czwartek, 28 kwietnia 2011

Dorena 26.04.2011, Poznań, Charyzma.

(…) “There is nothing like an Easter morning to make a man feel clean and reborn and at one with God's intentions.'" (…) "So we went on to the monkey house together, and what do you think we saw?" (…) "We saw a monkey playing with his private parts!"

Kurt Vonnegut Jr., Welcome to the Monkey House

Muszę przyznać, udzieliła mi się wielkanocna atmosfera. W wiosennej aurze moje ponuractwo wypadałoby wręcz niedorzecznie, dla dobra otoczenia i na miarę swoich skromnych możliwości sensorycznych staram się więc dostosować do wszechobecnej bukoliczność. Chłonę rozkoszną pogodę, niemalże całkowicie rezygnuję z wygód komunikacji miejskiej. Dziennie pokonuję pieszo kilometry, mijając rodziny na wczasach, zadurzone w sobie pary i wesoło pijanych licealistów. Zmiany dotykają nawet doboru pozycji Milesa Davisa, konstanta w moim odtwarzaczu. Smętne nuty 'Round About Midnight i Sketches of Spain zastępuję zamaszystym Birth of the Cool.
            Dostrajanie się do zmiennych warunków zdają się mieć we krwi również muzycy szwedzkiego Dorena. Podobno zaczynali swój muzyczny wojaż grając screamo. Odebrałem to jako przestrogę, by ostrożnie zagłębiać się w ich dokonania. Ostatecznie zapoznałem się z płytką Holofon, jak się okazało, zaskakująco udaną. Panowie nagle zapragnęli bawić się post-rock (według koncertowej ulotki, wciąż doprawiony elementami screamo, baju baju). Wychodzi im to nad wyraz dobrze. Co najważniejsze, zręcznie przeskakują nad sidłami zastawionymi przez traperów ograniczających rewiry gatunku. Nieskrępowane podejście do dźwięku i kompozycji jest w założeniu esencją muzyki post-rockowej, zapędza jednak wiele zespołów w kozi róg. Serwują zlepki motywów, ograniczając je do dłużących się pasaży i skakania między przeciwległymi motywami (ciężko/delikatnie/ciężko/delikatnie razy ∞), zamieniając eksperymentalizm w żonglerkę kliszami. Takiego problemu nie ma Dorena - panowie tworzą długie, ale zwięzłe kompozycje budowane na chwytliwych, nieprzekombinowanych motywach. Materiał na Holofon jest przy tym wyjątkowo melancholijny. Nie mam pojęcia, co może być motywacją dla pisania takiej muzyki w Szwecji. Rozczarowanie systemem państwa opiekuńczego?
            Jakież jest moje zdziwienie, kiedy obserwując zespół w Charyzmie odnoszę wrażenie, że Szwedzi jakby na poczekaniu dopisali soundtrack do tego słonecznego, choć odrobinę dusznego dnia! Zamiast chmurnych dźwięków znanych z Homofon serwują utwory trzymające się podobnej formuły, o wiele bardziej jednak pogodne, chwilami smakujące niczym Sigur Rós serwowane w surowszej i cięższej formie. Poszczególne numery wciąż są długie, sięgają dziesięciu minut, ale dzięki wachlarzowi motywów nie nudzą, po ich zakończeniu nie czuję się jak po seansie Siedmiu Samurajów Kurosawy.
           Jak się później okazuje, jest to efekt kolejnej transformacji zespołu, który na ostatniej płycie prezentuje bardziej jowialne dźwięki. Panowie mają czelność zapowiedzieć utwór z wydanego dwa lata temu Holofon jako "old song"! Wspomniany kawałek, "The Sun Has Blinded Me", jest swoją drogą fenomenalny. Mogwai zabiliby dla takiego numeru.
Na nieszczęście, występowi Szwedów szkodzi (poniekąd sympatyczna) miejscówka. Na karłowatej scenie nie udało się zmieścić całego zespołu, dźwięk pozbawiony był stosownego dla stylu Doreny natężenia. Przygnębiająco wypadła frekwencja. Więcej osób ściśnięto w przedziale pociągu, którym wlokłem się tego dnia do Poznania. 
Ciężko mi przewidzieć, jakie będą dalsze muzyczne losy Doreny przy takiej zmienności nastrojów. Póki nie przeholują, pozostają zespołem wartym uwagi. Mimo pozytywnych wrażeń, przystopuję chyba z mającym tendencje do dźwiękowego splinu post-rockiem. Był to był dla mnie trzeci tego typu koncert w ciągu kilkunastu dni. Pozostaje mi zacierać dłonie przed odświeżającym kabaretem Jucifer!

sobota, 23 kwietnia 2011

Plum 21.04.2011, Poznań, Meskalina.

            Enigmatycznym gatunkiem jest noise. Zawsze ciężko mi było wskazać, gdzie w dzisiejszej muzyce kończy się dźwięk, a zaczyna hałas. Rzeczy zdawałoby się konwencjonalne zdarza mi odbierać jako kompletny bełkot, przy którym jazdy Merzbowa brzmią jak muzyka windowa. W kontekście samego gatunku, Alfą i Omegą zawsze była dla mnie rodzima Ewa Braun. Nic raczej nie zapełni powstałej po zgonie zespołu luki na rodzimej scenie (czy raczej luki w mojej głowie - pamięta ktoś ich jeszcze?). Do roli szpachlówki z pewnością nie próbuje aspirować podciągany pod ten nurt Plum, którego aktualne dokonania odległe są od eksperymentalnej wrzawy nieodżałowanej Ewki. W miejsce obiecanego przez etykietę chaosu i zgiełku funduje muzykę konkretną, poukładaną i zaraźliwie chwytliwą. Co nie znaczy, że pozbawioną animuszu. Proszę mi wybaczyć niespecjalnie finezyjną referencję, ale utwory z świeżuteńkiego LP Hoax faktycznie nabijają śliwy pod oczami.
            Twórczość zespołu znałem dotychczas pobieżnie, rzeczywiście kojarzyłem ją raczej z bardziej wyrafinowanymi poszukiwaniami Sonic Youth. Zdziwiony więc byłem słysząc na Hoax materiał wyjątkowo prosty, surowy, wolny od dalekobieżnych wycieczek w dysonanse i muzyczny tumult. Za pomocą skromnych środków panowie uformowali wyrazisty styl, który jest stanowczo zbyt absorbujący, by głowić się nad jakimikolwiek porównaniami.
            Wieczór w Meskalinie zaczynają utworem tytułowym z nowej płyty, który z początku zapowiada się na zwięzłą, przebojową piosenkę, z czasem rozciąga się jednak do niebotycznych rozmiarów. Wychodzi z tego istne monstrum. Przez sześć i pól minuty ciągnie się jak buldożer na pierwszym biegu i niech mnie diabli, jeśli nie jest przyjemnie pod tymi gąsienicami! Podobną, wesoło miażdżącą wszystko po drodze przejażdżkę serwują w następującym po nim "It's a Must". Po stonowanym początku "You Know Buddy" panowie zaciągają wsteczny i jeszcze raz zrównują wszystko z ziemią.
            "Śliwki" przyznają się do fascynacji The Jesus Lizard i rzeczywiście, jest w tej muzyce coś z odmóżdżającej, przytłaczająco dusznej atmosfery tej haniebnie niedocenionej kapeli. Wyjątkowe wrażenie robi szczególna umiejętność płynnego przechodzenia między mnogimi wątkami utworów. Stonowany we wstępie, monotonny w zwrotce i znakomitym refrenie "Touch" w drugiej części eksploduje niczym szrapnel. Wprost proporcjonalnie sprawy mają się w bujającym "Patch" - ciężkim, topornym, pod koniec którego zespół urządza sobie wycieczkę na melodyjniejsze grunty. Niezawodne (choć,w związku z kameralnością miejsca, w kwestii natężenia dźwięku odrobinę wstrzemięźliwe) nagłośnienie Meskaliny doskonale służy iskrzącej sekcji rytmicznej. Jest ona więcej, niż bijącym sercem muzyki, tworzy jej cały szkielet. Partie mięsistego, ciężkiego jak ołów basu na Hoax to majstersztyk.
            Lwią część godzinnego setu stanowią nowe utwory, co mnie specjalnie nie dziwi - panowie wypuścili spójny, przebojowy materiał, który doskonale sprawdza się na żywo. Żywiołem na scenie przypominają, co powinno znaczyć pojęcie Power Trio, kastrowane w dzisiejszej muzyce z pierwszego członu. Mimo niefortunnej, przedświątecznej daty obyło się bez frekwencyjnego obciachu, liczę jednakże, że do czasu zapowiadanego za pół roku powrotu do Poznania większa liczba miejscowego kwiatu młodzieży zapozna się z elektryzującym dorobkiem Śliwy. Mały research i okazuje się, że nie musi to być wyjątkowo kosztowne.

wtorek, 19 kwietnia 2011

Caspian, Talons 18.04.2011, Poznań, Pod Minogą.

            Na zamieszczonej pośród zespołowego mechandise karteczce muzycy Caspian uprzejmie proszą uczestników koncertu o częstowanie ich zasobami "Weed & Hash". Boję się, że pośród zaskakująco skromnej liczebnie publiki mogło być ciężko o filantropa skorego do pomocy w kojeniu napięć odległych wojaży koncertowych. Biorąc pod uwagę częstotliwość występów grup post-rockowych w Poznaniu (czym innym wszak napędzaną, jak rosnącą tu popularnością nurtu), brak zainteresowania wizytą Caspian mocno mnie dziwi. Tym bardziej, że w swoim rzemiośle Amerykanie to światowa czołówka. Co bez zbędnych słów (wyłączywszy minimalną konferansjerkę i parę cytatów z jankeskiej alko-poezji) udowadniają na scenie.
            Występujący w roli supportu Angole z Talons wydają się być mocno podekscytowani możliwością dzielenia sceny z Caspian. Do tego stopnia, że jeden z dwóch skrzypków zespołu próbuje się wkupić w łaski pochodzących z Massachustets gwiazd wieczoru kurtką Boston Celtics. Po ich trzykwadransowym występie nie widzę powodu, dla którego musieliby się przed kimkolwiek płaszczyć –  mizerni na pierwszy rzut oka młodzianie na scenie zamieniają się w rozszalały żywioł. Rzucają się niczym w atakach konwulsji, wspomniany młodzieniec od kurtki kroczy na scenie jak kogut zbierający ziarno. Każdy utwór to istna petarda – karkołomne partie perkusji (patrz Brann Dailor, zmieniani co kilka miesięcy bębniarze The Dillinger Escape Plan), ciężkie, rozbudowane kompozycje i wspomniany duet skrzypków, brzmiący jak całą orkiestra mannheimska. Co najważniejsze, mimo matematycznych niemalże zabaw z tempem i strukturami utworów, Talons pozostają wyjątkowo koherentni, dzięki czemu jest to coś więcej, niż oślepiający pokaz fajerwerków. Nie mogę wyjść z podziwu dla naprawdę zręcznego zastosowania smyczków. Miast być kolejną desperacką próbą wychylenia się ponad post-rockowy kanon, rzeczywiście nadają tej muzyce unikalnego uroku. Szkoda, że akustyka Minogi nie jest do końca łaskawa dla zespołu – pośród nawałnicy dźwięków gubią się trochę gitary. Mimo to jestem zachwycony i prognozuję nieunikniony hajp wokół kapeli.
            Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego za intro do utworu zatytułowanego "The Raven" robi wiersz Drozd Charlesa Bukowskiego. Przy umiarkowanym z mojej strony zamiłowaniu do poety-ochlejmordy przyznam, że wypada on sugestywnie jako wprowadzenie do tego monumentalnego kawałka. Mam wrażenie, że olbrzym Phil Jamieson rozniesie deski sceny Minogi rzucając się po skromnej scenie klubu. Niestety, tak, jak zdaje się ona być stanowczo za mała dla spazmatycznie wyginających się muzyków, tak i skromne warunki brzmieniowe niespecjalnie służą domagającym się selektywnego nagłośnienia gitarom. Zlany dźwięk zamienia się w falę uderzeniową, i choć utwory uderzają z poprawną siłą, zanikają liczne smaczki czyniące produkcje amerykanów tak frapującymi. Na szczęście, dźwięk staje się klarowniejszy przy sennym "Concrescence". Podczas następującego po nim "Moksha" niemalże cały rząd pod sceną bierze na amory. Co nie dziwi mnie specjalnie, jeden z subtelniejszych utworów w dorobku zespołu wypada fenomenalnie.
            Klimaksem koncertu jest rozbudowane "Sycamore". Zwolnione w porównaniu z oryginałem, wypada jak hipnotyzująca mantra. W pewnym momencie trio gitarzystów jeden za drugim zdejmuje instrumenty, by wnieść na scenę kotły i dołączyć do rozpędzającej się w finale sekcji rytmicznej. Gdy plemienne rytmy milkną, panowie grzecznie dziękują i pryskają ze sceny. Najwyraźniej zachęceni entuzjazmem publiki, mimo deklaracji, iż nie zwykli grywać bisów, fundują jeszcze jeden utwór. Co może i burzy dramaturgię występu, ale koniec końców jest sympatycznym gestem.
            Nawet mimo odrobinę rozczarowującej frekwencji i chwilami szwankującego dźwięku, jestem więcej niż zadowolony. Dzięki miłemu zaskoczeniu w postaci energicznego występu Talons, mogę chlubić się upieczeniem dwóch pieczeni na jednym ogniu. Takie koncerty powinny ewangelizować reakcjonistów, którzy nie potrafią przekonać się do pozbawionej słów muzyki.


poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Baaba Kulka, Adre'N'Alin 17.04.2011, Poznań, Blue Note.

