piątek, 10 grudnia 2010

W jaskini pornografa. Grinderman - Grinderman 2.


 Zastanawiałem się kiedyś nad genezą nazwy tego projektu Nicka Cave’a, rozkręconego cztery lata temu z trzema kompanami z dowodzonej przez niego formacji The Bad Seeds. Jak przeczytałem później w jakimś wywiadzie, została ona wybrana na poczekaniu, zaczerpnięta z tytułu utworu Johna Lee Hookera. Nim moje wątpliwości zostały rozwiane, próbowałem dokonać małego research’u na własną rękę. Spośród licznych definicji słowa grind największym pewniakiem zdawało mi się zastosowanie czasownika jako określenia tzw. ocierańca. I choć atmosfera muzyki G-menów ma w sobie coś z widowiska w obskurnym klubie z rurami, konia z rzędem tancerce egzotycznej, która utrzyma się na swoich przezroczystych obcasach przy kakofonicznych rytmach Grinderman 2.
Zanim wytłumaczę, co przyjemnego odnajduję w tym przesyconym wszeteczeństwami tumulcie muszę zaznaczyć, że mnie samego dziwi bezkrytyczność, z jaką łykam ostatnio wszystko co wyjdzie spod palców Cave’a. Dla przykładu. Nazwijcie mnie pruderyjnym tępakiem, ale nie jestem entuzjastą szeroko pojętego erotyzmu w literaturze. Nic nie wnoszące do treści epatowanie perwersją psuło mi nieraz lektury przyzwoitych poniekąd dziełek Philipa Roth’a czy Michela Houellebecqa. Znużony waginalnymi metaforami rzuciłem w diabli Zwrotnik Raka, nie doczytawszy go nawet do końca. Inaczej było ze Śmiercią Bunny’ego Munro rzeczonego Australijczyka. Przede wszystkim, pod obślizgłą warstwą sprośności autor nie próbuje przeszmuglować żadnego pretensjonalnego przekazu. Nie chce aspirować do statusu manifestu wyzwolenia, co jest mocno naiwne w czasach, kiedy wszystkie bariery zostały już przekroczone, a w notowaniach bestsellerów co druga pozycja to dzienniki Córy Koryntu albo wspomnienia alfonsa. Książka ta jest czystą karykaturą, czytanie jej jest jak oglądanie małp kopulujących w ZOO - bardziej, niż sam widok śmieszy myśl o oburzeniu, jakie musi wywoływać wśród stojących przy klatce rodzin. I w rzeczy samej, chichrałem pod nosem wyobrażając sobie reakcje tych, którzy spodziewali się po autorze mrocznego romantyzmu, bądź kojarzyli go jako borsukowatego szatyna, mruczącego ku Kylie Minogue.
Małpa nie mniej gorsząca niż spółkujące orangutany zagościła na okładce debiutu Grinderman. Tym razem zamiast obscenicznego naczelnego z obwoluty szczerze na nas kły wilk. Wbrew pierwszym skojarzeniom nie oznacza to, że muzyka zespołu stała się bardziej gniewna czy zadziorna. Słuchając płyty szybko dociera do nas, że wilk przybywa do tej jasno oświetlonej, przyozdobionej popiersiem Peryklesa i białymi różami łazienki kierowany zwierzęcym głodem. W 53-letnim Nicku, mężczyźnie o mocno już przerzedzonej, ale wciąż uparcie farbowanej na czarno fryzurze budzą się takie właśnie atawistyczne skłonności. Jak złakniony wilk wyje już w przewrotnie zatytułowanym numerze otwierającym – „Mickey Mouse and the Goodbye Man”. Wilczą sierść przywdziewa także w singlowym „Heathem Child”, do którego powstał klip. O którym nie napiszę nic, po prostu odeślę do samego obrazu:


            Przez resztę albumu Cave, prywatnie żonaty i ustatkowany, zakłada kolejne maski. W „Worm Tamer” jest wężem. W „Kitchenette” jak gdyby zamienia się w swoje literackie alter ego. Niczym Bunny Munro ze wspomnianej powieści, bezczelnie zachęca ustatkowane kobiety do przyprawiania rogów swym troskliwym, acz seksualnie wyeksploatowanym mężom. Podobnego bałamucenia jest na płycie mnóstwo. I nie są to wysublimowane, sensualne sonety, raczej najczystsza poezja klozetowa. Coś, na co idzie natrafić na drzwiach kabiny dworcowej, bądź uniwersyteckiej toalety. Choć czasem nieco hermetyczne, teksty te zaśpiewane z Cave’owską lubieżnością do pary z gwałtownym, hałaśliwym tłem wypełniają utwory duszną, elektryzującą atmosferą.
            Muzycznie, Grinderman miał być dla Nicka stylistyczną odskocznią od wtórującego mu na co dzień kolektywu The Bad Seeds. Debiut zapowiadano jako prymitywny, garażowy rock, co niezupełnie się sprawdziło - płyta wykraczała daleko poza sztywne ramy gatunkowe. Przedłużeniem tej myśli miało być wydawnictwo tegoroczne. I znowu nie mogę do końca się zgodzić. Mimo, że materiał sprawia wrażenie bardziej poukładanego, wciąż ciężko uwierzyć, że powstaje, jak twierdzi sam maestro, w biurowych warunkach. Muzyka kipi szaleństwem i spontanicznością, jest w tym coś z ducha The Velvet Underground. Spora w tym zasługa Warrena Ellisa, od lat nieodłącznego sprzymierzeńca Cave’a (podejrzewam, że panowie dziś nawet kąpią się razem, przy czym zwłaszcza po Warrenie widać, że raczej nie robią tego zbyt często). Ta mieszanka szału improwizacji i wyrafinowania, którego ucieleśnieniem na scenie jest brodaty Ellis intensyfikuje dekadenckość tej płyty. Wspomniany pierwszy numer z Myszką Miki to rozpędzona, przesterowana do granic słuchalności bomba. Począwszy od „Worm Tamer”, welwetowe naleciałości pojawiają się na każdym kroku. Nawet w najbardziej konwencjonalnym „Palaces of Montezuma”, przypominającym bardziej przystępne pozycje Reeda w stylu „Rock & Roll”. Przeszywający szum w uszach pozostaje po ostatnim kawałku, „Bellringer Blues”. Jednostajny rytm i jakby gospelowe chóry zlewają się z brudnymi, skomlejącymi gitarami. Idealnie zamyka album, który w zamierzeniu jest podstępnie zaplanowanym, plugawym atakiem na delikatność.
            Nie jest to łatwa i przyjemna płyta, ale bezsprzecznie fascynująca. Muzyka prowokująca, dysharmonijna, tematycznie wręcz pornograficzna. Choć Cave pozbył się zdobiącego ostatnio jego twarz „pornstache”, dalej bulwersuje i obnosi się ze swoją rubasznością. Ale też robi to z właściwą tylko sobie gracją.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz