niedziela, 29 maja 2011

Woody Alien, Turnip Farm 22.05.2011, Poznań, Pod Minogą.

            Uwalniam te słowa spod palców stanowczo za późno. Zakładałem tego bloga z myślą o zredukowaniu do minimum niszczycielskiej dla mnie przypadłości posiadania "wolnego czasu". Nie dolega mi ostatnio to utrapienie, co oczywiście wiąże się z zamierającą aktywnością Kultury Kanalii. Wysysający ze mnie resztki żywotności i kreatywności natłok zobowiązań nie jest jednak w stanie zagłuszyć krzyczącej we mnie euforii i nieprzepartego podziwu dla zjawiska, jakim jest Woody Alien.
            Przedstawianie zespołów o kilkunastoletnim stażu można by odebrać jako czynność mocno nietaktowną. Mając jednak w pamięci umiarkowanie zachwycającą frekwencję w Minodze obawiam się, że podjąć muszę się w tym miejscy gorzkiej działalności misyjnej, dokonania choćby powierzchownego objaśnienia rzeczonego fenomenu. Woody Alien to dwie osoby, osamotniona sekcja rytmiczna, robiąca dużo hałasu, nad którym unosi się powściągliwy, odrobinę gnuśny śpiew Pana Marcina Piekoszowskiego (również Plum). Tylko tyle i aż tyle, przy użyciu minimalnych środków robią panowie harmider niemały.
            Noszę koszule w kratkę, bo, skromnie mówiąc, do twarzy mi w nich. Niezdolny do zauważenia tej prawidłowości kumpel zwykł nabijać się ze mnie, twierdząc, że wyglądam jakbym urwał się z koncertu Dinosaur Jr. Prawda jest taka, że nigdy nie byłem fanem wspomnianego zespołu. Co nie zmienia faktu, że zespół Turnip Farm, który zarówno nazwę i dźwiękowe ukierunkowanie zdaje się czerpać z mitologii owej kapeli, wrażenie robi całkiem pozytywne. Gra proste, gitarowe piosenki, jak gdyby wygrzebane z kapsuły czasu zakopanej w 1992 roku. Przeżarte sentymentalizmem, ale całkiem przyjemne i wykonane z właściwym żywiołem.
            Instalowanie się na scenie nie zajmuje Woody’emu dużo czasu, i bardzo dobrze, w przypadku tej muzyki przedkoncertowe rytuały powinny ograniczyć się do podkręcenia gałek do poziomu "jedenastki". Mimo mocnego natężenia zespół brzmi niesamowicie soczyście, co w Minodze jest rzadkością. Konwencjonalnie stosowana sekcja rytmiczna w założeniu tworzyć ma silnik, siłę napędową muzyki. W tym przypadku dudniący bas i gromowładna perkusja stanowią całą gablotę - wypasionego, błyszczącego Hummera, który rozjeżdża wszystko na drodze. Z owym wozem łączy zespół jeszcze jeden gorzki fakt - dziś już takich nie robią.
            Owszem, jest to muzyka w pierwszej kolejności uderzająca monstrualną siłą, jednakże pod powłoką hałaśliwości wciąż skrywająca wiele smaczków. Z jednej strony mamy instrumentalną maestrię. Druga część dubla, perkusista Daniel Szwed poza Woodym zmaga się z matematyką w zespole Mothra. Tutaj jego gra jest bardziej siłowa, ale wciąż niesamowicie witalna. Mając w pamięci nie tak dawny występ Plum, utwierdzam się w przekonaniu, że żaden bas nie brzmi w tym kraju tak krzepko, tak mięsiście, jak Fender Pana Piekoszowskiego. Na szczęście, zespół odpuszcza sobie, jak to się nieładnie mówi, muzyczną ipsację. Panowie pozostają konkretni w swoim przekazie, wszystko sprawia wrażenie zabawy bogatym warsztatem, miast kuglarskiego szpanu.
Czytając dzisiejszą prasę muzyczną odnoszę wrażenie, że w wyobrażeniu wielu publicystów muzyka wymyślono w 1999 roku.  By nie szukać daleko, publikacje, które porównują ostatnie Plum do Queens of the Stone Age zachęcają mnie do chwycenia za zapalniczkę i zwęglenia tych kacerstw. Autorzy zapominają, że muzykę o brudnym, garażowym brzmieniu grano wiele wcześniej. Zespoły takie jak NoMeansNo, Big Black czy Hüsker Dü brzmiały jak popsuty mikser do owoców, wciąż jednak grały utwory zaraźliwie przebojowe. Będąc szczerym, podobne dźwięki odkrywam w muzyce Woody Alien dopiero w Minodze. Niech mnie diabli, jeśli wesołe przyśpiewki w "Oak" (utworze bezlitośnie łojącym na żywo) nie przywodzą na myśl "Big Dick" Kanadyjczyków z NoMeansNo. Wrażenie to potęguje odrobina Wrightowskiej maniery rozbrzmiewająca w wokalu. "New Day Rise" samym tytułem budzi skojarzenia z Hüsker Dü, również ukrywające popową wręcz przebojowość pod warstwą niechlujnego przesteru. Dzięki podobnemu wyczuciu twory WA pozostają zbiorem świetnych piosenek, a nie efemerycznym eksperymentem.
            Woody Alien to zespół nietuzinkowy, boleśnie precyzyjny, grający muzykę wyjątkowo ciężką, technicznie wyrafinowaną, przede wszystkim jednak cholernie głośnią. Także dzięki doprowadzaniu tych czynników do skraju przyswajalności, niesamowicie intrygującą. Zestawiając to z aktualnymi trendami muzycznymi można zadać sobie pytanie, z czym do ludzi? Nie jestem w stanie wróżyć zespołowi większych sukcesów, nie sądzę jednakże, by ambicje duetu wyrastały poza chlubny telos roznoszenia w pył każdego miejsca, w jakim się pojawiają. Mogę tylko potwierdzić, że wychodzi im to nad wyraz zręcznie.


sobota, 21 maja 2011

Don't mention the war!


            Mówi się, że podróże kształcą. Dobitniej esencję peregrynacji kwituje Henry Rollins, cytując, "Knowledge without milage equalls bullshit". W świetle tych słów, mimo lat edukacji, półki przeczytanych książek i godzin pseudointeligenckich interlokucji, pozostaję skończonym głąbem.
            Od czasu przelotnej "emigracji zarobkowej", która wywiała mnie na jakiś czas do Londynu latem 2007 roku, ani razu nie ruszyłem się poza granice kraju. Okres krajoznawczej stagnacji mogę tłumaczyć różnie. Że nie mam z kim, że jest to kosztowne, że każde wakacje spędzam w kieracie. Nic to więcej, jak typowe dla mnie szukanie wymówek. Zresztą, opis "samotny, spłukany, zapracowany" podchodzi chyba pod każdego w tym kraju, a niektórzy jakoś sobie radzą.
Najbardziej karygodne w tym wszystkim jest to, że przez blisko cztery lata spędzone w Poznaniu umykał mojej uwadze fakt, że stolicę Niemiec mam na wyciągnięcie ręki. Bliżej, niż rodzinne wygwizdowie! Miasto, o którym pisał Günter Grass, które wydało na świat Bertolta Brechta, o którym śpiewał Lou Reed, w którym zaszywali się poszukujący natchnienia (i uciekający przed herą) David Bowie i Iggy Pop. Jakim cudem bliskość podświadomego obiektu fascynacji tak długo umykała mojej uwadze?
            Iluminacja przyszła nagle. W jednej z tych chwil, gdy zostawiony sam na sam ze swoim umysłem dochodzisz do gorzkich, ale jakże wyniosłych konkluzji. Mimo dachu nad głową i pełnego żołądka zaczynasz lamentować, przeklinając życie - przepełnione iluzjami, beznadziejnym ściganiem nieosiągalnego i niedołężnymi próbami dorośnięcia do wymagań narzucanych przez otoczenie i własne ego. Można płakać nad tragikomicznością życia, ale można też stawić czoło morzu nędzy i na przekór wygodzie defetyzmu korzystać z niego na miarę skromnych możliwości. Bez popadania w dekadencję, robiąc rzeczy interesujące i nietuzinkowe.
Odpuściwszy sobie fantazjowanie i mrzonki z rodzaju "fajnie by było kiedyś...", postanowiłem działać natychmiast. Zamiast pozwolić pomysłowi kiełkować, ograniczyłem koncepcję podróży do jednego zamysłu – będę oglądał ludzi, rozmawiał z nimi, pytał, drążył, a nuż też opowiadał o sobie. Lata płyną, a wciąż odnoszę wrażenie, że bardzo mało wiemy o naszych najbliższych sąsiadach. I vice versa. Faktem jest, że absurdalnie często spotykam się w tym kraju z zuchwałym manifestowaniem abstrakcyjnej ignorancji, nie popartej najmniejszym choćby kilometrażem. Podróże często rozumie się jako kiszenie się w hotelach, leniwe smażenie naskórka w ciepłych krajach, gromadzenie tłuszczu i fotografowanie swojej osoby na tle nudnych budynków.
Bezzwłocznie przetrzepałem księgarnie w poszukiwaniu mapek Berlina. Nabyłem rozkładanego giganta, kompletnie niepraktycznego, którym później okładał mnie po twarzy w chwilach nieporadnego identyfikowania swojej lokalizacji zdradliwy teutoński wiatr. Zanim emocje ostygły i mogłem pozwolić sobie choćby na przemyślenie wyjazdu, skrzętne zaplanowanie podróży i zaznaczenie na mapie ciekawych punktów, byłem w drodze.
            W celu zredukowania kosztów do minimum i poszerzenia swojej empirii, pierwszy raz w życiu postanowiłem podróżować stopem. W Kostrzynie szybko dołączam do sympatycznej Niemki w średnim wieku. Umiarkowanie rozmownej, ale rozumiejącej angielski i na tyle komunikatywnej, by skrzętnie odpowiadać na natłok moich pytań. Z początku, w przerwach między natrętnym sondowaniem, oddaję się lichym, przesadnie kosmopolitycznym tyradom. Misyjność usprawiedliwia każe kłamstwo. Z czasem dyskurs staje się bardziej wyważony, a rozmówczyni okazuje się osobą doskonale poinformowaną, przytomną i nie mniej otwartą na nowe zasoby wiedzy niż trajkotający pasażer. Poczciwa Niemka nie jest w stanie uwierzyć, że nie mamy w kraju ani jednej elektrowni jądrowej!
            Z jakiegoś powodu, wyładowany zostaję na skraju dzielnicy imigrantów. Pani kierowca musiała czytać w moich myślach. Bez spoglądania na mapę i odnajdywania swojego położenia, daję susa ku slumsom.
Traktując kuchnię jako jeden z nielicznych azylów przed wszechobecnymi bolączkami, dawno temu całkowicie zrezygnowałem z jedzenia na mieście. W trakcie spacerowania daję się jednak skusić zapachom dochodzącym z wegetariańskiego baru. Zamawiam frykasy lubieżnie nazwane "Party Balls", które popijam pyszną kawą, na co dzień unikaną w obawie o wypłukiwany przez kofeinę magnez. W obcym kraju i ferworze ekscytacji na chwilę udaje mi się zapomnieć o swoich paranojach.