            Tak się złożyło, że tego samego wieczoru przyszło mi zobaczyć pierwszy w swoim życiu seans filmowy, jak i otrzymać w prezencie pierwszą taśmę z muzyką. Był to rok 1993, ojciec zabrał mnie na Park Jurajski do słupskiego kina Millenium, swoją drogą zamkniętego niedawno po 47-latach działalności (tym samym w 100-tysięcznym "Paryżu Północy" pozostał jeszcze tylko jeden studyjny karzełek). Po drodze wstąpiliśmy do znajdującego się na miejskim rynku sklepu muzycznego, gdzie zakupiliśmy tandetne, przedhologramowe wydanie Piece of Mind Iron Maiden. Siłą rzeczy muszę ten zespół darzyć pewnym sentymentem, mimo iż słuchając dziś niektórych z tych nagrań mogę tylko zakłopotany marszczyć czoło.
            Nic ze swojego wieloletniego zamiłowania do Ironów nie stracił z kolei mój współlokator, którego udało mi się wyciągnąć do Blue Note'a. Ciekawiła mnie bardzo jego reakcja na działalność Baaby Kulki, zważywszy, że domniemany hołd składany przez zespół przed czarnym ołtarzem Żelaznej Dziewicy zdaje się być różnorako odbierany przez dysputujących pod youtube'owymi nagraniami z koncertów fanów. Za frywolne podejście do klasyków NWOBHM wielu z nich najchętniej posłałoby Panią Gabrielę Kulkę i towarzyszący jej ansambl do wszystkich diabłów. 
            Zanim gwiazda wieczoru rozpocznie bezczeszczenie nawy metalowej świątyni, drobną zakąskę serwuje projekt Adre'N'Alin. Całkiem smakowitą, zręcznie łączącą partie pianina i smyczków z chłodną elektroniką. W pierwszym numerze trącą myszką partie sztucznej perkusji, na szczęście okazują się jednorazowym wybrykiem – subtelne dźwięki klasycznych instrumentów mieszane są później z zmechanizowanymi beatami, co brzmi o niebo lepiej. W parze z budzącym skojarzenia z manchesterskimi straceńcami wokalem wychodzi muzyka dość interesująca, z tym, że pasująca jak kwiatek do kożucha (czy raczej kożuch do kwiatka) w zestawieniu z następującym po niej kabaretem.
            Donosy instalujących się na scenie muzyków, jakoby Pani Gabriela nie mogła tego dnia śpiewać z powodu choróbska okazują się żartem, na który jednak łatwo można było się nabrać. Drobniutkiej postury, dziewczęcej urody wokalistka posiada spojrzenie, które samo zdaje się mówić "wyśpię się po śmierci". Sprawia wrażenie zmęczonej wszystkim dookoła, zamkniętej w sobie dziewczynki, po przymusowych lekcjach pianina w zaciszu domowym katującej do przezroczystości taśmę z Powerslave. Wbrew zapowiedzi, jakoby miała ograniczyć się do pukania w klawisze, od początku brzmi rozkosznie.
            Choć projekt ten z założenia ma być hołdem, a nie pastiszem twórczości Iron Maiden, z towarzyszem pokładamy się ze śmiechu od pierwszych dźwięków przerobionego hymnu Wydziału Energetyki i Lotnictwa warszawskiej Polibudy. Gdy przechodzi on w "The Clairvoyant", krztuszę się piwem. Cały show może sprawiać wrażenie kompletnej błazenady. Mam łzy w oczach podczas przerobionego wstępu do "The Number of the Beast", jeśli jest jednak na sali ktoś, kto ma większy ubaw z tej groteski, to chyba sami muzycy. Można odnieść wrażenie, że przekomarzają się między sobą, jeszcze bardziej przekształcając dostatecznie już zbezczeszczone pierwowzory.  
            Przypomina mi się scena z dokumentu Behind the Iron Curtain, w której Bruce Dickinson rozmawia w jakiejś polskiej dyskotece z gołowąsem, który zwierza się, że chce grać heavy metal na keyboardzie. Wokalista uważa to za absolutnie niemożliwe (oddzielna sprawa, że zespół zacznie używać syntezatorów na następnych płytach). Tymczasem w interpretacjach Baaby Kulki Pani Gabriela chwyta za kiczowaty keytar, pojawiają się dęciaki, tamburyny, perkusyjne pady – rzeczywiście, brzmi to jak zły sen młodego metalowca.
            Wbrew pomstującym wniebogłosy adwersarzom, wyobraźnia, jaką muzycy popisują się przy transformowaniu tych utworów czyni ten projekt czymś więcej, niż ciekawostką dla bardziej otwartych zapaleńców Żelaznej Dziewicy. Pani Kulka i spółka roztrzaskują te kawałki w dobry mak, składając z cząsteczek coś zupełnie innego, tętniącego nowym życiem, po oryginałach dziedziczące często jedynie liryki. Przerobiony na disco (!) "Prodigal Son" jest wyśmienity, przywodzi mi na myśl obrazoburcze wykonanie "Sabbath Bloody Sabbath" The Cardigans. W najwierniejszym oryginałowi "To Tame a Land" akcentowane są quasi-orientalne motywy utworu, jakby stworzone dla partii klarnetu i bhangrowych rytmów. Fenomenalnie wypada przekształcone w bossa-novę "Still Life", wieńczy zaś wszystko wykonane a cappella (z udziałem licznej, choć nieco niemrawej publiki) "Ides of March".  
            To nie jest kolejny tribute, nie jest to też parodia, jak sugerowaliby oburzeni radykałowie. To grupa świetnych muzyków o olbrzymiej wyobraźni, bawiących się dźwiękami, które przecież w pierwszej kolejności zachęcały ich do chwytania za instrumenty. Mój kamrat, wyłączywszy swoją bezkrytyczną miłości do Ironów niespecjalnie lubujący się w metalowych dźwiękach, nie może wyjść z zachwytu. Twierdzi, że zakochałby się w tych utworach nawet, gdyby nie znał ich pierwowzorów. Zgadzam się z nim całkowicie i sądzę, że ten wniosek dobitnie pokazuje rozbrajający urok Iron Maiden. Nie jest to muzyka najambitniejsza, najbardziej skomplikowana technicznie, ani też w jakiś wybitny sposób inteligentna, mimo cytowania Coleridge'a i greckiej mitologii. Za to od lat nie tracąca nic ze swojej popularności dzięki niewyczerpanej werwie i tworzonej z przymrużeniem oka otoczce. Przede wszystkim jednak, od samego początku tworzona z naciskiem na przebojowość. Stąd być może niechęć niektórych osób do zespołu obnażającego i eksploatującego ten, co by nie mówić, popowy potencjał? Czyżby bali się prawdy? 

