poniedziałek, 6 grudnia 2010

Dezerter, 1125 4.12.2010, Poznań, Eskulap.

 Przypadek Dezertera zawsze oddzielałem grubą kreską od reszty polskiego punka. Ba, w mojej świadomości zagnieździł się w miejscu wyjątkowym, wysoko ponad resztą ogólnie pojętej rodzimej muzyki. Od pierwszego zetknięcia postrzegam zespół jako swoiste zjawisko. Jest dla mnie zdumiewającym kuriozum, które stawiam obok wczesnych opowiadań Hłaski i filmów Barei. Jak i w tych przypadkach, bezczelna jazda po komunistycznej rzeczywistości  do dziś robi wrażenie i wciąż głowię się, jakim cudem muzycy nie podzielili w konsekwencji losu Władimira Majakowskiego. Nie da się też ukryć, że z biegiem lat gorzka satyryczność ich tekstów nie zatraciła nic z trafności. Co więcej, ich nieprzemijająca aktualność nie wynika tylko i wyłącznie z modernizacji pokroju zamiany z „towarzysza” na „kapitalistę”, czy z „milicjanta” na „policjanta”. Nawet, jeśli mimo upływu lat i transformacji ustrojowych lat na pewnych płaszczyznach faktycznie nie zmieniło się nic, poza stosowaną terminologią. Perspektywa kolejnej możliwości upewnienia się, czy przekaz zespołu wciąż dociera do narodu bez zakłóceń jak zwykle była więc ekscytująca. 
Niestety, mój entuzjazm ostudziły nieprzyjemne zapachy rozprzestrzeniające się wokół klubu, w którym miał się odbyć koncert. Na szczęście, krążące tu i ówdzie pogłoski o śmierci Eskulapa okazały się mocno przesadzone. Ledwo zjawiwszy się na miejscu, usłyszałem dochodzące z sali znajome dźwięki. To złotowskie chłopaki z 1125 rozpoczynają set przed niezręcznie nieliczną publiką. Jedenastki w wydaniu koncertowym widziałem już wiele razy, ostatni raz w słupskim pubie ze sceną rozmiaru rozłożonej kanapy. Na tak okazałej, jak eskulapowa widziałem ich pierwszy raz i, prawdę mówiąc, widać było, że to nie ich żywioł. Wydawało mi się, że panowie duszą się na wysokim podeście, oddzieleni od publiki fosą i barierkami.
Mimo tego dyskomfortu, jakoś udało im się przebrnąć przez set i rozruszać garstkę ludzi. Przeważały raczej świeższe rzeczy, co jakiś czas przeplatane starymi hiciorami – od „Policji” do „Hardcore Przeciwko Politykom”. Wnioski końcowe? Niby jest fajnie, wciąż jednak nie jestem pewien, czy oby uzachodnienie tekstów i muzy wychodziło zespołowi na dobre. Owszem, takie „Break the Wall” czy „Full of Understanding” to bezdyskusyjnie miażdżące numery, ale czuć przy tym, że zanika gdzieś uliczno-punkowa żywiołowość, która czyni Płonie Mi Serce najlepszą w moim mniemaniu rodzimą płytką HC.
W trakcie wyjątkowo krótkiej przerwy klub zdążył się nieco wypełnić, wbrew moim pierwotnym obawom obeszło się bez frekwencyjnej wpadki. Pośród publiki mnóstwo młodzieży, zjawiska zwanego „Starą Gwardią” raczej śladowe ilości. Co mnie bardzo cieszy, w pamięci tkwi mi tegoroczne Suicidal Tendencies, które miejscami przypominało zlot absolwentów technikum leśnego z rocznika 1990 (czyt. rzucało się w oczy ujednolicenie wiekowo-płciowe). Podejrzewam, że w przypadku niektórych załogantów sentyment mógł przegrać z perspektywą tułania się w okrutnym mrozie. Oddzielna sprawa, że nostalgiczne wojaże odpuścił sobie sam zespół. Rozpoczęli czterema nowymi numerami, po czym cofnęli się w czasie do… tytułowego kawałka z płyty przedostatniej. Dopiero po tym panowie sięgnęli do kilku antycznych staroci, tworząc przy tym kanion pomiędzy evergreenami a nowościami, rzadko tykając wydawnictw z lat 90. Nad czym trochę ubolewam, zwłaszcza, gdy konsekwentnie ignorowana jest Blasfemia, którą uważam za skandalicznie niedoceniane arcydzieło.
            Do Prawa do Bycia Idiotą wracano jeszcze parę razy, za każdym razem serią kilku utworów. Niech mnie drzwi ścisną, jeśli poza dwoma, trzema rodzynkami nie zagrali niemalże całej płyty! Ryzykowne zagranie, zwłaszcza w przypadku zespołu z takim stażem. Plan jednak całkowicie wypalił, a to z prostego powodu – Dezerter nagrał bardzo fajną płytę. Dotychczas traktowałem ją w kategorii miłej niespodzianki, zacierającej niesmak po nieudanym Nielegalnym Zabójcy Czasu. Tymczasem rzuca się w oczy, że po sześciu latach pałowania tego samego panowie wydają się bardzo odświeżeni grając nowe rzeczy. Nawet, jeśli w trakcie występu zdarzało im się nieco posypać, niezniechęceni co najwyżej wymieniali między sobą zakłopotane uśmiechy. Sukces albumu uświadomiły mi przede wszystkim reakcje pod sceną. Tańce i hulanki nie ustawały przy nowościach, a i imponująca ilość osób zdążyła rzetelnie wyuczyć się tekstów.
            Drążąc dalej temat liryk, w punkowym światku zawsze uważałem Dezertera za bastion trzeźwego, wolnego od agitacji komentarza. Czegokolwiek by Pan Krzysztof Grabowski dziś nie napisał, nie musi już obawiać się nieprzyjemnych następstw pokroju pouczających wizyt na komisariacie MO. Niepokojące jest to, że nawet mimo komfortowych warunków tak niewielu muzyków podąża obecnie jego śladami. A póki brak następców, młodzież potrzebuje Dezertera jak diabli. Mało kto zachęci ich dziś do myślenia za siebie samych.

4 komentarze:

  1. to wszystko jest za dłuuuuuugie i za nudneeeee, człowiekowi po kilku linijkach męczą się oczy i nawet nie jest ciekawy co jest dalej napisane. FLAKI Z OLEJEM

    OdpowiedzUsuń
  2. a ja - jako osoba będąca na koncercie - czytałem to z zainteresowaniem! ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. No ja żesz pieprzę! :| Przez pieprzony śnieg nie dojechałem :/

    OdpowiedzUsuń
  4. super relacja. bardzo świadomy, kapitalny wręcz styl. rispekt

    OdpowiedzUsuń