Długo krążę między dwoma stronami miasta rozdzielony przez Sprewę, przekraczając kilka mostów. Cały czas znajduję się w strefie obszaru, przez który przechodził kiedyś mur. W głowie przywołuję adekwatny do miejsca utwór "Heroes" Davida Bowiego, jeden z najpiękniejszych love songów kiedykolwiek napisanych, doszczętnie sprofanowany przez użycie w niezliczonych spotach reklamowych. Dzisiejsza architektura miasta zachwyca, doskonale zlewa się z wszechobecną zielenią. W trosce o koloryt miasta, pozwala się rosnąć wysokiej trawie nawet między szynami tramwajowych torów.
            Mieszkańcy Berlina okazują się osobami nad wyraz sympatycznymi. Pozorowane zagubienie traktuję jako pretekst dla ucięcia sobie doświadczalnych small talks. Co zabawne, każda osoba zapytana o umiejętność posługiwania się angielskim odpowiada "a little bit". A wladają angielszczyzną nienagannie. Uśmiecham się do ludzi, nie wychodzi mi to na co dzień w ojczystych stronach. Z drugiej strony, rzadko też kiedy jest to w rozmowie ze mną inicjowane przez drugą stronę. 
Świat jawi mi się często jako przerażająco mały. Okazuje się, że w Berlinie stacjonuje również grupa dobrych znajomych, do których wieczorem dołączam. Wraz z nimi trafiam na organizowany w samym sercu podmiejskiego lasu festiwal punkowy. Ostatecznie ląduję na skłocie, gdzie dzięki wstawiennictwu towarzyszów spędzam noc.
            Następnego dnia przemierzam Alexanderplatz, mijam Bramę Brandenburską i Reichstag/Bundestag. Ponownie dając się ponieść wodzy fantazji, kieruję eskapadę ku Dworcowi ZOO. Rozczarowanie, zamiast nędzy i straceńców z igłami w ramionach, zastaję restauracje McDonalds, Starbucksy i kawiarnie Dunkin' Donuts.
            Berlin opuszczam po nieco ponad 24 godzinach. Przygoda kosztowała mnie grosze. Wróciłem odświeżony, z własnoręcznie zebraną wiedzą, po stokroć cenniejszą, niż umiejętność cytowania Szekspira i wpajane przez wszechwiedzących życzliwców mądrości.
            Parę dni później ląduję na koncercie Beatsteaks w Eskulapie. Zespół z Berlina, jakby ucieleśniający wszystko to, co nie tak dawno uświadczyłem w krautstolicy. Prosta, bezpretensjonalna muzyka, mająca jakieś korzenie w punk rocku, skrajnie jednak mainstreamowa, w najnowszych dokonaniach skłaniająca się ku czystemu rockandrollowi. Z pewnością jednak bardziej dziarska i autentyczna, niż np. nasze rodzime okołopunkowe zespoły aspirujące do wyrośnięcia ponad obskurny underground. Beatsteaks w swojej ojczyźnie cieszy się popularnością, wynikami sprzedaży płyt i koncertową frekwencją, o której największe polskie gwiazdki śnić nawet nie mogą. Fanbasis w rodzimych stronach mają tak wierny, że w każdym zakątku Eskulapa rozbrzmiewa język Schillera. Na scenie wypadają znakomicie, pompatycznie, ale nad wyraz zabawowo. W finale lider każe przykucnąć całej sali i nakazuje, cytuję, "to salute the greatest fucking band in the world". Przez chwilę mu wierzę i posłusznie zastosowuję się do polecenia.
            Wraz z towarzyszącym mi współlokatorem wychodzimy tak rozpromienieni, że nie wadzą nam specjalnie kolejne uciekające autobusy nocne. Znużeni krążeniem od przystanku do przystanku i odrobinę dziabnięci, począwszy od Ronda Kaponiery urządzamy sobie nocny jogging, całkiem wartki, wprost ku stancji na Górczynie. Good times.
            Nie chcę zamieniać bloga z relacjami z lokalnych koncertów dla 20 osób w ambonę, z której zuchwale będę sobie moralizował. Chcę jedynie podkreślić, że te kilka przyjemnych chwil tej wiosny uświadomiło mi coś bardzo ważnego. To, że apatia nie jest chorobą, a bierze się z wyboru pomiędzy wykorzystywaniem każdej wolnej okazji do zrobienia czegoś wyjątkowego, a letargiem, w trakcie którego stajemy się przynętami przyciągającymi splin i przygnębiające myśli. Z wyboru pomiędzy szukaniem uciech w błahych drobnostkach, a braniem wszystkiego śmiertelnie poważnie i pogrążaniu się w wyniszczającym strachu o jutro. Te parę chwil pośród zachodnich sąsiadów było lekcją korzystania z życia. To coś, co niektórzy błędnie interpretują jako przejaw hedonizmu, uważanego poniekąd za jedyną alternatywę dla podporządkowanego górnolotnym planom i przytłaczającym obowiązkom życia. Z drugiej strony, być może jest to jedyna rzecz, która trzyma mnie przy zdrowych zmysłach.