Pełen debiut Baaba Kulka do przesłuchaniu tutaj: http://baabakulka.bandcamp.com/album/baaba-kulka

wtorek, 12 kwietnia 2011

The Shaking Sensations, Ghost of the Mystic Garden 11.04.2011, Poznań, Pod Minogą.

            Termin post-rock powinien być dla co ambitniejszych zespołów niczym szkarłatna litera. Choć jego agenda zdaje się opierać na stopniowym burzeniu komunałów pierwotnej muzyki rockowej, i w ten nurt podstępnie wkrada się rutyna i schematyczność. W świetle gatunku, pod który podpina się niewiele mające ze sobą wspólnego zespoły, coraz ciężej jest wyjść przed szereg z czymś innowacyjnym i dystynktywnym. Nic dziwnego, że zdesperowani artyści zmuszeni są sięgać po desperackie, w efekcie często nieporadne metody.
            Takie właśnie zapędy zdaje się mieć pierwszy tego wieczoru Ghost of the Mystic Garden. "Poszukujące tożsamości i stylu", eufemistycznie mówi się o takich zespołach. Ciężko się tych młodych ludzi na chwilę obecną słucha, biada jednak tym, którzy śmieliby chłostać zespół za chęć pokazania się. Charakteru nabierasz usilnie pchając się usilnie na każdy wolny skrawek sceny, nie zaś tkwiąc w obskurnych piwnicach i domach kultury. To szkoła życia, jak lektura Spinozy, czy też dzielenie stancji z kobietami.
            Na etapie rozpaczliwego poszukiwania osobowości zdają się być też panowie z The Shaking Sensations. Do końca nie wierzyłem, że instalowane w tym samym czasie na scenie dwa zestawy perkusyjne miałyby służyć jednej kapeli. W klubie, w którym ciężko jest o prawidłowe nagłośnienie jednej perkusji zdawałby się to być pomysł podobny popijaniu ogórków kiszonych maślanką. Nie jest to jedyne świadectwo fantazji Duńczyków z The Shaking Sensations. Nazwa z semantycznego punktu widzenia dwuznaczna, na pierwszy rzut oka kojarząca się raczej z etatowymi grajkami w kasynie. Tytuł debiutanckiej EP (This is Your Hellfire Religion!) - jeszcze durniejszy. Ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu, okazało się, że wydawnictwo to zawiera muzykę może i niespecjalnie innowacyjną, ale i nie pozbawioną uroku.         
            Powab ten zatracił się gdzieś pod sklepieniem Minogi. Wiąże się to z pewnością z faktem, że zespół w większości postawił na świeży, niepublikowany materiał, wypadający odrobinę blado na tle sympatycznej EP. Rozciągnięte do granic możliwości jednostajne pasaże osamotnionych gitar zdają się mieć na celu emanowanie transowym klimatem, tymczasem po pewnym czasie stają się nieznośnie nużące. Duet perkusistów na długie minuty pozostaje kompletnie bezrobotny, co trochę wypacza racjonalność tego zabiegu.
            Wydłużające się w nieskończoność łgania gitar o mały włos nie kierują mnie w stronę baru w celu wypłukania z organizmu magnezu filiżanką kawy. Na szczęście, zespołowi miejscami udaje się uratować twarz gwałtowniejszymi segmentami utworów. Po przyciśnięciu przesterów Duńczykom udaje się przygrzmocić z niemalże isisową mocą. Ktokolwiek majstruje wtedy za konsoletą, jest geniuszem – wspomniane dwie perkusje brzmią selektywnie i wraz z gitarowym hukiem zlewają się w toporną, ale wprawnie uderzającą falę dźwiękową. Szkoda, że kolejne ambientowe pasaże znów pozbawione są polotu, nawet odgrywane przez muzyków na kolanach czy też w innych poskręcanych pozach. The Shaking Sensations są jak Jean Claude Van Damme – efektowni w scenach eksplozji i mordobicia, nieporadni gdy trzeba okazać emocje.
            To muzyka środka – siermiężna w formie, wyraźnie kokietująca twardogłowych zwolenników nurtu, ale pozbawiona ognia i temperamentu, którym uwieść mogłaby kogokolwiek innego. Przy wszystkich wyżej wymienionych próbach nadania zespołowi unikalnej otoczki, muzyka wypada przygnębiająco pospolicie. Przez co jest stanowczo zbyt wcześnie, bym mógł z czystym sercem polecić The Shaking Sensations nawet fanom post-rocka. Zbyt wcześnie też, by mający przebłyski potencjału zespół całkowicie przekreślać. A że tożsamość zdobywa się na scenie, jak najbardziej warto się pchać na każdą możliwą, nawet, jeśli co wieczór ląduje się przed marną, 40-osobową publiką. Per aspera ad astra.

