środa, 1 czerwca 2011

The Black Heart Procession, Kev Fox 29.05.2011, Poznań, Blue Note.

            Wybierając miejsce studiów nie kierowałem się profilem uczelni, kierunkiem exodusu rówieśników, tym bardziej jakimikolwiek sugestiami osób trzecich. Chciałem uciec jak najdalej od bagna monotonii, w którym przyszło mi dorastać. Pod jednym względem jestem zadowolony z ostatecznie wybranej mieściny - życie mam tu ciekawe, rozrywek jest od groma, miałem też szczęście natrafić na garść naprawdę interesujących osób. Wyłączywszy jednak kwitnące życie kulturalne, od samego momentu przeprowadzki wszystkie inne aspekty mojej codzienności zaczęły się sypać z szybkością burzonego dynamitem budynku. Lata szarpaniny przemieniły mnie z pogodnego młodzieńca w wiecznie przejętego ponuraka. Na szczęście (?), z biegiem lat oswajam się z tym stanem, a wspomnienia z czasów apatycznej młodości utwierdzają mnie w przekonaniu, że podjąłem prawidłową decyzję. Stojąc przed patowym wyborem między nudą a depresją, zawsze wybierać będę to drugie.
            Skoro przy złych nastrojach jesteśmy, niewiele słyszałem zespołów równie dołujących, co The Black Heart Procession. W zestawieniu z dokonaniami rzeczonej kapeli liryki z Closer Joy Division brzmią jak Simon & Garfunkel. Kalifornijczycy (tam można być smutnym?) liczebnością utworów ze słowami "love" i "heart" w tytule śmiało mogą konkurować z Whitesnake, przy czym w każdym przypadku jest to miłość niespełniona, skrajnie toksyczna, serca zaś krwawią przekłuwane zatrutymi sztyletami. Same teksty ocierają się o, zdawałoby się intencjonalną, grafomanię (Look what you've done to me/Look at my tears/Forget my heart – Chryste!). Radykalność tej otoczki sprawia wrażenie swoistego tongue in cheek, pastiszu straceńczego romantyzmu. Warto dodać, że okraszonego nie mniej dekadencką, nasiąkniętą kinematograficzną aurą muzyką. Utwory na takim Amores de Tropico zachwycają zarówno przebojowością, brawurowym przeskakiwaniem między różnymi stylami, jak i duszną, intrygującą atmosferą.
            Na orkiestralny wręcz rozmach cechujący wyżej wymienioną płytę nie było co tego wieczoru liczyć. Zespół przyjechał z repertuarem proklamowanym jako "stripped down show". Ku rozczarowaniu wszetecznych umysłów, oznaczało to wizytę The Black Heart Procession w uszczuplonym składzie, a więc z okrojonymi interpretacjami utworów.
            Rola supportu przypadła Kevowi Foxowi, tęgiej budowy Brytyjczykowi o aparycji fabrycznego robotnika, zamiast poliestrowego kombinezonu przywdziewającego ciemną marynarkę. Na scenie zjawia się bezszelestnie, nie przywitały go najmniejsze choćby brawa. Niezniechęcony tym bard z utworu na utwór zasłużenie wznieca jednak coraz większy aplauz. Obdarzony donośnym głosem i wyrazistym brytyjskim akcentem, loopując kolejne ścieżki gitar tworzy interesujący kolaże, czasem subtelne, chwilami wręcz krzykliwe, zawsze wykonane z werwą i uczuciem. Gdzieś w połowie występu dołącza do niego nikt inny, jak Andrzej Smolik. Mając za sobą (przerwane na chwilę przed postradaniem wszystkich zmysłów) szkolenie na doradcę finansowego, zwykłem podejrzliwie spoglądać na każdą osobę reklamująca bank. Czego by nie mówić o świeżo upieczonym członku Rady Akademii Fonograficznej, jest to człowiek z papierami na granie muzyki. Ulokowany w głębi sceny, subtelnymi partiami gitary hawajskiej i akordeonu należycie urozmaicił balansującą między szeptem a wrzaskiem ekspresję Foxa.  
            W trakcie występu supportu brodaty Thobias Nathaniel pochłania przy barze przezroczysty napój, przy czym zaznaczyć muszę, że wodę mineralną podaje się w Blue Nocie w innych szklankach. Wkrótce po zakończeniu setu Foxa muzyk zasiada przy zajmującym połowę sceny fortepianie. Po chwili dołącza do niego wokalista Pall Jenkins, który zaczyna odgrywać płaczliwe dźwięki na... pile. Z początku rzeczywiście sprawia to wrażenie knajpianego kabaretu, z lekka zaprawionego mocnymi trunkami. Desperackie zawodzenie Palla ociera się o fałsz, można odnieść wrażenie, że panowie pozy schyłkowców przybierają w celach czysto pamfletowych. Jenkins podnosi się z krzesła przy trzecim w kolejności "Cry for Love" i, przyznam szczerze, widok jest to zatrważający. Mocno napęczniały, kompletnie nieruchomy, ukryty pod ciemnymi okularami bez przerwy spogląda w dół, milcząc między utworami. Następny w kolejności "Drugs" wypada naprawdę przejmująco, wyraźnie zaczyna mi się udzielać melancholijność utworów zespołu, spotęgowana minimalistyczną oprawą i cierpiętniczym drżeniem w głosie wokalisty.
            Doprawdy, miałem problemy z braniem na poważnie otoczki zespołu. Od przesadnie desperackiej nazwy począwszy, na płaczliwych i monotematycznych lirykach skończywszy. Czemu więc spoglądając na scenę zaczynam brać żałobną sztukę tworzoną przez zespół jak najbardziej serio? Otóż, sprawdza się stara zasada - w prostocie tkwi autentyczność. Pełne patosu i enigmatycznych metafor lovesongi zwykły mnie raczej brzydzić. Nie wierzę fircykowi Jaggerowi kokieteryjnie jęczącemu Oh Angie, when will those dark clouds disappear. Wierzę rozwścieczonemu Henry’emu Rollinsowi skowyczącemu Some people are better left alone. Podobnie sprawy mają się w przypadku liryk Jenkinsa. Nie jest to kabalistyczna quasi-poezja. To prawdziwy głos utrapienia, goryczy i desperacji.
            Utwory prezentowane są w formie mocno ascetycznej, do momentu wejścia śpiewu często niepoznawalne. "Blue Tears", szantowy wręcz kawałek zamienia się w marsz żałobny. Najbardziej uderzającym momentem koncertu jest wykonanie "All my steps". Żywy, atmosferą przywodzący na myśl aurę muzyki filmowej numer staje się desperacką balladą, zagraną po wyciszeniu na scenie wszystkich mikrofonów (!). Oparty o fortepian Jenkins rzeczywiście stwarza pozory osoby, której życie mija na spacerach między barem a cmentarzem.
            Pod koniec występu mrukliwy lider w końcu wypowiada kilka ciepłych słów na temat publiczności i miasta. Panowie bisują dwa razy, po czym znikają na dobre. Sam czuję się jak po udziale w stypie, solidnie zakrapianej, podczas której wódka przechodzi przez gardło wyjątkowo ciężko. Nawet, jeśli faktycznie jest to tylko zręczne aktorstwo i szyderczy pastisz, na zasadzie reakcji paradoksalnej sztuka ta wywołuje autentyczne przygnębienie. Podłe to uczucie, ale cholernie prawdziwe, krzepiące.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz