niedziela, 27 marca 2011

Blindead, Obscure Sphinx, HRV, In Twilight's Embrace, Vidian 26.03.2011, Poznań, Blue Note.

Cztery razy w ciągu dwóch lat miałem niemałą przyjemność podziwiać Blindead na deskach poznańskich klubów. Sukcesywnie lądowali w co raz to większych lokalach, kolejno Bazylu, nieodżałowanej Piwnicy 21, ostatnio dając fenomenalny koncert w Eskulapie. Miało to miejsce blisko półtora roku temu, separacja trwała więc długo, wydłużyło ją w dodatku niefortunne odwołanie koncertu zaplanowanego na zeszły grudzień. Szczęście w nieszczęściu, pomyślałem, gdy okazało się, że rekompensata będzie miała miejsce nie w planowanej pierwotnie Minodze, a w Blue Note. Pojemniejszy klub, lepsze nagłośnienie, z pewnością większa swoboda dla zespołu. Niestety, na każdej z tych płaszczyzn pojawiły się zgrzyty.
            Zaskoczyła mnie gorsza niż swego czasu w Eskulapie frekwencja. Co dziwne, szczytową liczebność osiągnęła gdzieś w połowie imprezy, pod sam koniec zdawała się być nieco przerzedzona. W różnych momentach występów szwankowało brzmienie – najlepiej brzmiącą kapelą okazało się młodziutkie Obscure Sphinx. Nadmierne natężenie dźwięku zaszkodziło, ponownie, nieszczęsnemu daniu głównemu.   
À propos kapel rozgrzewających – atrakcja wieczoru zawsze miała smykałkę do otaczania się interesującym towarzystwem. Proghma-C, Blues Beatdown, Tides of Nebula – wszystkie te kapele zdobywały moją sympatię występując pod kuratelą Blindead. I w tym mnogim zestawie (są w tym kraju organizatorzy, którzy pięciozespołowe koncerty reklamują jako „festiwale”) znalazło się miejsce dla frapującego odkrycia.
Ale po kolei. Nieco spóźniony załapuję się na trzy ostatnie kawałki Vidian, którzy łoją przyzwoicie – brutalnie, aczkolwiek wyraźnie lubują się w średnich tempach, nie gardząc przy tym spokojniejszymi wstawkami. Nie porywa mnie In Twighlit’s Embrace. Jest wszystko – świece na wzmacniaczach, pompatyczne intro, tyrady między kawałkami, słowem, śmiertelnie poważna otoczka. Niestety, nic co mogłoby mnie zainteresować. Średnim pomysłem było ustalenie jako trzeciego w kolejności projektu HRV. Na tym etapie sample blindeadowych gitar i wokalu to pomyłka - nie podjada się obiadu w porze aperitif! Tym bardziej, że poniekąd ciekawe elektroniczne poszukiwania Hervy’ego w towarzystwie bębnów doskonale sprawdziłyby się w postaci epilogu koncertu Blindead. Czy też, stosując bardziej akuratna terminologię, w roli afterparty.
Wokalistka Obscure Sphinx, z nieznanego mi powodu, ramiona ma obwiązane bandażami. I imponujące płuca – zarówno śpiew jak i krzyk ma iście piorunujące. Podobnie mają się kompozycje – długie, wielowątkowe utwory, doskonale balansujące między ciężarem a transowymi pasażami, które doskonale podkreśla wyważone, selektywne brzmienie. Podejrzewam, że z włamania do mieszkań muzyków wyszłoby się wyposażonym w dyskografię śp. Isis. Faktem jest, że numerami takimi, jak zagrany na koniec porażający wałek naprawdę mogą ostudzić łzy wszystkich opłakujących przedwczesny fin autorów Panopticon. Nie jestem osamotniony w swoim zachwycie – OS pozostają, jak się później okazuje, jedyną kapelą wzywaną na bis.
Nie lada wyzwanie w postaci próby przebicia fantastycznej Autoscopii, ambitny koncept i historia, stonowanie brzmienia, ale też nadanie mu jeszcze bardziej rozbudowanej, wielowarstwowej formy – Affliction XXIX II MXMVI spełniło wszystkie moje oczekiwania. Zespół nie próbuje wywarzyć otwartych drzwi – eksperymentuje w zakresie własnego potencjału, z płyty na płytę rewitalizuje własne brzmienie, stopniowo je udoskonalając. To dzięki tej świadomej ewolucji całkowicie odcina się od porównań z innymi post-metalowymi kapelami. Zespół z wizją, za którą konsekwentnie podąża, doskonała maszyna koncertowa, najlepsze gardło na rodzimej scenie okołometalowej (utrzymuję tą opinię od czasu usłyszenia Nicka w Neolithic osiem lat temu). Naturalną koleją rzeczy, wzrastają też chyba moje wymagania.
Może też dlatego jestem koncertowym odegraniem Affliction nieco rozczarowany?. Odegranie takiej płyty wymaga żelaznej dyscypliny, na czym ucierpieć nieco może żywioł. Otwierający "Self-Consciousness is Desire and" wypada jeszcze bardzo dobrze, a czytane fragmenty opowiadania Kofty mrożą krew w żyłach. Zastanawiało mnie wykonanie absolutnej perły, jaką jest "After 38 Weeks", ozdobionej zniewalającą partią trąbki. W tym momencie zaczynam jednak kręcić nosem - przywołana w postaci sampla nieco trąci myszką. O ile w jakiś sposób jestem w stanie zrozumieć mus jej odtworzenia, tak już sample dodatkowych wokali w "My New Playground Became" uważam za całkowicie zbyteczne. Podziwiam drobiazgowość zespołu, ale ten powalający utwór nic by nie stracił w surowszej, pozbawionej dodatkowej ornamentyki wersji. Choć to integralna część płyty, najbardziej eksperymentalny "Dark and Gray" i zawarte w nim cytaty z McCarthy’ego również nie wypadają zbyt przekonująco na żywo.
Gdy zaczynam nabierać obawy, że przy utrzymaniu tej tendencji wykonanie płyty zakończy się fiaskiem, druga jej połowa wypada o wiele lepiej. Świetne dźwiękowe tła autorstwa Hervy’ego, wspomniane fragmenty prozy, posępne wizualizacje - każdy bawi się dziś takimi smaczkami, mało kto potrafi dobrać tak adekwatnie klimatyczne środki wyrazu. Nareszcie udaje się odtworzyć niepokojąco gęstą atmosferę LP.
 Zespół serwuje jeszcze parę numerów, przewijają się fragmenty EP Impulse, nie ukrywam, że zacieram ręce w oczekiwaniu na fragmenty Murder in Phazes. Tymczasem, zdawałoby się raptem na półmetku występu, zespół znika ze sceny. Brak monumentalnego "Phaze I", czy też "Symmetry" (którego przedpremierowym wtedy wykonaniem zespół po raz pierwszy rozłożył mnie na łopatki podczas trasy z Nyia i Antigamą) najwyraźniej dziwi tylko mnie – bez chwili wahania zmywa się również cała publika.
            Nie chcę, by przez te wywody ktoś mógł odnieść wrażenie, że był to słaby gig. Blindead to kapela stawiająca sobie poprzeczkę bardzo wysoko, sprawność działania tej maszyny zależy od tak wielu czynników, że najmniejsza nawet usterka w niej odbija się na wydajności. W ostatecznym rozrachunku Affliction XXIX II MXMVI pozostaje świetną płytą, niestety, na żywo nie nabiera tyle wigoru, ile zyskiwała długogrająca poprzedniczka.


piątek, 25 marca 2011

Paula i Karol 24.03.2011, Poznań, Pod Minogą.


            Doskonale znam swoją gderliwość i doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że może być ona główną przyczyną faktu, że na wybitnej większości relacjonowanych tu koncertów ląduję sam. Całe szczęście, że niedoszli towarzysze eskapad to z reguły znakomici dyplomaci, dzięki których wymyślnym usprawiedliwieniom trwać mogę w błogiej ignorancji. W zdumienie wprawił mnie jednak kumpel, który brak chęci zobaczenia w Minodze przynajmniej-z-nazwy-duetu Paula i Karol podparł argumentem, jakoby "nie był jeszcze gotowy na słuchanie folku". Na przekór obawom sceptycznego kamrata, muzyka ich przypadła mi do gustu jako rzecz prosta i bezpretensjonalna – idealna odskocznia po wyrafinowanych poszukiwaniach Jaga Jazzist. Decyzję podjąłem doskonałą, właśnie na scenie muzykom udaje się odtworzyć pełnię wigoru drzemiącą w ich dziarskim materiale.
Z miejsca odniosłem wrażenie, że muzycy faktycznie stanowią doskonałe antidotum, z tym, że raczej na szablonową mrukliwość krajowej sceny (odzwierciedlającą, rzecz jasna, ogólnonarodową przypadłość) - krocie zespołów pozujących do zdjęć pośród torów kolejowych z rzewnymi minami i spuszczonymi głowami. Zamiast grymasów, kołnierzy i krawatów - rozskakana banda chłopa w wełnianych czapkach i promieniująca, bez przerwy chichocząca wokalistka. Pani Paula z jakiegoś powodu wybucha śmiechem nawet w trakcie śpiewania, nie przerywając uderzania w cymbałki i grzechotania shakerem, co robi na mnie wrażenie szczególne – uśmiechanie się kosztuje mnie tyle wysiłku, że nie potrafię jednocześnie wykonywać jakiejkolwiek innej czynności (ani manualnej, ani mentalnej). 
W dokonaniach Pauli i Karola słyszę bardzo dużo Ameryki Północnej. Chwilami brzmi ona niczym jankeski folk rodem prosto z Appalachów, resztki wątpliwości co do inspiracji powinien rozwiać tytuł utworu "This is Country!". Komuś mogliby skojarzyć się z duetami Johnny'ego Casha i June Carter, choć, jak daję słowo, sam Pan Karol śpiewem i werwą przywodzi mi na myśl Cat’a Stevensa. Krótkie, proste utwory o błahych, ale jakże ujmująco lapidarnych refrenach - nucenie "pararara", odliczanie cyferek, czy też jedna, uroczo zawodząca samogłoska. Rozwiązania proste, a jednak niezawodne, z jakiegoś powodu rzadko bądź nieśmiele praktykowane. Na złość konwenansom, Paula i Karol bawią się z muzyką, jak gdyby istnieli na scenie tylko i wyłączenie dla własnej przyjemności – nie ma w ich występie nic wymuszonego, nienaturalnego. Kojący to widok, naoglądałem się już w życiu muzyków w trakcie koncertu nie bardziej entuzjastycznych, niż podczas badań proktologicznych.  
            Nie można spodziewać się zbyt długich setów po artystach raczkujących dopiero na naszej parszywej scenie muzycznej, muzykom zręcznie udaje się jednak rozciągnąć koncert do granic możliwości. I to z jaką klasą! Cover A Tribe Called Quest (że też nie zdecydowali się na "Bonita Applebum"!) raz, że wymaga tupetu, dwa – sporo wyobraźni. Wykonanie ostatniego utworu na środku parkietu pośród siedzącej publiki – naprawdę przesympatyczny gest.
Niewielu widziałem ostatnimi czasy artystów tak bardzo żyjących tym, co robią. W Pauli i Karolu drzemie kolosalny ładunek pozytywnej energii, na żywo rozsiewają aurę spontanicznej zabawy. Jednocześnie oferują muzykę w tym kraju egzotyczną i wyjątkowo daleką od aktualnych trendów, tym samym bardzo odważną. Wbrew wspomnianym uprzedzeniom mojego niedoszłego towarzysza, nie jest to też muzyka, która wymagałaby dorastania. Sądzę, że pośród takich właśnie dźwięków należy wychowywać dziatki, być może kiedyś, w wieku nastoletnim nie będą się zaczytywać w Nietzschem i słuchać The Smiths.