wtorek, 17 maja 2011

Romantycy przegapionych okazji.

            Jakiś czas temu skore do podróży sentymentalnych Vivarto reanimowało Greka Zorbę. Być może ktoś skorzystał z możliwości zobaczenia tego zacnego filmu w jedynych adekwatnych dla jego klasy warunkach – zatapiając się między podłokietnikami naprzeciw okazałego ekranu, pośród ciemności kompletnych. Odpuściłem sobie tą sposobność. Wiosnę mamy przepiękną, najgłupsze, co człowiek może zrobić, to dołować się nostalgią.
            Pamiętam, jak jakieś cztery lata temu wznowiono w naszym kraju filmy Ingmara Bergmana. Kina studyjne zalane zostały jego twórczością, akcja nabrała takiego rozmachu, że trafiła nawet do jego najciemniejszych zakamarków – w tym też kulturalnej pustyni, jaką jest Słupsk.
            Zabierałem na te filmy główną (przepraszam, jedyną) rolę kobiecą w tandetnej historii mojej młodości w tym mieście. Siódma Pieczęć, Źródło, Jak w Zwierciadle – zaślepionymi ptaszkami byliśmy, mimo to plugawiliśmy sobie obraz sielanki i rozkwitającego uczucia tym przytłaczająco ciężkim kinem. Sam z początku oglądałem te filmy nieprzerwanie mrużąc w skupieniu oczy, jak gdybym przyglądał się zagadnieniom z arytmetyki. Bałem się, że przeoczę gdzieś ich sedno, nie dostrzegę esencji, o której tyle się trąbiło (i trąbi, choć teraz rozumiem już, że to tylko powieści idiotów). Choć z początku w myślach przeklinałem swoją tępotę, bezskutecznie doszukując się ukrytego meritum, z czasem udało mi się dotrzeć do kwintesencji bergmanowskiego rzemiosła. Dotarło do mnie, że nic rozumieć nie muszę. Przestałem rozszyfrowywać symbolikę, nauczyłem się podziwiać to kino jako zbiór scen obyczajowych, obrazujących emocje, w zamierzeniu mających oddziaływać na moje własne (naprawdę wówczas takowe posiadałem!). Stwierdzenie, że te seanse kształtowały mój gust byłoby mocnym niedopowiedzeniem. One uczyły mnie oglądania filmów.
            Wciąż uważam, że wszelkiej maści evergreeny warto ludziom przypominać. W szczególności te, które odcisnęły swoje piękno na kulturze, a których ślad odrobinę jednak się zaciera. Przykładem niech będzie Casablanca. Film doskonały, którego każda scena to majstersztyk, każda zaś linijka tekstu wypowiadana w tym filmie przez Humphreya Bogarta więcej jest mi warta, niż każda z następujących później dekad kinematografii w całości. Dzieło Michaela Curtiza w zbiorowej świadomości zapisało się łzawą sceną na lotnisku. Idąc tym tropem czasem można odnieść wrażenie, że spuścizną Greka Zorby pozostaje motyw przewodni Mikisa Theodorakisa. Puszczany w restauracjach, w których nie zamówisz choćby sałatki greckiej.
            Nie w tym rzecz, że nostalgia wyżarła mi mózg, że zapatrzony w złote lata kina płaczę po przeszłym, wygrażając zaciśniętą pięścią każdemu mijanemu multipleksowi. Nie twierdzę, że kino umarło, tudzież wydaje ostatnie łaknienia na łożu śmierci. Mój bojkot Greka Zorby wynika z pubudek ściśle indywidualnych. Bierze się z uczucia przygnębienia wywoływanego seansami filmów tak unikalnej urody, niepodważalnej klasy, ponadczasowych. Przywołujących emocje, z których wyprute jest kino dzisiejsze. Człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego kontrastu dopóki nie odświeży sobie tych klasyków. Boleśnie potęguje to wrażenie anturaż kinowej sali, którym co rusz wabią dystrybutorzy pokroju Vivarto czy Gutek Film.
            Nigdy nie byłem wrogiem mainstreamu, nie należę do desperatów ograniczających się do kina niezależnego. Owszem, z pewnością bardziej witalnego, co nie zmienia faktu, że trawionego przez swoje własne choróbska – elitaryzm, przeintelektualizowanie, ukrywaną pod skorupą wysublimowanej formy próżność. Grek Zorba tymczasem jest filmem funkcjonującym poza podziałem na film ambitny i rozrywkowy. Powstałym przed nadejściem schizmy, która ciągle rozszerza przepaść między kinem dla mas a sztuką niezależną. Nie da się chyba kwestionować artystyczności dzieła Mihalisa Kakogiannisa. Mimo to rozmachach, niewymuszony humor i klarowna puenta czyni ten film przystępnym dla każdego.
Co gorsza, w zestawieniu z dzisiejszym kinem filmy pokroju Zorby dokumentują najdobitniejszy symptom regresywności X muzy. Nawet nie tolerowana, a wręcz gloryfikowana staje się przyzwoitość (cóż za paskudne słowo!). W zalewie miernoty, sprawnie wykonane rzemiosło nie ma dziś na rynku konkurencji. Króluje w box office’ach, krytycy układają dla nań peany, twórcy kolekcjonują statuetki. Po seansie The King's Speech, najlepszego według Akademii Filmowej zeszłorocznego filmu, pospolitego kostiumowca, w ocenie jego poziomu nie przychodzi mi do głowy określenie inne, niż "znośny". Nie dziwią mnie zbierane przez niego laury – utorował sobie drogę do statuetek raczej brakiem konkurencji, niż wybitnością. Sam w sobie, pozostaje filmem sprawnie skręconym. Nic więcej.
Niestety, najlepiej wyszlifowane umiejętności nie zastąpią pasji, którą buzuje Anthony Quinn. Który nie tyle gra tytułowego Zorbę, co przywdziewa fikcyjne nazwisko i fałszywy akcent, na ekranie będąc istotą z krwi i kości. Nie odgrywa roli człowieka o swoistym podejściu do życia, jest nim. Słodko-gorzka oda do życia Mihalisa Kakogiannisa byłaby dla dzisiejszych twórców przedsięwzięciem zbyt ryzykownym. Podobnie jak ukazanie malowniczej Krety w czerni i bieli. W czasach, gdy niektóre filmy można ratować tylko i wyłącznie wabiącą plastycznością, byłaby to rzecz nie do pomyślenia.
            "Tak mówią romantycy przegapionych okazji", kwituje lamentujących nostalgików Oskar w Blaszanym Bębenku. Vivarto konsekwentnie trwa w swojej misji, regularnie wypuszczając kolejne klasyczne produkcje, ambitnie promowane zmodernizowanymi, aczkolwiek często trącącymi myszką plakatami. Następne w kolejce Ostatnie Tango w Paryżu wychodzi w lipcu. Jak Casablanca do lotniska i Grek Zorba do dygającego (z kulawą nogą) Quinna, film ten często spłycany jest do motywu pomysłowego zastosowania masła. To miło, że będzie można w przytulnych warunkach poszerzyć swoje pojęcie o nim ponad jedną gastro-erotyczną scenę. Doskonale oznajmiony ze swoimi obsesjami, profilaktycznie omijać będę kina studyjne szerokim łukiem.

