piątek, 23 marca 2012

If this isn't nice...

            Wróciłem właśnie z całkiem przyjemnego występu Jazzpospolitej w Meskalinie. Po koncercie przespacerowałem się Świętym Marcinem, cyfrowe termometry wyświetlały 12 stopni Celsjusza – jeszcze 10 dni temu zabiłbym za taką temperaturę w godzinach dziennych. Planowałem odwiedzić kino Muza, wyprzedane bilety na ¡Átame! Almodovara pokrzyżowały plany ukoronowania wieczoru w tym sympatycznym przybytku, przygnębiająco jednak zaśmieconym zielonymi puszkami po każdym 'Nieprzyzwoicie Tanim Czwartku'. Zamiast goryczy, czuję jakieś zadowolenie, może nawet wdzięczność wobec tego miasta, jakby za samą możliwość przebierania w tylu sympatycznych opcjach, jakby nie patrzeć, w samym środku tygodnia. Nie wiem, co działoby się ze mną, gdybym wciąż mieszkał w mieście, w którym zaraz po zamknięciu jednego z dwóch tamtejszych kin (po blisko 50 latach działalności) otwiera się placówkę dyskontu. Część mojego jestestwa, która odnajduje przyjemność w takich banałach, jak godzinny koncert, albo półtorej godziny sadystycznie hermetycznego kina, prawdopodobnie wąchałaby kwiatki od spodu. A ja naprawdę szczerze życzę każdemu choćby jednego tak łatwo zaspakajanego wariantu ego. Przypomina mi się postać wuja Kurta Vonneguta, przedstawiona w quasi-autobiograficznym Timequake tegoż autora. Owy wuj najbanalniejsze chwile rozkoszy kwitował sakramentalną formułką 'If this isn't nice, what is?'. Chyba coś podobnego wybełkotałem do siebie podczas rzeczonego spaceru.
            Dobrze jest znowu obcować z tym wcieleniem miasta. Moje relacje z Poznaniem to doskonały przykład miłościonienawiści – jesteśmy jak para, która rzuca w siebie talerzami i przeklina dzień, w którym zeszły się ich drogi. Tylko po to, by wieczorem wszelkie animozje wyparowywały ponad małżeńskim łożem. Lata mijają, a ja za żadne skarby nie jestem w stanie nawet wyobrazić sobie siebie u boku innej wybranki. Jednocześnie, tak samo nie potrafię dostrzec sensu zagnieżdżenia się tu na dobre. Jak wielu mężczyzn, dryfuję między monogamicznymi przekonaniami, a mentalnością sowizdrzała-wagabundy.
            Powiedziałbym, że mam za sobą najgorszą zimę w życiu. Do tego samego wniosku dochodzę jednak każdej kolejnej wiosny, od kilku dobrych lat. Być może, jeżeli przemilczę makabrę ostatnich pięciu miesięcy, rok następny przyniesie, jeśli nie poprawę, to choćby uspakajającą stabilizację. To niezręczne i niepokojące, kiedy z utęsknieniem wspominasz czasy, które, zdawało mi się wtedy, były kompletną gehenną.
            A więc, znowu wychodzę na miasto. Znowu szlajam się po kawiarnianych koncertach, znowu pod byle pretekstem walę na mętne filmy/absurdalne spektakle/wernisaże zastawione bohomazami, z których nie jestem w stanie nic odczytać. Wciąż nie jestem w stanie stwierdzić, czy robię to w celu sprawienia sobie faktycznej przyjemności, czy w celu zakneblowania skrytego we mnie paranoika bojącego się apatii. Mam nadzieje, że wciąż są to po prostu wyciszające eskapady, nie zaś ciągłe ucieczki, czy naiwne poszukiwania czegoś, co to wszystko zmieni, a czego istnienia nie jestem w stanie pojąć. Tylko będąc w ruchu i tylko poza ścianami mieszkania czuję się bezpieczny. Po raz kolejny obiecuję sobie pisać o tym.