czwartek, 24 marca 2011

Jaga Jazzist 23.03.2011, Poznań, Eskulap.

            Na pierwszy rzut oka każdy potrafiący rozróżniać litery nie powinien mieć problemu z definicją muzyki Jaga Jazzist – cała filozofia wydaje się być zawarta w nazwie. Tymczasem zeszłoroczne wydawnictwo "One Armed-Bandit" pełne jest poszukiwań, które mądralińscy krytycy zwykli nazwać post-rockowymi. Choć pamfleciści rozklejają tą etykietę gdzie popadnie, w tym przypadku nie próbowałbym nawet kąśliwie polemizować. Z drugiej strony, oglądając ściśnięty na eskulapowej scenie tłum (sprawiający tamże wrażenie jeszcze większego, niż dziewięcioosobowego) Norwegów zastanawiam się, kto by był w stanie głowić się nad formułowaniem nazw obcując z muzyką niemalże przytłaczającą swoim rozmachem?
            Choć członkowie tego nonetu to muzycy bez wątpienia kompetentni, uśmiercają oni ideę wypełniania utworów popisami solowymi. W muzyce Jaga Jazzist ich ilość jest nikła, zespół jest bezwarunkowo skupiony na kompozycji. Wirtuozeria tego kolektywu (rzadko kiedy do zespołu pasuje to określenie tak adekwatnie!) tkwi w umiejętności tworzenia utworów różnorodnych, wielowarstwowych w nastrojach i w formie, które jako całość tworzą obraz doskonale uformowanego, rozpoznawalnego stylu.
            Mocny rytm napędzany przez krępego (pozbawionego już jednak krasnoludziej brody) perkusistę, sekcja dęta, gitary, elektronika, przewijające się tu i ówdzie, instrumentalnie stosowane głosy – ogrom dźwięków zlewa się w jedną całość i, co najważniejsze, brzmi w Eskulapie selektywnie i czytelnie. Z technicznego punktu widzenia, cały koncert jest doskonały. Wspomniane nagłośnienie, efektowne oświetlenie, sympatyczna scenografia w postaci automatowych owoców, na widok których struchleć mogliby posłowie Drzewiecki i Chlebowski. Wszystko to składa się na doskonałe show, pozbawione krzykliwości, jakkolwiek bym nie przepadał za tym sformułowaniem - wręcz pieszczące zmysły.   
            Ku mojej uciesze, zespół często sięga do nowego materiału. Tętniący życiem "Book of Glass" nadaje nowe znaczenie pojęciu Allemannsretten – niemalże progresywno-rockowe gitary i syntezatory doskonale współbrzmią z ciepłymi dźwiękami ksylofonu i dęciaków. Zagrany zaraz po nim tytułowy numer z ostatniej płyty zaczyna się jakby przerobionym na swing cytatem z finału utworu "Sabbath Bloody Sabbath" wiadomego zespołu, dryfuje między różnymi nastrojami, po czym nagłe wejście syntezatorów rozbudza wspomnienie ścieżek z gier na 8-bitowe konsole. Zagrane jako jedne z ostatnich "Music! Dance! Drama!" i "Touch of Evil" okazują się godne swoich tytułów. Pierwszy jest głośny, rozszalały i napęczniały wręcz od emocji, drugiemu zaś szczypty złowieszczości dodaje surowa elektronika, choć w finale Norwegowie zaskakują dźwiękami ciepłym i nastrojowymi. Ale taka też jest cała twórczość tej orkiestry - pełna paradoksów. Teoretyczne antagonizmy w muzyce Jaga Jazzist zderzają się ze sobą i tworzą intrygującą mieszankę. Idealnie wyważoną, skupioną na budowaniu niemalże filmowego napięcia.
            Nie tylko ze względu na gabaryty można śmiało nazwać Jaga Jazzist orkiestrą. Koniec końców, rozumiem poniekąd kwękających krytyków, których może irytować odchodzenie zespołu od ściśle jazzowej konwencji. Jakkolwiek by nie nazywać jego aktualnego kierunku, według mnie spisuje się on w tej formule doskonale.

wtorek, 22 marca 2011

Żywiołak 20.03.2011, Poznań, Pod Minogą.