środa, 11 maja 2011

Toro y Moi, Basketball 08.05.2011, Poznań, Pod Minogą.

            Może i zakrawa to na przejaw ignorancji, ale po dziś dzień nie mam zielonego pojęcia, co oznacza termin chillwave. Ani też kiedy i skąd to diabelstwo przybyło, tym bardziej nie przychodzi mi do głowy, jakie kolejne fale zalewać będą rynek muzyczny. Zjawisko to długo umykało mojej uwadze, pierwszy raz zetknąłem się z nim próbując wytłumaczyć sobie powód olbrzymiego hajpu wokół planowanej wizyty Toro y Moi w Poznaniu. Miast myszkować pośród encyklopedii, postanowiłem zajść do samego źródła i zapoznać się z płytą Underneath the Pine. Dość powiedzieć, że po upływie dwóch utworów, w samo południe, byłem w drodze do Minogi po bilet, w tym całym przejęciu zapomniawszy, że klub otwierany jest o godzinie 14.
            Podciąga się tą niesamowitą muzykę pod tysiące definicji, kompletnie dla mnie niezrozumiałych. Spotkałem się gdzieś ze stwierdzeniem, jakoby twórczość Chazwika Bundicka brzmiała niczym Michael Jackson na kwasie. Chętnie to spostrzeżenie skoryguję - Toro y Moi brzmi jak Michael Jackson na propofolu. To muzyka świeża, tworzona jakby na przekór dzisiejszym tworom aspirującym do miana popu, zarówno tym skrajnie komercyjnym, jak i kleconym przez paradnych szalbierzy w podziemiu. Miażdżąca przeżarte skostniałością trendy, na ich zgliszczach wznosząca coś świeżego, unikalnego, śmiem powiedzieć, że wręcz uduchowionego. Toro y Moi zamienia muzykę prostą i przebojową w artyzm. Staranie desperacko podejmowane przez licznych, skutecznie realizowane przez niewielu.
            Doniesienia, jakoby wyprzedała się pula 350 wejściówek brzmiały horrendalnie, paradoksalnie, tylko wzmogły moją przedkoncertową ekscytację. Wciśnięcie takiego tłumu w kameralnym klubie mogło skończyć się kaźnią. Jakby tego było mało, nie był to jedyny koncert odbywający się tego dnia w tymże przybytku. Gdy zjawiam się w klubie, na parterze jakiś zapalony coverband łoi "Blackened" Metalliki, dźwięki kolejnego gitarowego tworu dochodzą z klubowej piwnicy. Choć wszystko odbywało się na krawędzi organizacyjnego bajzlu, o dziwo, skończyło się bez większych perturbacji. Wbrew obawom, miejsca w klubie starczało dla wszystkich, i choć chwilami czułem się niczym wciśnięty w windę z Ryszardem Kaliszem, obyło się bez większego uczucia dyskomfortu.
            Występujący w roli supportu Kanadyjczycy z Basketball (tak, rzeczywiście jest to nazwa zespołu) podnoszą niejedną brew pośród publiki. Niejednokrotnie w trakcie występu głowię się, efekty jakich specyfików mogłoby stać za osobliwą kreatywnością i zachowaniem tego przesympatycznego kwartetu? Cokolwiek by to nie było, obawiam się, że ewentualna kontrola celna może gwałtownie zakończyć ich koncertowe wojaże. Czego chłopakom nie życzę, okazują się bowiem miłym zaskoczeniem. Ich występ to serie długich, transowych dubów, napędzanych topornym beatem, nabijanym przez dwójkę mocno "nieobecnych" muzyków, spacerujących między perkusją i zestawem bębnów. Ponad wszystkim wije się i zawodzi kapelmistrz z wiankiem na głowie, przygrywający na miniaturowej piszczałce i talerzykach. Momentami utwory niebezpiecznie zmierzająca ku sferom hermetycznej psychodelii, nieprzerwanie jednak ujmują orientalną ornamentyką i odurzającą aurą. Panowie są tak posunięci w swojej euforii (jak mniemam, spowodowanej entuzjastyczną reakcją publiki), że opuszczając scenę wypuszczają z rąk instrumenty.