sobota, 9 kwietnia 2011

Samcze umysły. Those Darlins - Screws Get Loose.


            Lubię artystów wywołujących sporne odczucia. Nie tyle próbujących ściągnąć na siebie uwagę zręcznie przemyślaną i sfabrykowaną prowokacją, co skazujących się na lincz konserwatystów swoją odważną i nietuzinkową naturą. Pół biedy, że w przypadku Those Darlins mamy do czynienia z triumwiratem dziarskich kobiet, flirtujących z bogobojnym country. Rzadko kiedy słyszy się dziś w jakiejkolwiek muzyce tyle... testosteronu.        
            Choć dziewczyny (i wtórujący im bębniarz) zdają się być jednoznacznie asocjowane z nurtem alternatywnego country, dźwięki Screws Get Loose prędzej szło by usłyszeć dochodzące zza bramy wjazdowej, aniżeli wahadłowych drzwi baru honky-tonk. Rzecz w tym, że Those Darlins w drobny mak rozdeptują swoimi skórzanymi kowbojkami większość wysterylizowanych produkcji garażowo-rockowych. Nie chodzi mi tu jedynie o dość zmaskulinizowany image zespołu. Pochwalić się mogą jednym czynnikiem, który czyni je czymś więcej, niż fikuśną osobliwością. Drobną rzeczą, o której tyle zespołów skoncentrowanych na wytwarzaniu wokół siebie odpowiedniej otoczki zapomina - dobrymi piosenkami.
            Jakże przy tym różnorodnymi! Nośny refren otwierającego płytę numeru tytułowego to raczej sentymentalna nuta, której kompletnym przeciwieństwem jest utwór następny, promujący LP "Be Your Bro". Sporo mówi sama okładka singla, budząca skojarzenia z obwolutami Sticky Fingers i Too Fast for Love. Aluzja jak najbardziej na miejscu, Screws Get Loose ma w sobie ikrę i zuchwałość, której próżno dziś oczekiwać po co raz bardziej zniewieściałej męskiej muzyce. Tekst to majstersztyk frywolnego humoru, pełen seksualnych innuendos, a wyznająca "I just wanna be your bro" Jessi Darlin brzmi nie mniej kokieteryjnie, niż oferujący się swego czasu jako pies Iggy Pop. Numer został dodatkowo okraszony teledyskiem, w którym panie, że tak to ujmę, dość mocno eksponują samcze strony swych usposobień.
            Na szczęście, nie samym łamaniem obyczajowych tabu żyją te oblubienice. Z impetem burzą też gatunkowe bariery, co rusz urządzając sobie wycieczki na różnorodne grunty szeroko pojętego rock n' rolla (według Paula Stanleya z KISS, muzyki wymyślonej przez mężczyzn myślących kroczami). Chwilami brzmią niemalże jak The Clash odziane w gorsety i oddychające torem piersiowym, miast przeponowym ("Hives", "Boy"). Synestezyjne doznania przynosi odrobinę stonerowy "Mystic Mind". Dużo garażowego glamu pojawia się w świetnym "Tina Said". Nawet przy takiej różnorodności inspiracji, nad tą muzyką nieprzerwanie unosi się aura południa Stanów. A że zespół wywodzi się z samego serca Tennessee, jej buńczuczność dziewczyny mają we krwi.
            Tyle tu garażowego brudu, co i westernowego uduchowienia - fakt, że serwowanego w mocno zwulgaryzowanej formie. Świetna płyta zarówno dla osób lubujących się w klimacie rodem z barów z mechanicznym rodeo, jak i podróżach do miasta sufrażystek  I dla każdego ceniącego sobie diabelnie chwytliwe piosenki.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Death Angel, Suicidal Angels, Resistance 31.03.2011, Wrocław, Firlej.

            Mimo uporczywego tłumienia w sobie skłonności do nostalgii, z lekkim uśmiechem zdarza mi się wspominać obraz siebie, 10-letniego pacholęcia, nieco zamkniętego w sobie, aczkolwiek pełnego życia i niesamowicie wnikliwego. Z koszmarną fryzurą, krzywym zgryzem i dużą szparą między przednimi zębami. Na ogół bardzo pogodnego - krajobraz za oknem był wtedy jednym wielkim podwórkiem, nie zaś padołem łez, jak go dziś człowiek nazywa. Poznawana muzyka była radosnym soundtrackiem do beztrosko mijających dni, a jej odkrywanie idealnym ujściem dla młodzieńczej ciekawości, miast rozpaczliwym poszukiwaniem terapeutycznego remedium na codzienne frustracje, jakim z biegiem lat się stała. Poznawałem ją przekopując się przez zbiory mojego ojca, sterty pirackich kaset magnetofonowych, bezkarnie rozprowadzanych kiedyś przez firmy takie jak Takt, MG czy Elbo. Podwaliny dla moich pierwszych muzycznych preferencji stanowił więc testament (nomen omen!) ojcowskiego gustu w postaci zbioru kaset z thrash metalem. 
            Choć byłem stosunkowo spokojnym i pogodnym, z natury przy tym chorobliwie nieśmiałym podrostkiem, z miejsca zapałałem miłością do tego gatunku. Potrzebowałem rzeczy ciężkich, szybkich, folgujących mojej wybujałej wyobraźni pseudo-demoniczną, komiksową otoczką. W doborze kaset, które trafiały do sędziwego odtwarzacza spore znaczenie odgrywały okładki. Szansę dostawała każda taśma okraszona różnego rodzaju plugastwami i ciężką do odczytania czcionką nazwy zespołu. Dlatego też nie wahałem się przez chwilę natrafiwszy na pudełko ozdobione obrazem zdewastowanej okolicy, zabawnie przypominającej będące mi wówczas miejscem zabaw stare budynki, burzone pod nowocześniejszą dzielnicę. Był to debiut Death Angel, rozczulająco z perspektywy czasu zatytułowany The Ultra-Violence.  
            Jeszcze przez wiele lat wszystkie negatywne emocje uchodziły ze mnie dzięki niemiłosiernemu katowaniu tych starych taśm na rozlatującym się boomboksie. Wydaje mi się, że wyłącznie dzięki impulsywności i awanturniczości słuchanej muzyki okres adolescencji minął mi wolny od przejawów gniewu i agresji. Czasem trafia do mnie, że o ile burzę hormonów zagłuszyły w moim przypadku wielogodzinne sesje z Reign in Blood, Darkness Descends, czy Bonded by Blood, o tyle gdyby tylko ten cherlawy chłopczyk miał szansę ujrzeć swoje starsze o dziesięć lat ja - krótkowłose, noszące golfy i zasłuchujące się w Charlotte Gainsbourg - zlałby on je po pysku.
            Czas płynie, młodzieńczy szwung zaskakująco przedwcześnie uchodzi z ciebie i każdego twojego rówieśnika, dziecięce marzenia odchodzą w niepamięć, młodzieńcze ambicje zaś rychło weryfikuje bezwzględna rzeczywistość. Nie ma mowy jednak bym pozostał w domu, gdy w niedalekim przecież Wrocławiu nadarza się okazja spełnienia nieśmiałego marzenia szczenięcych lat - usłyszenia na żywo nieczytelnych niemalże trzasków odtwarzanych swego czasu z tych prehistorycznych kaset.
            Powiew nostalgii poczułem już przekraczając próg Firlejowskiej sali, rozmiarem przywołującej wspomnienie z usteckiego Domu Kultury, frekwencją zaś odbywające się tam przeglądy lokalnych zespołów. Belgowie z Resistance, choć śrubują swój siermiężny deathcore z niemałym zapałem, zbiera pod sceną ledwie tuzin zapaleńców.
             Odrobinkę większa grupka zbiera się pod barierkami gdy na scenę wchodzą Grecy z Suicidal Angels. Zespół sprawia wrażenie poddanego krioprezerwacji  – Ed Repka na obwolucie, pozbawione jakiegokolwiek sensu, ale pieszczące zmysły każdego fana gatunku tytuły ("Reborn in Violence", "Bleeding Holocaust") i sama muzyka - gdzieś pomiędzy Sepulturą z okresu Beneath the Remains, a teutońską sieką w stylu Kreator. Podobnych, bez wątpienia sympatycznych zespołów próbujących przywołać aurę okresu największej prosperity thrashu jest co raz więcej. Gama Bomb, Bonded by Blood, czy też Merciless Death to przesympatyczne zespoły, jednakże mocno konserwatywne, zamknięte w sztywnych ramach stylu i jakby eskapistyczne w swoim zapatrzeniu w przeszłość. Nawiązujące do tuzów z szacunkiem i ostrożnością, niestety, na zawsze tym samym skazane na podziemie, ponad które wydostawali się tylko nieliczni przedstawiciele gatunku, właśnie dzięki łamaniu utartych konwenansów.