            Nie nazwałbym tego jeszcze boomem, ale w ostatnich latach wyraźnie rośnie nam zarówno ilość, jak i popularność zespołów, które do zdobiących ich szufladki etykietek dopisują przedrostki pokroju "Etno-", "Folk-" etc. Pytanie, czy częściej są to górnolotne próby nawiązania dialogu z tradycją i, jak to się ładnie mówi, dziedzictwem kulturowym, czy też znużeni utartymi schematami muzyki nowoczesnej artyści w akcie desperacji urządzają sobie wykopaliska archeologiczne?
Zespoły, w przypadku których rdzenne wpływy muzyczne stanowiłą nie tyle dodający charakteru aromat, co jej fundament i główne tworzywo, zwykłem traktować raczej w kategoriach ciekawostek. Że nie wspomnę o przeróżnych hordach próbujących mieszać metal z narodowym folklorem, śmiertelnie poważnych w swoich pieśniach ku Świętowitowi, których przesądni członkowie, jak mniemam, szerokim łukiem mijają pola w okolicach godziny dwunastej. Zgrywy na bok, w przypływie szczerości (czy też w akcie samokrytyki) przyznam, że jako co najwyżej sympatyczne kuriozum klasyfikowałem dotychczas Żywiołaka.
            Ktokolwiek wpadł na pomysł otwarcia piętra Minogi dopiero o planowanej godzinie koncertu, napsuł z pewnością sporo krwi paru osobom, mi zaś zagwarantował sposobność przyjrzenia się profilowi publiki, jaką ci weseli neofolkowcy zdołali ściągnąć. Szeroki przekrój zebranej gawiedzi z miejsca odebrałem jako wyjątkowo dobitne świadectwo sukcesu kapeli. Jak się z czasem przekonałem, jej fenomen nie bez powodu wykracza ponad elitaryzm sceny metalowej, czy też prowincjonalność zespołów pałających się graniem folku w nieco bardziej konserwatywnym wydaniu. To też odróżnia zespół od, dajmy sobie na to, Kapeli ze Wsi Warszawa - uroczego zespół, który widziałem swego czasu w teatrze, a którego występu, prawdę mówiąc, nie wyobrażam sobie (niestety) w klubowym środowisku. Żywiołakowi tymczasem nie tylko udało się ściągnąć pokaźny i różnorodny tłum, ale też rozkręcić hulankę, jakiej w Minodze jeszcze nie widziałem.
            Natrafiłem swego czasu na news sugerujący, jakoby zespół miał przymierzać się do zmiany składu. Niedoinformowany sądziłem, że zapowiadane roszady ma już za sobą, na scenie rozpoznaję jednak wokalistki, które kojarzę ze starych materiałów prasowych. Szybko trafiła do mnie, że lwia część siły tej muzyki tkwi w ich doskonale zharmonizowanych głosach, magnetyzującej energii i ekspresji. Z jednej strony niezmiernie się cieszę, że udało mi się załapać na przedostatni podobno ich występ, z drugiej strony, komunikat ten nabrał wyjątkowo gorzkiego smaku. Nawet, jeśli był to łabędzi śpiew owych Pań, wypadły fantastycznie. Następczynie, które będą musiały wejść w ciżmy poprzedniczek czeka ciężkie zadanie.
            Niestety, zanim jestem w stanie w pełni zachwycać się ludowym zawodzeniem wokalistek, musi minąć kilka minut walki zespołu ze szwankującym nieco dźwiękiem. Ekspresyjna gestykulacja blond śpiewaczki z początku wydawał mi się dziwną choreografią, szybko szło się zorientować, że jest to raczej błaganie konsolety o nagłośnienie wokalu. Dwa pierwsze, bardziej stonowane, ambientowe niemalże numery nieco na tym tracą, wraz z następnym zaś zespół przyśpiesza i... wszelkie dźwiękowe niedociągnięcia przygłusza entuzjazm publiki. Niestety, chwilami zagłusza niemalże wszystko, co utwierdza mnie w przekonaniu, że Minoga niespecjalnie nadaje się do co bardziej żywiołowych (no pun intended!) koncertów.
            Pogo, obnażone męskie torsy, crowd surfing, bez wątpienia osobliwy to widok w środowisku tego klubu i jego parkietu o powierzchni salonu mieszkaniowego. Choć rozskakana publika co chwilę okazuje się siłą, w starciu z którą klęskę ponosi słabe nagłośnienie, muzycy jednak, miast krzywić się i ględzić, pokazują, że Żywiołak na scenie to nieokiełznany… żywioł (znowuż nie jest to zamierzona gra słów, raczej obnażenie słabego warsztatu autora tekstu). Przede wszystkim, unosi się nad tym spektaklem atmosfera beztroskiej frajdy i wyczuć można duży dystans w nawiązaniach do mitologii słowiańskiej. Być może kogoś mogłyby skonsternować wznoszone co chwila okrzyki "Slava!", ale i z tego muzycy potrafią się ponabijać.
            Pod sam koniec zespół funduje nieco bardziej konwencjonalny, najmocniej unowocześniony na tle reszty numer "Mój Miły Rolniku". Z miejsca przyznam, że szybko stał się moim ulubionym w repertuarze kapeli, choć nie do końca może przypaść do gustu zwolennikom bardziej swojskich z jego dokonań. Jak się okazuje, jest też ostatnim utworem nagranym w aktualnym jeszcze składzie. Wróciwszy na łono mojej przytulnej stancji, postanawiam nadrobić żałosny poziom wiedzy o zespole. Natrafiam na wzmiankę o planowanych zmianach nie tylko w składzie, ale i w stylu zespołu. Jeśli kawałek ten miałby stanowić ich wyznacznik, może to być kierunek dość ryzykowny. A więc, jak to zwykł uważać niżej podpisany, jedyny słuszny!

czwartek, 17 marca 2011

Sorry Boys 16.03.2011, Poznań, Pod Minogą.