            Odkrywszy Toro y Moi ledwie kilka tygodni temu, nie miałem najmniejszego pojęcia, w jakiej postaci serwować będzie swoją muzykę maestro Chazwik. Spodziewając się raczej solowego, okrojonego w formie występu, na widok rozstawiającego się na scenie triumwiratu młodzieńców w wykrochmalonych koszulach z podekscytowania zacząłem szczękać zębami. Aranżacje i brzmienie instrumentów na Underneath the Pine to masaż tajski dla uszu. Wszelkie próby trawestacji mocno spłyciłyby wigor i głębię tych utworów.
            Gdy posępne intro eksploduje rwącym "New Beat", niestety, mina momentalnie mi rzednieje. O ile gabaryty klubu pomieściły jakoś liczną publikę, jego akustyka nie okazała się zbyt łaskawa dla zaskakująco donośnego tego dnia występu Toro y Moi. Na szczęście, począwszy od finezyjnego "You Hid", brzmienie staje się stosunkowo znośne, co ratuje występ przed klęską i nareszcie pozwala mi delektować się kunsztem Amerykanina.
            Jak wypada na żywo sztuka Chazwika i spółki? O losie słodki, jest lepiej, niż dobrze. Dzięki organicznemu brzmieniu instrumentów, rumieńców nabiera surowsza elektronika z debiutanckiego Causers of This. Utwory z płyty tegorocznej to istna rewelacja. Funkujący "Still Sound" to cudo. Melodyka "How I Know" to coś nie z tej ziemi, a zagrany w końcówce "Elise" naszprycowany jest uczuciem rzadko spotykanym w wyprutej z emocji muzyce aspirującej do miana popu (do kata z chillwave i innymi dyrdymałami, Toro y Moi to nic więcej, jak doskonały pop).
            Płyty Amerykanina sprawiają wrażenie dźwiękowych megaprodukcji. To muzyka ekspresywna, wielowarstwowa, na szczęście, zręcznie unikająca przy tym popadania w dźwiękowy przepych. Nie mogę wyjść z podziwu widząc, jak skromnych środków używa do jej tworzenia. Zręcznie dokooptowani muzycy w gruncie rzeczy tworzą proste, zgrabnie pulsujące podłoże. Sercem i duszą wszystkiego jest Chazwik. Pochylony nad klawiszami, sprawia wrażenie wyjątkowo zaabsorbowanego, małomównego, ponownie użyję tego nieco pretensjonalnego słowa, uduchowionego. Nie trzeba włamywać się do płytoteki zainteresowanego by domyślić się, że nie brakuje tam wydawnictw przyozdobionych etykietą Motown. Echa klasycznego, pełnokrwistego funku rozbrzmiewają w tej muzyce najdonośniej, w szczególności przywodząc na myśli Steviego Wondera z okresu Innervisions. Wcale się nie zagalopowuję w porównaniach, rzeczywiście jest TAK dobrze.
            Przymknąwszy oko na drażniące niedociągnięcia techniczne, Toro y Moi bujają publiką należycie, niestety, po ledwo trzech kwadransach znikają ze sceny. Encore w postaci "Low Shoulders" pozostaje drobnym pocieszeniem, pozostawiającym lekki niedosyt, pozbawionym na szczęście uczucia niesmaku. Zetknięcie z muzyką Chaza było dla mnie epifanią, potrzebowałem chyba namacalnego dowodu na to, że nie zostałem omamiony cwanym szarlataństwem. Z czystym sercem potwierdzam, mamy tu do czynienia z dziełem wizjonera. Odświeżającym, natchnionym, całkowicie wolnym od jadowitych wpływów dzisiejszego mainstreamu.

czwartek, 5 maja 2011

Arms and Sleepers 04.05.2011, Poznań, Meskalina.

            Chociaż swego czasu byłem zapalonym kolekcjonerem płyt (w oczach mojej byłej trwoniącym pieniądze tumanem), uważam poliwęglan za więzienie muzyki. Ożywa ona dopiero na scenie, wypuszczane na rynek wydawnictwa powinny być traktowane co najwyżej jako pretekst do wyruszania w trasy, pejoratywnie określane mianem promocji.
            Cieszę się, że wiele zespołów doskonale ten fakt rozumie i tłucze się niemiłosiernie po globie, zachodząc pod każdy gotowy do ugoszczenia ich sztuki dach. Zdarzyć się może, że owa twórczość przypadnie do gustu gospodarzom, którzy od tego czasu zechcą częściej gościć żarliwych muzykantów. Przytoczę przypadek wesołych Czechów z DVA, którzy raz zagrawszy dla garstki zapaleńców w Minodze, na następnym koncercie w Meskalinie wypełnili klub po brzegi, po występie opychając ilość płyt, która spokojnie powinna zawarantować im miejsce na liście OLiSu (co znowuż nie jest jakimś wielkim osiągnięciem). Arms and Sleepers również koncertowali wcześniej w Poznaniu, a wczorajsza frekwencja w Meskalinie jest dostatecznym świadectwem, że nie ma to jak marketing szeptany. I ja o zespole dowiedziałem się drogą rekomendacji, co nie zdarza się zbyt często, z reguły jestem zdany na siebie w swoich maniakalnych poszukiwaniach muzyki.
            Jakkolwiek przyjemne by nie były studyjne dokonania zespołu, trip-hopowa elektronika w warunkach scenicznych zawsze staje przed ciężkim zadaniem oddtworzenia swojej drobiazgowej struktury. Że nie wspomnę o potencjalnym zagrożeniu zamieniania występu w kliniczne odgrywanie loopów i sampli. W oczekiwaniu na koncert nie przeczuwam, by drobiazgowa muzyka jankesów rzeczywiście mogła chwycić za gardło w wersji live. Z prostego powodu – zawsze odbierałem ją jako utylitarny zapełniacz ciszy. Doskonały soundtrack przy krojeniu cukinii do ratatouille i remedium dla strzępionych w trakcie tras miejskimi tramwajami nerwów. Ale czy jest to muzyka na tyle absorbująca, by porwać na żywo?   
            Identycznie skrojone bluzy i kaptury na głowach to przedziwny sceniczny ancug, w ciemnym klubie wyglądający dość zabawnie. Na szczęście, od pierwszego utworu show amerykanów rozwiewa moje niepotrzebne wątpliwości. Ambientowe loopy w parze z eterycznymi wokalizami i wyrafinowaną gitarową ornamentyką brzmią wyjątkowo naturalnie i przekonująco. Plus dla zespołu, nagana dla mnie, parszywego defetysty.
            Arms and Sleepers sprawiają wrażenie dość zapracowanego tandemu. Zespół częstotliwością wypuszczania nowych wydawnictw przebija nasze żałoby narodowe. Zważywszy, że albumy tworzą raczej zgrany koncept, w którym wszystkie utwory zdają się dążyć do stworzenia jednej plastycznej całości, koncertowe serwowanie przekroju twórczości mogłoby burzyć ich jednolitość. Paradoksalnie, oddzielenie od kompleksu nadało wielu utworom nowego charakteru. Zamiast sprawiać wrażenie wyrwanych z kontekstu urywków, brzmią świeżo, zwłaszcza serwowane w odrobinę przekształconych wersjach. Doskonale spisuje się materiał z mojej ulubionej płyty zespołu, LP Matador. Subtelne "Simone" i "Kino" wypadają zjawiskowo, a podany w surowszej wersji utwór tytułowy o mały włos byłby highlightem występu.
            No właśnie, wisienką na torcie okazuje się encore w postaci utworów premierowych. Drugi w kolejności numer mrocznymi loopami przywodzi na myśl dokonania Portishead, a promieniującą muzykę Amerykanów odbierałem dotychczas jako antonim dla posępnej twórczości Beth Gibbons i spółki. W trakcie występu Arms and Sleepers zdarzają się chwile, gdy oparty o bar jestem o krok od uśnięcia. Wbrew pozorom, nie jest to zarzut. Nie tyle senność wynikająca ze znużenia, co wyciszająca i kojąca, przywołująca na myśl działanie kołysanek.
            Arms and Sleepers potwierdzają swoją wartość na żywo, nie powinna więc dziwić ich rosnąca popularność, nawet fakt, że wyprzedają każdy koncert w tym kraju. Ze sceny posyłają ryzykowne stwierdzenie, jakoby Poznań miał być ich ulubionym miejscem w Polsce. Bram do innych mieścin raczej im to nie zamknie, sam zaś przeczuwam, że kolejna wizyta w tych stronach może wymagać przeprowadzki do jeszcze większego lokalu.



