czwartek, 9 czerwca 2011

Wywiad: Frank Tuner.

            Od jakiegoś czasu nosiłem się z planem poszerzenie zakresu Kultury Kanalii o wywiady z muzykami tryumfalnie podbijającymi (nieprzerwanie topniejące w liczebności) audytoria poznańskich koncertów. Sądziłem, że warto by było kiedyś umówić się rozmowę z którymś z tych sympatycznych skandynawskich zespołów z licealistami w składach, systematycznie odwiedzających nasze miasto. Jako osoba nie przepadająca za gdybaniem i fantazjowaniem, będąc (podobnie jak niedoszły prezydent kraju) "człowiekiem czynu", pod wpływem jednorazowego impulsu postanowiłem z miejsca porwać się z motyką na słońce, próbując zaaranżować wywiad z odwiedzającym Meskalinę Frankiem Turnerem. Drogą mailową udało mi się przekonać zainteresowanego do rozmowy, paradoksalnie, dopiero wtedy rozpoczęło się pasmo komplikacji i kolejnych odpadających możliwości rejestracji rozmowy.
            Prócz marnej jakości, pozory fachowości wywiadu pogrążają wybuchy mojego paskudnego śmiechu i ciągłe interrupcje, których prowodyrem był sam internowany. Przygotowane pytania poszły w diabli, Frank zamienił wywiad w luźną konwersację, pełną zabawnych anegdot i, co tu ukrywać, licznych nawiązań do fascynacji dzielonych z jąkającym się autorem wywiadu. Mimo wielu osobistych zastrzeżeń do ostatecznego efektu, jestem olbrzymie zadowolony z przebiegu rozmowy i ujmującej serdeczności, którą wykazał się Frank. Były to chwile nie mniej ekscytujące, niż późniejszy, absolutnie fenomenalny koncert Brytyjczyka.
            Koleżance Ewie, dzięki której udało się ten wywiad zarejestrować z całego serca dziękuję. Chylę czoła przed Kamilem, którego pomoc przy obróbce tego diabelstwa wybawiła mnie od widma załamania nerwowego.

wtorek, 7 czerwca 2011

Frank Turner 03.06.2011, Poznań, Meskalina.

„I knew Frank Turner before he got famous”, chwalą się na forach i pod youtube'owymi klipami uprzedzający muzyczne trendy elitaryści. W tym kraju frazes ten nabiera szczególnego, autentycznie wyróżniającego nas na tle reszty świata wydźwięku. Naprawdę wydawać się może, że Frank dorobił się statusu muzycznej rewelacji wszędzie, poza haniebnym wyjątkiem w postaci naszego rodzimego podwórka.
Dlaczego tak się dzieje? Nie jestem w stanie wytłumaczyć. Czasem wydaje mi się, że istnieje jakaś nienazwana, omnipotencyjna siła kształtująca gusta muzyczne naszego narodu. Być może przyjmująca formę celnika, uparcie tarasującego drogę próbującym przedrzeć się tu fenomenom mogącym zagrozić statusowi i tak umierającej krajowej sceny. Gdybania na bok, choć dotychczasowa nieznajomość osoby Franka Turnera nie czyni kogokolwiek muzycznym dyletantem, szczerzę radzę tą zaległość natychmiast nadrobić. W tym miejscu czuję się zobowiązany, by artystę naprędce przedstawić.
            Frank zaczynał w zespołach Kneejerk i Million Dead, drugiej z nich udało się nawet narobić odrobinę szumu w hardcorowym półświatku. W roku 2005 Million Dead dokonuje żywota, Frank chwyci za gitarę akustyczną i począwszy 2006 rokrocznie wypuszcza nowy materiał. Dorabia się statusu gwiazdy, jeździ w trasy z Social Distortion, The Offspring i Green Day, grywa na największych festiwalach na kontynencie. Zgarnia nagrody w plebiscytach prestiżowych magazynów muzycznych, jest pupilkiem krytyków, jego płyty sprzedają się wyśmienicie. W miniony piątek Frank gości w naszym kraju po raz drugi, drugi raz jest to Poznań, znowuż też klub Meskalina, miejscówka, delikatnie mówiąc, dość kameralna. Frekwencja? Szczerze wątpię, by wyprzedała się pula 150 biletów. Szukanie w tym wszystkim logiki i wyciąganie jakichkolwiek wniosków pozostawiam czytelnikom.
            Zanim zacznę dzielić się pokoncertowymi wrażeniami, jeszcze raz podkreślę fakt, że mamy tu do czynienia z jednym z najbardziej rozpoznawalnych artystów, jacy zawitają w tym roku do Poznania. W czwartek ukazuje się jego nowa płyta, England Keep My Bones - Frank krzyżując palce chwali się, że ma szanse na zadebiutowanie w pierwszej dziesiątce najlepiej sprzedających się płyt w UK*. Otwierającym krążek "Eulogy" rozpoczyna swój występ w Meskalinie.
Choć do premiery płyty zostało parę dni, pośród publiki znajduje się sporo osób śpiewających pierwsze wersy tekstu. Znam je i ja, choć utwór zdążyłem odsłuchać raptem raz, na stronie NME. Za komendą kapelmistrza unoszę w górę butelkę napoju, do oczu cisną mi się łzy. Płaczliwie emocjonalny stawał się będę tego wieczoru niejednokrotnie. Tak dobry i nieskazitelnie autentyczny jest w tym co robi Frank.
Samozwańczy produkt angielskiej średniej klasy i specjalista od tanich rymowanek zawitał do Poznania z dokooptowanym ansamblem i niech mnie diabli, jeśli nie miał nosa dobrawszy sobie rodaków z Dive Dive, nieodstępujących mu na krok żywiołowością i radością grania. A że na najnowszej płycie Frank korzysta z ich usług nad wyraz szczodrze, świeże kawałki takie jak "Peggy Sang the Blues" i "One Foot Before the Other" wypadają naprawdę krzepko. Równie często jak do nowej płyty zespół sięga do fenomenalnego krążka Love Ire & Song. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz bawiłem się tak dobrze, jak przy bezpretensjonalnych, rozczulająco sentymentalnych "Reasons Not to Be An Idiot", "I Knew Prufrock Before He Got Famous" i "Substitue".
Przy pełnym podziwie i szacunku dla wtórujących Frankowi grajków, highlightem koncertu są utwory wykonywane przez lidera solo. Wśród nich znajduje się miejsce dla "Thunder Road", coveru Bruce’a Springsteena i "Dan's Song", podczas którego publiczność przejmuje partię harmonijki naśladując jej dźwięk. Ktoś powiedziałby, że to tylko błazeńska, infantylna zabawa, frajda jednak niesamowita. FT sięga też do swoich najwcześniejszych dokonań – wykonuje pełne werwy "Nashville Tennessee". Po koncercie chwali mi się, że dodał ten utwór mając w pamięci zadane mu przeze mnie pytanie, w którym odniosłem się do tekstu utworu*. Może to tylko kokieteria, co nie zmienia faktu, że gest przemiły. W rzeczonym fragmencie liryk poeta dla jasności definiuje swoją muzykę - A simple scale on an old guitar, and a punk rock sense of honesty. Doprawdy, nie przychodzi mi do głowy żaden zespół punkowy tak szczery, tak prostoduszny, jak Frank we własnej osobie. Jest ucieleśnieniem wszystkiego, co stanowi esencję punka – odwagi, niezłomności i naiwnego idealizmu. Pozostawanie osobą kompletnie niezniszczoną przez sukces i sławę to najbardziej punkowa rzecz, z jaką się spotkałem.
Widziałem w życiu garstkę koncertów. Parę z nich naprawdę przyzwoitych. Przeróżni wykonawcy nieraz imponowali mi zaangażowaniem, jawną radością czerpaną z grania, entuzjazmem niezrażonym fatalną frekwencją, marną organizacją czy problemami natury technicznej, a przynajmniej jeden, średnio dwa z tych czynników to nieodłączna część każdego koncertu w tym kraju. Nie spotkałem się jednak jeszcze z kimś równie zakochanym w swoim rzemiośle jak Frank. Muzyka nie jest dla niego zajęciem, jest dla niego życiem. Kariera tego faceta to nieprzezwane pasmo sukcesów, konsekwentnego zdobywania coraz to większego podziwu i uznania, koncertów na największych festiwalach. W skromnym poznańskim klubiku daje występ w którym jest ogień, którym byłby w stanie roznieść w pył Koloseum. Widać, że jest to człowiek, który chce dotrzeć ze swoją muzyką do każdego. A że spotyka się w naszym kraju z dość nieznacznym odzewem? Na dłuższą metę, nikomu z obecnych w Meskalinie to chyba nie przeszkadza. W moich oczach, fakt ten z miejsca staje się istnym błogosławieństwem. Choć to muzyka o stadionowych aspiracjach, nie wyobrażam sobie Franka w innych warunkach, niż między przytulnymi ścianami zacisznego klubu. 

*Przed koncertem udało mi się przeprowadzić wywiad z Frankiem. Zapis rozmowy i wideo już wkrótce na Kulturze Kanalii!

środa, 1 czerwca 2011

The Black Heart Procession, Kev Fox 29.05.2011, Poznań, Blue Note.

            Wybierając miejsce studiów nie kierowałem się profilem uczelni, kierunkiem exodusu rówieśników, tym bardziej jakimikolwiek sugestiami osób trzecich. Chciałem uciec jak najdalej od bagna monotonii, w którym przyszło mi dorastać. Pod jednym względem jestem zadowolony z ostatecznie wybranej mieściny - życie mam tu ciekawe, rozrywek jest od groma, miałem też szczęście natrafić na garść naprawdę interesujących osób. Wyłączywszy jednak kwitnące życie kulturalne, od samego momentu przeprowadzki wszystkie inne aspekty mojej codzienności zaczęły się sypać z szybkością burzonego dynamitem budynku. Lata szarpaniny przemieniły mnie z pogodnego młodzieńca w wiecznie przejętego ponuraka. Na szczęście (?), z biegiem lat oswajam się z tym stanem, a wspomnienia z czasów apatycznej młodości utwierdzają mnie w przekonaniu, że podjąłem prawidłową decyzję. Stojąc przed patowym wyborem między nudą a depresją, zawsze wybierać będę to drugie.
            Skoro przy złych nastrojach jesteśmy, niewiele słyszałem zespołów równie dołujących, co The Black Heart Procession. W zestawieniu z dokonaniami rzeczonej kapeli liryki z Closer Joy Division brzmią jak Simon & Garfunkel. Kalifornijczycy (tam można być smutnym?) liczebnością utworów ze słowami "love" i "heart" w tytule śmiało mogą konkurować z Whitesnake, przy czym w każdym przypadku jest to miłość niespełniona, skrajnie toksyczna, serca zaś krwawią przekłuwane zatrutymi sztyletami. Same teksty ocierają się o, zdawałoby się intencjonalną, grafomanię (Look what you've done to me/Look at my tears/Forget my heart – Chryste!). Radykalność tej otoczki sprawia wrażenie swoistego tongue in cheek, pastiszu straceńczego romantyzmu. Warto dodać, że okraszonego nie mniej dekadencką, nasiąkniętą kinematograficzną aurą muzyką. Utwory na takim Amores de Tropico zachwycają zarówno przebojowością, brawurowym przeskakiwaniem między różnymi stylami, jak i duszną, intrygującą atmosferą.
            Na orkiestralny wręcz rozmach cechujący wyżej wymienioną płytę nie było co tego wieczoru liczyć. Zespół przyjechał z repertuarem proklamowanym jako "stripped down show". Ku rozczarowaniu wszetecznych umysłów, oznaczało to wizytę The Black Heart Procession w uszczuplonym składzie, a więc z okrojonymi interpretacjami utworów.
            Rola supportu przypadła Kevowi Foxowi, tęgiej budowy Brytyjczykowi o aparycji fabrycznego robotnika, zamiast poliestrowego kombinezonu przywdziewającego ciemną marynarkę. Na scenie zjawia się bezszelestnie, nie przywitały go najmniejsze choćby brawa. Niezniechęcony tym bard z utworu na utwór zasłużenie wznieca jednak coraz większy aplauz. Obdarzony donośnym głosem i wyrazistym brytyjskim akcentem, loopując kolejne ścieżki gitar tworzy interesujący kolaże, czasem subtelne, chwilami wręcz krzykliwe, zawsze wykonane z werwą i uczuciem. Gdzieś w połowie występu dołącza do niego nikt inny, jak Andrzej Smolik. Mając za sobą (przerwane na chwilę przed postradaniem wszystkich zmysłów) szkolenie na doradcę finansowego, zwykłem podejrzliwie spoglądać na każdą osobę reklamująca bank. Czego by nie mówić o świeżo upieczonym członku Rady Akademii Fonograficznej, jest to człowiek z papierami na granie muzyki. Ulokowany w głębi sceny, subtelnymi partiami gitary hawajskiej i akordeonu należycie urozmaicił balansującą między szeptem a wrzaskiem ekspresję Foxa.  
