wtorek, 28 sierpnia 2012

En la Ciudad de Canalla


W życiu nie czytałem Małgorzaty Musierowicz (każdy znany mi poznaniak odsądzał mnie od czci i wiary za tą deklarację). Nie porwał mnie prowincjonalny hype wywołany swego czasu premierą fantastycznego dziwadełka Baszta Czarownic niejakiego Krzysztofa Kochańskiego, którego akcja toczyła się w moim tak-jakby-rodzinnym Słupsku. Wprawdzie gubiłem się, i to nie raz, na ulicach Warszawy, nigdy jednak nie rozpoznałem w jej zgubnych kamienicach konstrukcji, które kiedyś mogły być dekoracją opowiadań Hłaski. Reasumując, nigdy nie odnalazłem w dowolnego rodzaju dziele portretu miejsca, z którym byłem kiedyś związany, którego szkic trąciłby struny mojego skostniałego sentymentalizmu. Innymi słowy, nigdy w życiu nie zakłóciłem seansu kinowego, wskazując palcem w obłędnej ekstazie znajomą kawiarenkę, czy też uliczkę migającą przez sekundę na ekranie*. Zasmakowanie tej taniej podniety przez długi czas było moim uroczo infantylnym marzeniem.

Owa niewinna fantazja była jedną z wielu niespełnionych ambicji, których listą przyszło mi zamęczać (ze wzajemnością) Katalończyka, który na czas kilkunastu dni czerwca wylądował w stolicy Wielkopolski. Oboje mieliśmy na ten czas oddać się nieodpłatnym (monetarnie) usługom, które miały oszczędzić dodatkowych kosztów związkowi-molochowi, kryjącemu się pod czteroliterowym akronimem, organizującemu w tejże miejscowości (i kilku innych) dość imponujących rozmiarów imprezę.

Z owym Katalończykiem, jak się okazało, mieliśmy wiele wspólnego. Spełniwszy nasze (domniemanie niezobowiązujące) obowiązki, niemalże każdego wieczoru wybieraliśmy się w naszą własną Via Dolorosa, pielgrzymując między dobieranymi przeze mnie, quasi-gospodarza, knajpami i klubami. Na kolejnych stacjach dyskutowaliśmy o literaturze, filmach, kobietach, wyśnionej niepodległości Katalonii, nawiedzającej mnie w koszmarach podległości Rzeczypospolitej i innych przyczynach naszej dzielonej, nieadekwatnej do wieku markotności.

Podczas któregoś z naszych festiwali lamentów towarzysz mój ujawnił się jako biegły użytkownik języka francuskiego i gorliwy konsument tamtejszej kultury. Natychmiast podzieliłem się z nim moimi wrażeniami z majowej wizyty w Strasburgu. Wróciłem z owego wojażu skrajnie przygnębiony. Nie należę do legionu narodowych gderaczy, uważających nasz kraj za moralne pogorzelisko, doszczętnie spustoszone przez żydokomunę, czy też za ksenofobiczną twierdzę ogrodzoną fosą i szańcami, chroniącymi nas przed napierającymi ze wszystkich stron świata nieprzyjaciółmi. Paradoksalnie, wizyty poza granicami Lechistanu nie nakłaniają mnie do wystąpienia po wizę – uświadamiają mi raczej, być może naiwnemu idealiście, że jest bardzo dużo do zrobienia na miejscu. Co jest ścieżką mozolną, ale z pewnością szlachetniejszą, niż podążenie szlakiem exodusu. Nie zmienia to faktu, że wizyta w Alzacji rozbudziła we mnie degradującą zawiść. 

Wizyta ma zbiegła się z wyborami prezydenckimi. Z telewizyjnej debaty Sarkozy'ego i Hollande'a rozumiem piąte przez dziesiąte, o zawrót głowy przyprawia mnie jednak sama kultura dyskusji. Panowie wyliczają swoje ambicje i zamiary w sposób elegancki, unikając prania brudów, bez wchodzenia sobie w słowo i plucia powszechnym w polskim dyskursie politycznym jadem, którym wszyscy już chyba przesiąknęliśmy do punktu kompletnego zobojętnienia. Debatę i wybory ostatecznie wygrywa misiowaty lewak pozbawiony charyzmy. Nikt pośród ludu nie próbuje wietrzyć spisku, nowy rząd, niespodzianka, nie otwiera gułagów na Korsyce, panią minister ds. kobiet mianowana zostaje urocza posłanka urodzona w Maroko.

