wiedzą, o co w funku chodzi? Zarzuty braku odkrywczości można odłożyć na bok, nie od dziś bowiem wiadomo, że nie jest ważne co grasz, ważne jest jak to robisz. A Panowie z Łąki Łan fach swój znają i bez wątpienia mają go w swoich łapach. Cóż z tego, że naciągają na nie przy tym badziewne pacynki?
I taki jest cały koncert. Konkretne, oparte na masywnych, bujających beat’ach wałki przeplatają się z pasażami rodem z tandetnego euro-disco i cytatami z House of Pain. Kompletnie zacierają się granice pomiędzy farsą a poważnie wyrafinowaną muzyką - tyle samo w dokonaniach Łąki Łan Franka Kimono, co zelektryzowanego jazzu w stylu jazd Herbiego Hancocka z lat 80. Kiedy przy co bardziej krępujących momentach głowię się, czy nie jest to po prostu napinka, tłum bawi się bez chwili wytchnienia. Pozostaje mi zaufać vox populi. Problemem najwyraźniej jest mój przaśny gust muzyczny.
Wszystko na scenie świeci i błyszczy jaskrawymi kolorami. Choć momentami ciężko jest nie zgrzytnąć zębami, wszechobecny entuzjazm udziela się i mi, do tego stopnia, że przestaję zamartwiać się faktem, że w międzyczasie rozpoczyna się niecierpliwie oczekiwane spotkanie (choć nie wiem wtedy jeszcze, że jest to żałosny pokaz bezradności, psiakrew!). Po godzinie grania panowie odbywają rutynowy rytuał opuszczenia sceny i szybkiego powrotu na bis, a nawet dwa, przy czym trwają one łącznie… blisko 40 minut. Panowie serwują już naprawdę ciężką artylerię. Długie, oparte na jednostajnym rytmie numery zamieniają Blue Note w dyskotekę.
Muzyka Łąki Łan jest, jednym słowem, niepoważna. Ale w tym szaleństwie jest metoda. Wolę, by pojęcie błazenady kojarzyło mi się z ich sowizdrzalskimi wybrykami, niż osłabianiem walczącej o olbrzymią stawkę drużyny kretyńskim wślizgiem w środku boiska.