Jucifer, The Orange Man Theory, Noizone 03.05.2011, Poznań, Pod Minogą.

            Ciężko o równie niefortunną datę koncertu. Równie dobrze mogłoby przyjść grać Amerykanom z Jucifer w wieczór wigilijny. Patriotyczna zaduma, mecz, wyczerpanie i puste kieszenie po majówce – każda wymówka byłaby zrozumiałym usprawiedliwieniem, mimo to dwa tuziny głów na zespole o renomie koncertowego fenomenu i imponującym stażu to absolutny blamaż. Przy natłoku niedogodności ciężko szukać winnych. Żal może być jedynie tych, którym umknęło przed nosem to porywające zjawisko.
            Krępujące pustki wprawdzie nie zniechęcają przyjemnie groovującego Noizone. Pociesznych, choć niespecjalnie odkrywczych i fatalnie nagłośnionych Włochów z The Orange Man Theory skłaniają do przeniesienia się ze sceny na opustoszały parkiet. Dla gwiazdy wieczoru, jak się z czasem okazuje, klub równie dobrze mógłby być zupełnie pusty.
            Stwierdzenie, że jestem wielkim fanem LP L’ Autrichienne byłoby mocnym niedomówieniem. Uważam ją za jedno z najciekawszych wydawnictw ostatnich lat. Płyta to chimeryczna, ale niesamowicie świadoma w każdej ze swoich gatunkowych eskapad, hipnotyzująca, ale i przytłaczająca miażdżącym brzmieniem. Dzięki delikatności i zmysłowości Gazelle Amber Valentine, czarująca melodyką niespotykaną w gatunku. Gdybym miał się wysilić i zwięźle scharakteryzować tą muzykę, nazwałbym ją popem utaplanym w smole i siarce.
            W Minodze zabrakło choćby nuty przywodzącej na myśl ten niesamowity album. Uruchomienie wzmacniacza przez lepszą połówkę duetu rozpoczęło godzinny, nieprzerwany choćby chwilą wyciszenia festiwal sprzężeń i jazgotu. Zupełnie zacierając granice między utworami, wszystko zlewa się w jeden huk, sprawiający, że klub drży w posadach. Choć zespół pozbawiony jest absurdalnie gigantycznej ściany głośników, którą podobno zwykł wciskać w kluby jeszcze mniejsze od Minogi, natężenie dźwięku niebezpiecznie balansuje na granicy bólu. Obdarzona anielskim głosem Valentine ogranicza się do growlingu i krzyku, jej konkubent Edgar Livengood niemiłosiernie nabija powolny rytm, okładając bębny pięściami. Kiedy indziej kilkoma pałkami na raz, które łamane w ferworze tej kanonady fruwają w powietrzu niczym trociny w tartaku. Powolny, ociężały doom przerywają jedynie sporadyczne chwile grindowego blastu.
            Pozornie ten performance mógłby sprawiać wrażenie zagrania na nosie, czy też złośliwego maltretowania publiczności. Duet rezygnuje z jakiejkolwiek interakcji z publiką, wyłączywszy końcowe pokazywanie rogów w wykonaniu Valentine. Oddziela się od niej niewidzialnym murem, zamieniając występ w coś intymnego, jak gdyby dialog wyjątkowo kapryśnej pary. Tylko chwilami subtelny i czułostkowy, głównie pełen furii i zgiełku. Przez większość koncertu brzmiało to jak rozmowy moich sąsiadów dochodzące zza ściany mojej dawnej stancji na Łazarzu, którym wtórowały dźwięki tłuczonego szkła. Podejrzewam, że przy ciągłym graniu pośród tak intensywnego hałasu, wkrótce pozostanie to jedyną formą komunikacji w związku.
            Od lat przemierzając świat vanem, Jucifer zdają się być skorzy zagrać w każdym miejscu, które posiada elektryczność. Podejrzewam, że zostawiając uchylone drzwi od mieszkania, nim się obejrzysz zastaniesz Gazelle i Edgara instalujących swoje kolosalne wzmacniacze w twojej sypialni. Granie muzyki zdaje się być dla tej pary rytuałem, dzienną rutyną, bez której nie mogą żyć. Publika jest raczej grupką panoszących się gapiów, podziwiających tą przedziwną, ale fascynującą konfrontację, po której jednak muzycy czule wtulają się w siebie. Można przeklinać wniebogłosy trwonienie sporego potencjału (nawet komercyjnego!), mimo którego zespół uparcie tkwi na obrzeżach muzycznego przemysłu. Nie zmienia to faktu, że ten nietuzinkowy i nieprzewidywalny duet wciąż fascynuje, a jego kabalistyczne występy to istna magia.