Nie, nie uświadczyłem podpalanych przez muzułmanów samochodów (przynajmniej w Strasburgu rozruchy tego typu zdają się być przeszłością). Nie doszły moich uszu skomlenia przeklinające upadek obyczajów, ateizację, islamizację, czy plany przejęcia Pałacu Luksemburskiego przez lobby homoseksualistów. Podziwiałem za to piękną Katedrę i kościoły, regularnie restaurowane w tym, domniemanie ultra-laickim, kraju.

Romantycy przegapionych okazji wciąż próbują wepchnąć na rodzimą scenę polityczną tzw. 'ideologie'. We Francji zabawy powiązane z tym smutnym anachronizmem przybierają formę dożynek. Spacerując pierwszego maja po ulicach Strasburga doszły mnie chóralne okrzyki dochodzące z pobliskiego parku, ponad którym unosił się szary dym. Zaspakajając swoją ciekawość/dając upust swojej głupocie, prędko skierowałem się ku źródłu harmidru. Okazał się to być piknik miejscowej lewicy, obchodzącej swoje Fête du Travail. Socjaliści niby tacy sami, jak w Polsce – równie pocieszni i nieszkodliwi w swojej ideologii, pełni pasji i ognia, który dawno już we mnie zgasł. Chuderlawe gołowąsy rozdają partyjne periodyki, w których z trudem rozszyfrowywane przeze mnie żarliwe manifesty sąsiadują z pokrywającymi całą stronę reklamami korporacji telekomunikacyjnych (!). Piękne kobiety przeplatające rękawy koszul od ZARY czerwonymi opaskami przygotowują falafele, chór mężczyzn ściskających czerwone flagi śpiewa unisono pięknymi tenorami. W pewnym momencie gwar placu cichnie, pojawia się siwy pan ze skrzypcami, który odgrywa Czajkowskiego, nagradzają go oklaski i kolejne arie tłumu w beretach. Z ręki do ręki wędrują skręty, pomiędzy nogami ścigają się dzieci w wieku przedszkolnym, w całej tej arkadii garbię się i rozglądam nerwowo tylko ja, czekając na grad kamieni zafundowany przez (obowiązkowe na krajowym podwórku) towarzystwo osób o mniej lub bardziej odmiennych poglądach. Ku niemałemu zdziwieniu, nie doczekałem się nadlatujących przedmiotów. Z jeszcze większą konsternacją przyjąłem fakt, że w zasięgu wzroku nie dostrzegam żadnego policjanta (tak, tak, wiem, wiem, połowę wiary stanowili tajniacy). 

Dociera do mnie, że jestem świadkiem karnawału, w którym ideologiczne credo pozostało niczym więcej, jak sentymentalną piosenką, oderwaną od sformalizowanej polityki niczym mleczak. To kawiorowy socjalizm, rekreacja osób, które mają na to chęć, czas i pieniądze, którym przy okazji dobrze w czerwieni (fason bardziej uniwersalny, niż brunatne koszule). Ci ludzie nie przybyli tu w imieniu walki o kolektywizację, czy też w celu głoszenia konieczności holokaustu burżuazji. Przyszli tu śpiewać, ukoić gastrofazę falafelem i dobrze wyglądać. Na polskie demonstracje, w najlepszym przypadku, przychodzisz dowiedzieć się, że masz więcej wrogów, niż byś podejrzewał, oraz że hasła wykrzykiwane przez twój własny pochód mają tak naprawdę niewiele wspólnego z twoim własnym sumieniem.

Gdy tak relacjonuję moją gorzko-słodką wizytę w Alzacji, mój towarzysz prosi mnie nagle o mój notes, w którym zapisuje tytuł En la Ciudad de Sylvia, wraz z nazwiskiem José Luisa Guerína, hiszpańskiego reżysera, którego Katalończyk bardzo sobie ceni. Reżyser ów za miejsce akcji rzeczonego filmu obrał sobie Strasburg, co przyjąłem jako okazję do zaspokojenia dręczącego mnie latami pragnienia, z którego zwierzyłem się w pierwszym akapicie.

Oczywiście, wedle zaleceń, oddałem się wkrótce lekturze. Wbrew zapowiedziom, Strasburg nie tyle okazał się tłem filmu, co jego głównym bohaterem.