            Jednym z najodważniejszych zespołów w nurcie był bez wątpienia Death Angel. Skupiający muzyków oszałamiająco młodych, mimo to śmiało wykraczających poza thrashmetalowe rewiry, niewstydzących się rozległych inspiracji. Tym samym zaskoczyła mnie odrobinę przesłuchana naprędce najświeższa płytka zespołu, Relentless Retribution. Powstała w odświeżonym składzie, do bólu oldskulowa, pozbawiona jednak niegdysiejszej zuchwałości, z którą zespół wychylał się się ponad podręcznikowe regułki thrashu. Jej brak był mi zaskoczeniem zwłaszcza mając w pamięci skądinąd wyjątkowo zróżnicowane "Killing Season".
            Gdy w głośnikach rozbrzmiewa akustyczne intro w wykonaniu wyśmienitego duetu Rodrigo y Gabriela, rozglądam się po klubie z zażenowaniem. Od czasu supportów nie przybyło wiele osób, pod sceną ścisnęło się raptem kilkadziesiąt zapaleńców, drugie tyle luźno rozstawiło się na tyłach klubu. Smutny widok, zważywszy, że drzwi do większej kariery zostały zatrzaśnięte przed zespołem po niefortunnym wypadku autokaru na początku lat dziewięćdziesiątych. Próżno jednak szukać grymasów na twarzach niezmordowanych Marka Oseguedy i Roba Cavestany’ego gdy uderzają świeżym "I Choose the Sky". Tym bardziej pośród publiki, która mimo drobnych gabarytów okazuje się nad wyraz żywiołowa, co z wyraźnym wzruszeniem chwali sobie później lider. Widok zamiatającego dreadami podłogę Marka i przebiegającego na scenie kilometry Roba przywołuje w mojej głowie wspomnienia tego, czym faktycznie była dla mnie swego czasu ta muzyka – źródłem beztroskiej i, mimo niezręcznych prób otaczania wszystkiego diaboliczną aurą, bezpretensjonalnej zabawy. Przecieram oczy spoglądając na wtórujący rozszalałym weteranom nowy nabytek w postaci basisty Damiena Sissona. Czytałem o nim jako o domniemanej kopii Cliffa Burtona, facet tymczasem okazuje się jego pełną inkarnacją.
Mimo kilkuletniej rozłąki z działalnością zespołu i, prawdę mówiąc, całym gatunkiem, autor szybko dochodzi do wniosku, że nie jest w stanie stać w bezruchu słysząc kanonadę "Evil Priest", thrashujące boogie "Bored", czy nieludzkie krzyki Marka w "Mistress of Pain". Nagle też dociera do niego, że lata temu na dobre wwierciły mu się w głowę refreny "Seemingly Endless Time" i "Veil of Deception" – jedynej chwili oddechu w trakcie występu. Panowie wystawiają tego wieczoru najcięższą artylerię – lwią część repertuaru stanowią utwory z debiutu i zeszłorocznego krążka, a więc czysto thrashowy materiał. Skruszony, odsyłam w diabli wszelkie zarzuty odgrzewania kotleta – nowe utwory na żywo nabierają niesamowitej mocy. Znakomicie wypadają "Truce" i "Claws in so Deep". "Opponents at Sides", przy pierwszym zetknięciu dłużący się i monotonny, zasłużenie zostaje ciepło przyjęty przez publikę. "River of Rapture" godne jest miejsca pośród bisów, zaraz obok innych szlagierów nowoczesnego thrashu w postaci wgniatającego w podłogę "Lord of Hate" i finałowego "Thrown to the Wolves", poprzedzonego oldfieldowskim cytatem z The Exorcist, wokół którego zbudowany został utwór tytułowy z debiutanckiej płyty. Patrząc jak Cavestany odgrywa ostatnią solówkę w fosie, a wyraźnie zadowolony wokalista z szelmowskim uśmiechem odbiera "żółwiki" nie można nie odnieść wrażenia, że czerpią oni z tego frajdę nie mniejszą, niż rozszalała publika.   
 Choć czasy emisji klipów na MTV nie wrócą nigdy, a twórczość zespołu na dobre chyba pozostanie przyjemnością garstki pasjonatów, przez cały show po zespole nie widać krzty zrezygnowania. Można nazywać tą muzykę przebrzmiałą, tak długo jednak, jak zespoły pokroju Death Angel będą wkładać w swoje rzemiosło tyle serca, tak długo i ja będę gościł na ich koncertach. To ten entuzjazm, ta ikra i ta dusza wkładana w sztukę narodziła we mnie uczucie do muzyki.