            Podobno Mick Jagger i Keith Richards trafili kiedyś na wczesny, klubowy występ Jimi’ego Hendrixa, który nazwali później najbardziej rozerotyzowanym show, jaki w życiu widzieli. Nieco innej, niemniej podobnie uderzającej epifanii doznałem zeszłego wieczoru w Minodze. Występ Sorry Boys był najbardziej zmysłowym, jakiego dotychczas uświadczyłem.
            Zaznaczę, z miejsca, że o ile Hendrix bazował na prymitywnej, nieujarzmionej seksualności, tak muzyka zespołu i, co tu dużo mówić, cała sceniczna persona wokalistki Izy uderza w struny nie tyle instynktów, co zmysłów. Transcendentalny, hipnotyzujący, ognisty – same klisze nasuwają mi się na język, czuję się bowiem beznadziejnie bezradny próbując streścić w elementarnych słowach jej śpiew i charyzmę. Głos Pani Izy to coś z innego świata, mniejsza o to, że o monumentalnej mocy i kolosalnej skali - tak bardzo natężony jest emocjami, że przez cały koncert nogi uginają się pod niespodziewającym się czegoś tak intensywnego (przeklinam swoją ignorancję!) autorem. Czasem bardzo ekspresyjny, na granicy krzyku, czasem melancholijnie zawodzący, czasem, nie bójmy się tego określenia, rozczulająco słodki. W powietrzu iskrzy nie tylko od dźwięku – wokalistka na scenie żyje muzyką, obłąkańczo wręcz roztańczona. Swoim zmysłowo zachrypniętym głosem elektryzuje nawet odprawiając nieśmiałą konferansjerkę między utworami.
            Gdy sparaliżowany z wrażenia podziwiam te sceniczne ekscesy, dotychczas dziwnie apologizująca płeć brzydką nazwa nagle nabiera dla mnie nowego znaczenia. Nie jest to występ, na jaki zabrałbym obiekt westchnień – swoją ekspresją i nieokiełznaną energicznością wokalistka nonszalancko wręcz skrada całą uwagę. Sugestywność Pani Izy na scenie sprawia, że sam autor tekstu spuszcza chwilami czoło i wzrokiem lata między butami. A pierwotnie nie mogłem się nadziwić, że ktokolwiek próbuje określić tą muzykę mianem shoegaze!
            Czułbym się strasznie niezręcznie ograniczając relację do głoszenia peanów ku wokalistce, zostawiając bez słowa towarzyszący jej ensemble. Faktem jest, że żaden, nawet TAKI głos nie uratowałby muzyki wątłej i nieciekawej. Zespół tworzy jednak doskonałą przeciwsiłę dla popisów Pani Izy. Świadomą swojej roli, ale nie schowaną w tle, prostą w formie, ale bardzo wyrazistą. Sorry Boys stanowi też doskonały wzorzec dla zespołów, które próbują przeszmuglować elektronikę na łamy muzyki gitarowej. Zabawy w stylistyczny eklektyzm i nadużycia grożą śmiesznością, tutaj zaś, stosowana oszczędnie i ze smakiem – dodaje należytej pikanterii. 
            Płyta, którą w ramach pokuty za dotychczasową niewiedzę skruszony zakupiłem, wypełniona jest po brzegi znakomitymi numerami. Choć krótkimi, trzymającymi się 3-4 minutowej formuły, pękającym w szwach od fenomenalnych pomysłów. Co najważniejsze, tworzącymi spoisty koncept, okraszony nieprzerwanie frapującą atmosferą. Często ze szczyptą orientu (zagrany na koniec koncertu, kompletnie miażdżący "Salty River"), miejscami przepełniona dramatyczną melancholią ("Chance", "Trains Go Everywhere"). Jednakże zdarzają się też numery po prostu bezpretensjonalnie przebojowe, serwowane z prostą, popową subtelnością ("No Saviour"). W każdej formie brzmią przekonująco, choć nie wiem, czy tak mocno oddziaływałby teraz na mnie ten materiał, gdyby nie moje wczorajsze zetknięcie z tą muzyką w Minodze. Niech osoby mające jakiekolwiek wątpliwości po przesłuchaniu płyty potraktują to jako drobną wskazówkę.
            Sorry Boys to istny klejnot na rodzimej scenie, wciąż gigantyczny potencjał (zagrany w pewnym momencie koncertu nowy utwór wgniata w podłogę) i już teraz absolutny koncertowy fenomen. Zjawisko wyrastające wysoko ponad krajowe podwórko. Z takim show można śmiało ruszać na podbijanie świata. Jeśli Mysticowi nie uda się odpowiednio wypromować tego zespołu, z mojej strony mogą spodziewać się koktajli Mołotowa wlatujących przez okna siedziby.


wtorek, 15 marca 2011

Nie graj tego więcej, Woody.