Obrazami Francji można uratować nawet nieprzekonujący samą treścią film (przykład z brzegu – ostatni Allen). Gwarancją sukcesu może być nawet samo skuteczne ujęcie jej hipnotyzującego piękna. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę Guerín. W En la Ciudad de Sylvia konwencjonalnego kina jest wręcz nieprzyzwoicie mało. Sprawia wrażenie pocztówki, przypominającej te sprzedawane na strasburskiej starówce, przedstawiające pastelowe panoramy miasta. Obraz ten jest jakby hołdem reżysera, tudzież manifestem jego fascynacji Strasburgiem, jego muzyką i twarzami. Zbudowany jest z nieruchomych ujęć, wszechobecnej muzyki w nielicznych inkarnacjach, raptem jednego pełnego, dość lapidarnego dialogu, który przez resztę filmu zastępują gesty i spojrzenia. Kadry te wywołują uczucie zachwytu, ale też pewnego niepokoju, jak gdyby zwątpienia w wiarygodność oczarowujących obrazów.

W końcu też przyszła wyczekiwana przeze mnie dziecinna ekscytacja, wywołana rozpoznawanymi co chwila wąskimi uliczkami, hałasem donośnego sygnału zamykających się drzwi Eurotramu, znajomą harmonią ulicznej muzyki, śpiewu ptaków i gwaru kawiarni. W tej pozbawionej puenty historii odnalazłem dokument swojej własnej wizyty w Strasburgu, zagubienia i omamienia, jakby kojącego paraliżu. Jestem nawet w stanie odnieść się w empatyczny sposób do obłędu bezimiennego bohatera, którego wzrok wędruje między twarzami pochłoniętych swoim własnym życiem kobiet. Choć może nie są to o tyle poszukiwania, co raczej uzależniające próby przeniknięcia przez zimne, niedostępne piękno dam Strasburga, które i mnie podczas spacerów jego ulicami kierowało na wyrastające z chodnika drzewa i słupy.

Przez cały swój pobyt w Poznaniu Katalończyk co chwila zasypuje mnie kolejnymi sugestiami z zakresu imponującej spuścizny iberyjskiej literatury i filmu. Sam czuję się z początku skonfundowany i niezdecydowany, ilekroć głowię się nad sugestiami rodzimych utworów. Staram się być ostrożny, szukając uniwersalnego, reprezentatywnego twórcy wyrzucam z siebie w końcu oczywistości – Kieślowskiego, wczesnego Polańskiego, Gombrowicza. Jak się okazuje, muszę szukać dalej - Katalończyk zna ich twórczość doskonale.

Wtedy nadszedł moment epifanii. Nagle zrozumiałem, jak głupi jestem pozwalając gnębiącym ten kraj drobnoustrojom samodzielnie kreować jego obraz w mojej głowie. Jakimś cudem, na czas przytoczonego w tekście turnieju, stałem się zupełnie głuchy na ich głosy (a może rzeczywiście na jakiś czas sami zamilkli?) Ich wszędobylski obskurantyzm zniknął zupełnie z mojego życia i myśli. Przez te trzy-cztery tygodnie żyłem w miejscu, które napawało mnie spokojem i nadzieją.

Zapominam czasem, że twarzą tego kraju nie musi być maszerująca ulicą setka łysych pał w wiatrówkach, banda blagierów w źle skrojonych garniturach i niewidzialne imperium narzekających przed plazmami wąsatych humanoidów w białych podkoszulkach. To kraj Kawalerowicza, Lema, Schulza, Andrzejewskiego, Niemczyka, Komedy, Grechuty, Kuronia, Julii Marcell, Ewy Braun (zespół mam na myśli!) i tych ohydnych zapiekanek, którymi zachwyca się każdy goszczący w tym kraju cudzoziemiec. A także, ponad wszystko, kraj otwartych, dobroczynnych i mądrych ludzi, których tu poznałem (i wciąż poznaję). Za którymi tęskniłem w Strasburgu i których brakowałoby mi w każdym zakątku świata.

* nie liczę filmów, dla których plenerem był Londyn, w którym spędziłem dwa miesiące - retrospekcje z tego okresu wywołują u mnie niespecjalnie pożądane reakcje.

1 komentarz:

  1. Skazany na śmierć - Rozważaj duszo, Chrystusowe rany... - Świetna książka, gorąco polecam: kliknij tutaj

    Wydawnictwo Sfinks

    OdpowiedzUsuń