            W trakcie występu supportu brodaty Thobias Nathaniel pochłania przy barze przezroczysty napój, przy czym zaznaczyć muszę, że wodę mineralną podaje się w Blue Nocie w innych szklankach. Wkrótce po zakończeniu setu Foxa muzyk zasiada przy zajmującym połowę sceny fortepianie. Po chwili dołącza do niego wokalista Pall Jenkins, który zaczyna odgrywać płaczliwe dźwięki na... pile. Z początku rzeczywiście sprawia to wrażenie knajpianego kabaretu, z lekka zaprawionego mocnymi trunkami. Desperackie zawodzenie Palla ociera się o fałsz, można odnieść wrażenie, że panowie pozy schyłkowców przybierają w celach czysto pamfletowych. Jenkins podnosi się z krzesła przy trzecim w kolejności "Cry for Love" i, przyznam szczerze, widok jest to zatrważający. Mocno napęczniały, kompletnie nieruchomy, ukryty pod ciemnymi okularami bez przerwy spogląda w dół, milcząc między utworami. Następny w kolejności "Drugs" wypada naprawdę przejmująco, wyraźnie zaczyna mi się udzielać melancholijność utworów zespołu, spotęgowana minimalistyczną oprawą i cierpiętniczym drżeniem w głosie wokalisty.
            Doprawdy, miałem problemy z braniem na poważnie otoczki zespołu. Od przesadnie desperackiej nazwy począwszy, na płaczliwych i monotematycznych lirykach skończywszy. Czemu więc spoglądając na scenę zaczynam brać żałobną sztukę tworzoną przez zespół jak najbardziej serio? Otóż, sprawdza się stara zasada - w prostocie tkwi autentyczność. Pełne patosu i enigmatycznych metafor lovesongi zwykły mnie raczej brzydzić. Nie wierzę fircykowi Jaggerowi kokieteryjnie jęczącemu Oh Angie, when will those dark clouds disappear. Wierzę rozwścieczonemu Henry’emu Rollinsowi skowyczącemu Some people are better left alone. Podobnie sprawy mają się w przypadku liryk Jenkinsa. Nie jest to kabalistyczna quasi-poezja. To prawdziwy głos utrapienia, goryczy i desperacji.
            Utwory prezentowane są w formie mocno ascetycznej, do momentu wejścia śpiewu często niepoznawalne. "Blue Tears", szantowy wręcz kawałek zamienia się w marsz żałobny. Najbardziej uderzającym momentem koncertu jest wykonanie "All my steps". Żywy, atmosferą przywodzący na myśl aurę muzyki filmowej numer staje się desperacką balladą, zagraną po wyciszeniu na scenie wszystkich mikrofonów (!). Oparty o fortepian Jenkins rzeczywiście stwarza pozory osoby, której życie mija na spacerach między barem a cmentarzem.
            Pod koniec występu mrukliwy lider w końcu wypowiada kilka ciepłych słów na temat publiczności i miasta. Panowie bisują dwa razy, po czym znikają na dobre. Sam czuję się jak po udziale w stypie, solidnie zakrapianej, podczas której wódka przechodzi przez gardło wyjątkowo ciężko. Nawet, jeśli faktycznie jest to tylko zręczne aktorstwo i szyderczy pastisz, na zasadzie reakcji paradoksalnej sztuka ta wywołuje autentyczne przygnębienie. Podłe to uczucie, ale cholernie prawdziwe, krzepiące.