           Z początku jedynym efektem, jaki pozostawił po sobie w mojej głowie You Will Meet a Tall Dark Stranger, ostatni film Woody’ego Allena, było rozbrzmiewające w niej żałosne solilokwium, w którym zadawałem sobie pytanie - czemu wyrządzam sobie taką krzywdę? Lektury kolejnych jego paszkwili nie uczą mnie niczego, wciąż, kierowany może to ziarenkiem nadziei, może strzępkami sentymentu, daję szanse jego nowym filmom, raz po raz przeklinając później autora i własną naiwność. Dopiero z czasem dotarło do mnie, że nie do końca w czczonym kiedyś przeze mnie reżyserze tkwić musi odpowiedzialność za gorycz tej klęski.
            O ile ciągle trafiam na zarzuty, jakoby mocno zmęczony już Woody zjadał od lat swój ogon, uważałem dotychczas, że fiasko każdego kolejnego filmu leży w odrębnym czynniku. I rzeczywiście, problemem najnowszego obrazu nie jest to, że serwowane jest nam coś w wyjątkowo złym smaku, jak to było choćby w przypadku Whatever Works, popłuczyny po własnych majstersztykach w Scoop, czy chybiony eksperyment w nietypowej konwencji (Cassandra’s Dream). Nowy Allen jest tak bezbarwny, że nie można nań dokonać nawet krytycznej analizy. Jest pusty jak wydmuszka, przy czym za skorupkę robi tu czarno-biała czołówka filmu, jedyna rzecz pozostała po wybitnym niegdyś stylu. Pozbawiony jednej choćby humorystycznej sceny, jednej udanej postaci, jednej komicznej linijki dialogu, You Will Meet a Tall Dark Stranger może też po prostu sprawiać wrażenie fuszerki, tworzonej z jakąś cyniczną premedytacją. Może w zamyśle, że widownia staje się coraz mniej wymagająca i potrzebuje jedynie popitki dla multipleksowego popcornu? Może ze świadomością, że przyciągani nazwiskiem zapaleńcy liczą na jeszcze jedno tchnienie geniuszu, niezniechęceni chudymi latami?
            Obie rzeczy przeszły mi przez myśl, ostatecznie sądzę jednak, że ostatnie filmy Allena po prostu zostały naznaczone duchem czasu. Bawiąc się w robienie filmów, zmuszony jest sięgać po coraz uboższe środki. Spora w tym wina agonii rzemiosła aktorskiego. Nawet co bardziej przyzwoici pozbawieni są uniwersalności, dzięki której swego czasu reżyserowi uchodziło na sucho nawet umieszczanie Diane Keaton w kilku kolejnych filmach. Niestety, próżno szukać uroku i charyzmy Keaton w nowo ochrzczonych muzach pokroju Scarlett Johansson. Poszukiwania kogoś, kto zapełniłby lukę powstałą po paranoidalnym neurotyku, granym dotychczas głownie przez samego Allena, kończą się na tym, że znośnie wypada jedynie Larry David. Nie dość, że również nieco już sędziwy, to po fachu scenarzysta, nie aktor. Podobnie sprawy mają się z tłem filmów, jakże kluczowym przecież w lwiej części jego dorobku. Osobliwą atmosferę Nowego Jorku trafił szlag, zagubiony Woody skacze więc między Londynem, Barceloną i Paryżem. W żadnym z tych otoczeń nie potrafi odnaleźć się tak, jak na ulicach Manhattanu.
             Co najbardziej mnie w tym wszystkim boli, przesłanie filmów pozostaje takie samo, serwowane jest jednak w możliwie najbardziej uproszczonej formie. To wciąż trywializowanie ludzkiego życia i pozornie wiązanych z nim wartości, naśmiewanie się ze słabostek i obowiązkowe przypominanie, że nie ma nic gorszego, niż życie u boku neurotyka. Niestety, wszystkie postaci w You Will Meet... są płytkie, pozbawione krzty charakterystyczności. Kiedyś, mimo iż często przerysowane, nadawały jego kinu formę karykatury, oglądało się je niczym własne, zdeformowane portrety, wykonane przez promenadowego rysownika. Oszpecone, ale fascynująco znajome, gorzkie, ale też o właściwościach katarycznych. Dziś, nawet odgrywane przez aktorów pokroju Anthony Hopkinsa, nie wzbudzają ani politowania, ani zrozumienia.
            Wolałbym, by swój łabędzi śpiew, a ten wkrótce będzie musiał zabrzmieć, Pan Allan Konigsberg odegrał już na klarnecie. Z czystym sercem stwierdzam, że nie będzie mi go brakowało. Nie sądzę bowiem, by kiedykolwiek znudziło mi się Annie Hall. Odświeżenie tego filmu polecam jako alternatywę dla zgrzytania zębami przy You Will Meet a Tall Dark Stranger.

wtorek, 8 marca 2011

Mouse on the Keys 6.03.2011, Poznań, Blue Note.

            Z pewnością nie jestem jedyną osobą napotykającą powikłania przy przyswajaniu szeroko pojętej kultury japońskiej. Tłumaczyć można to tylko i wyłącznie moją wrodzoną kaukaską ignorancją. Oczywiście, zdarzają się wyjątki. Takim jest z pewnością literatura Harukiego Murakamiego, którą ostatnio namiętnie chłonę. Oddzielna sprawa, że pozbawiona jest ona, że tak to eufemistycznie ujmę, egzotyki  japońskich obyczajów. Bohaterowie jego książek piją whisky, słuchają Dylana i Coltrane’a, czytają Conrada. Wszystko jest mocno zainspirowane, czy też, jakby powiedział ktoś niechętnie nastawiony do tego typu  wpływów, splugawione okcydentalizmem. Podobnie sprawy mają się w przypadku goszczącego w Blue Note Mouse on the Keys. Zespół ten mółby powstać w Nowym Jorku. I, przynajmniej do pewnego momentu, nie wysyłali donośniejszych sygnałów przypominających, że pochodzą z kraju, w którym masowo sprzedaje się dietetyczną woda i kwadratowe arbuzy.
            Pochodzenie zespołu na bok, w przypadku Mouse on the Keys najbardziej zaintrygował mnie skład zespołu. Perkusja i duetu klawiszy zabierający się za mieszankę jazzu i post-rocka? Brzmi jak rzucanie się z motyką na słońce, a takie ekscentryczne zakusy zawsze sobie cenię. W Blue Nocie czekają mnie jednak niespodzianki. Pierwsza, jeszcze zanim panowie pojawili się na scenie, to wieść o dokooptowaniu saksofonu i klarnetu, pozornie więc małe rozczarowanie. Druga zaprząta mi głowę już w trakcie występu. Zastanawiam się mianowicie, gdzie w tej muzyce podziewa się ten cały post-rock (oddzielna sprawa, że najmędrsi sensei nie potrafiliby zdefiniować tej paskudnej etykiety.)? Pułapką jest też nazwa zespołu. Japończycy z pewnością nie brzmią jak gryzoń biegający po klawiaturze. Grają muzykę poukładaną, zakorzenioną nie tyle w tradycyjnym jazzie, czy też jego bardziej eksperymentalnych odmianach, co dążeniach ku jego symplifikacji sprzed kilku dekad. Kojarzy mi się z jazzem lat 80, gdy Miles Davis flirtował z popem, a Frank Zappa przywdział krawat i nagrywał kurioza pokroju Jazz From Hell. Jedynie miejscami smakowitej szczypty free-jazzowej finezji dodawały dęciaki, na które z początku nieco grymasiłem.
            Na oddzielny akapit zasługuje perkusista zespołu. Istny wulkan energii, chirurgicznie przy tym precyzyjny - czegoż jednak innego można by spodziewać się po kimś, kto nazywa się Akira Kawasaki? Skory do popisów solowych, doskonale radzi sobie również trzymając miarowy rytm przy co spokojniejszych pasażach, choć widać było, że chwilami tłumi wręcz w sobie swój zwierzęcy żywioł, eksplodując później przy kakofonicznych kodach.             
            Ku rozczarowaniu autora, drobne mankamenty popsuły nieco koherencję występu. To, że koncert podzielony zostanie na dwa sety zapowiedziano jeszcze przed jego rozpoczęciem, nie spodziewałem się jednak, że przerwa nastąpi po ledwo 30 minutach. Co więcej, owe entr’acte również trwało około pół godziny. Faktem jest, że muzycy wrócili na scenę bardziej ożywieni, rozradowani i rozgadani, deklarując nawet swoją miłość do publiki. Ciężko powiedzieć, czy odzywało się w tym momencie prawdziwe uczucie, czy raczej sake. Na szczęście, o ile zwykle kwaszą takie intermisje atmosferę występu, w tym przypadku nie wpłynęła ona na performance muzyków. Wciąż uderzająco zwięzły, przemyślny technicznie, ale i wierny prostocie kompozycji, pozbawiony efekciarstwa. Niestety, drugi akt również trwa raptem pół godziny. Zespół wraca jeszcze na króki bis, niespecjalnie chyba planowany i poważny... ale z pewnością mogący zawstydzić ich rodaków z S.O.B.
            Chwila zakłopotania wywołanego japońskim poczuciem humoru nie zmienia faktu, że, podobnie jak Murakamiemu, muzykom z Mouse on the Keys do twarzy z wpiętymi w marynarki przypinkami z podobizną Wuja Sama. Czego nie próbują kamuflować – Pan Kawasaki nawet odlicza numery w języku angielskim. A solidny jazz brzmi dobrze pod każdą flagą.

wtorek, 1 marca 2011

Diablę w złotym naszyjniku. Anna Calvi - Anna Calvi.


