czwartek, 16 grudnia 2010

DVA 15.12.2010, Poznań, Pod Minogą.

            Miałem obawy co do tego koncertu. Sama data w środku tygodnia nigdy nie wróży dobrze. Promocja, o ile jakaś była, nie dotarła do mnie – na informacje o koncercie nakierowało mnie rozpaczliwe szukanie sposobu na uchronienie się przed widmem wieczornego zbijania bąków w przybijającej samotności. Wyczytałem też, że poprzedni zaplanowany w Poznaniu koncert czeskiego duetu nie doszedł do skutku z powodu braku zainteresowania. Byłem świadkiem niejednej frekwencyjnej porażki, w tym koncertów, na których suma występujących muzyków przewyższała publikę. Mimo to nigdy nie nabawiłem się znieczulicy, pustki pod sceną wciąż kłują moje empatyczne usposobienie. Szczęśliwie, tym razem obawy okazały się bezpodstawne – tłumów nie było, ale w warunkach klubu tak ciasnego jak Minoga nawet kilka tuzinów ludzi wygląda przyzwoicie.
            Rozsiadłszy się przy barze, zaniepokojony głowiłem się nad jeszcze jednym - jak tą polifoniczną, wielowarstwową  muzykę mają odtworzyć na żywo dwie osoby? Przed koncertem postanowiłem zapoznać się co nieco z działalnością gości z południa i łyknąłem ją bez zapity. Dodam, że podchodziłem do zespołu z dużą rezerwą, natrafiwszy gdzieś na porównania z niespecjalnie przeze mnie adorowanym Animal Collective. Starczało jedno przesłuchanie i wątpliwości odeszły w dal. Rzeczywiście, muzyka DVA sprawdziłaby się zarówno na elektro-potańcówce, jak i w formie przyśpiewek przy sianokosach. Jednak w wykonaniu tego czeskiego małżeństwa ten miszmasz elektroniki i rustykalności wypada wyjątkowo naturalnie. Co rzadko można powiedzieć o wykonawcach szczycących się etykietami pokroju „indie folk” czy innymi przywieszkami, których nawet nie będę próbował rozszyfrowywać. Choć początkowo z trudem doszukiwałem  się jawnych zapożyczeń z czeskiego folkloru, słychać było, że sympatyczna parka nasiąkła świeżym, wiejskim powietrzem. No i że gra i śpiewa z beztroskością kapeli z festynu ludowego.
            W Minodze chłód, na scenie szaliki i wełniane swetry, a show rozpoczyna się od… uruchomienia sekwencera. Z jednej strony moje wątpliwości odnośnie sposobu odtworzenia klimatu płyty zostały rozwiane, z drugiej, zacząłem kręcić nosem. Cóż, moje muzyczne upodobania tkwią w mrokach średniowiecza, podchodzę sceptycznie do nadużywania wszelkich technologicznych cudeniek. A obsługująca elektronikę „gorsza połowa” małżeństwa korzystała z ich dobrodziejstw obficie, zapętlając nawet bieżące partie instrumentów. Zainteresowany pobrzękiwał też na antycznie wyglądającym gitarzysku, paradoksalnie, na czystym kanale, rezygnując z dodatkowych efektów.  Żeńska część duetu tymczasem na zmianę chwytała za saksofon, klarnet, czy też przedziwne dziecięce zabawki. Przy tym odpowiadała za niemalże całą stronę wokalną oraz, w odróżnieniu od przyklejonego do krzesła małżonka, uteatralniała widowisko tańcami.
            Pomimo małego niesmaku wywołanego zuchwałym korzystaniem z poręczność rzeczy martwych, szybko zauważyłem, że nie w loopach i wystukującym rytm „dzięciole” DVA skupia siłę swojej muzyki. Czeska parka wkłada w te dźwięki tyle energii, że elektronika pozostaje tym, czym w założeniu powinna być – tłem. Na żywo materiał, który dotychczas uważałem za zbiór sympatycznych, rozhulanych piosenek zaczął oddychać pełną piersią. W końcu zacząłem dostrzegać typowe, słowiańskie melodie. Pani wokalistka robiła ze swoim głosem co chciała, wyśpiewując nie tyle teksty, co zlepki różnych języków, bezładnych sylab i onomatopej. Wszystko zaczynało brzmieć nadspodziewanie organicznie. Mimo wszędobylskiej elektroniki jestem pewien, że Czesi poradziliby sobie nawet, gdyby w Minodze poszedł prąd.
            Z utęsknieniem czekałem na mój ulubiony numer z tegorocznego Hu, „Tatanc”, który jest tak uroczy i promieniujący radością, że aż chce się tatancować, cokolwiek by to, do diaska, znaczyło. Numer wypadł fenomenalnie, ale do gwałtownego spotkania mojej dolnej szczęki z podłogą doszło dopiero chwilę później. Nie znam nawet tytułu tego dziełka, ale momentalnie zacząłem dostrzegać domniemane kinematograficzne konotacje DVA (nagrywali muzykę do filmów niezależnych). Hipnotyzujący, z pięknymi, operowymi partiami wokalnymi utwór miał w sobie coś z klimatu dzieł Ennio Morricone. Kopary nie zebrałem z podłogi już do końca. Piwo, o którym zupełnie zapomniałem patrząc, jak Pani wokalistka niby to tańczy, niby dostaje napadu pląsawicy kończyłem po koncercie w stanie kompletnego roztrzęsienia. I trvam tak podjarcowany do teraz.

Poniżej klip do „Tropikal Animal”. Na żywo wywala z butów.

2 komentarze:

  1. Wydarzenie dobrze ubrane w słowa.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie sie tez strasznie spodobal ten koncert !!! Dobrze to opisales :D no i jak dla mnie niema niczego lepszego w taka zimna zime jak organiczny koncert Dva ktory- fakt- nadal rozbrzmiewa... trwa

    OdpowiedzUsuń