Wywodzę się z rodziny, której członkowie charakteryzują się zatwardziałą monogamicznością – pełna jest długich, szczęśliwych, co więcej, wolnych od rutyny i znużenia małżeństw, na które aż miło się patrzy. Wygląda na to, że i ja odziedziczyłem po poprzednich pokoleniach tą tendencję. Wbrew pozorom, w przełożeniu na codzienne życie uważam ten fakt za swoją osobistą hamartię. Inaczej sprawy mają się w kwestii rozlokowywania uczuć pomiędzy moimi muzycznymi fascynacjami. Mówiąc bez ogródek, dość rozwiązły ze mnie facet. O ile Hłasko pisał, że miłość w życiu zdarza się tylko raz, a wszystko następujące potem jest tylko szukaniem tejże utraconej, tak w swoich muzycznych poszukiwaniach co rusz natrafiam na nimfy, którymi fascynacja przynajmniej tymczasowo zapełniają ubytki w duszy i umyśle, których nie wypełni, dajmy sobie na to, Iggy Pop. Mélanie Pain, Julia Marcell, Cat Power – kobiecość, subtelność i magnetyzm tych artystek nadaje ich twórczości dodatkowego wymiaru, niemalże namacalnego, rodzącego jakby pozamuzyczną fascynację.
Debiut Anny Calvi, lakonicznie zatytułowany Anna Calvi, uderza w serce spragnionego wyżej wymienionych „doznań” faceta jak grom z jasnego nieba. Nawet odstawiając na bok mój osobliwy stosunek do kobiecych artystek obiektywnie muszę stwierdzić, że mamy tu do czynienia z czymś więcej, niż obiecującą debiutantką. Po pierwsze, nie pamiętam roku, w którym równie wcześnie potrafiłbym bez zawahania wskazać murowanego kandydat do grona najlepszych płyt 2011. Po drugie, styl tej Brytyjki już teraz sprawia wrażenie wykrystalizowanego i świadomego. Co rzadko można powiedzieć nawet o najlepiej prosperujących żółtodziobach.
W wywiadach cicha i nieśmiała, jej sceniczna persona sprawia wrażenie istoty niemalże diabolicznej, nawiedzonej nimfetki w surowym, prowokująco uwodzicielskim makijażu. Na każdym zdjęciu promocyjnym z jej szyi zwisa złoty naszyjnik, który na okładce płyty układa się w godność artystki. Choć śpiewa delikatnie, czasem szepcąc, w lirykach nie wykraczając ponad miłosne klisze, przez całą płytę unosi się nad tą muzyką niepokojąca aura. Czy można styl Pani Calvi nazwać, sklasyfikować? Radzę odpuścić sobie wszelkie próby. Z drugiej strony, choć wpływy można wyczuć wielorakie, z pewnością nie mamy tu do czynienia z gatunkową hybrydą. Muzyka nasiąknięta jest inspiracjami, pozostaje jednak spójna, perfekcyjnie wręcz uformowana. Czasem pełna dźwiękowego przepychu, miejscami minimalistyczna, ale zawsze daleka od wiecznie modnego stylu low-fi. Jest coś z patosu pieśni Edith Piaf, jest trochę Cave’owskiej dekadencji. Co najbardziej się rzuca w uszy (i do czego przyznaje się sama artystka), słychać na tej płycie olbrzymią fascynację muzyką filmową. Można odnieść wrażenie, że nie tyle jest to zbiór piosenek, co konceptualna ścieżka dźwiękowa. Dzięki zręcznemu balansowaniu między nastrojami, wyjątkowo przy tym uniwersalna. Dokonania Anny Calvi równie dobrze sprawdziłyby się w spaghetti westernie, filmie noir, a nawet burzliwym romansidle, choć w gruncie rzeczy wszystkie trzy gatunki zostały już dawno uśmiercone. I rzeczywiście, Anna Calvi wznosi się wysoko ponad panujące aktualnie trendy muzyczne.
Pani Calvi zaczyna odważnie, solowym popisem gry na gitarze w instrumentalnym "Rider to the Sea". Zmysłowym sposobem budowania napięcia przypominającym nieco pierwsze nuty "Down to the Waterline", utworu otwierającego inny genialny debiut, tytułowy krążek Dire Straits. Gdzieś pojawia się chór, w tle grzmiące kotły. Z czasem przechodzi w szaleńcze crescendo, które, choć zdaje się, że za chwilę wybuchnie kanonadą dźwięków, nagle brutalnie urywa się. Spośród konsternującej ciszy wyłania się "No More Words". Paradoksalnie, właśnie tutaj pojawiają się pierwsze słowa. Jest to, eureka, wyznanie miłości, niemalże szeptane. W uwodzicielskiej artykulacji Calvi drzemie jednak coś niepokojącego, sprawiającego, że jeży się włos na karku. Udział akompaniamentu artystka racjonuje wyjątkowo utylitarnie. Chwilami głosowi wokalistki wtóruje tylko gitara i jej intensywny pogłos, utwory często oparte są na jednostajnym, siermiężnym rytmie perkusji. Smaczki pokroju partii smyczków stosowane są w sposób idealnie wysublimowany. Chwała niebiosom, gdyż ich nadużycie często zapędza kombinatorów w kąt pretensjonalności. Zdarza się, że to właśnie te małe drobiazgi dodają tej muzyce kinematograficznego rozmachu, który wręcz zapiera dech w piersiach w utworach takich, jak "First we Kiss", czy "I'll be Your Man". Rozmach owy swój zenit osiąga w finałowym "Love Won't be Leaving". Brzmi on jak epilog filmu i takie wrażenie pozostawia po sobie cała płyta – doznania wykraczającego ponad dźwiękową rozkosz.
I pomyśleć, że to dopiero początek! Ciężko jest dopuścić do siebie myśl, że obcujemy tu z debiutantką, która może mieć przed sobą lata artystycznej ewolucji. Kto wie, może z czasem okaże się tą „częścią bożego planu”, jak to niektórzy mówią, która wyleczy mnie z muzycznej poligamii? Na razie pozostaje dla mnie niekwestionowaną królową roku 2011 i, choć to szmat czasu, wątpię, by jakakolwiek niewiasta mogła jej zagrozić w ciągu pozostałych 10 miesięcy.