Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Meskalina. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Meskalina. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 9 czerwca 2011

Wywiad: Frank Tuner.

            Od jakiegoś czasu nosiłem się z planem poszerzenie zakresu Kultury Kanalii o wywiady z muzykami tryumfalnie podbijającymi (nieprzerwanie topniejące w liczebności) audytoria poznańskich koncertów. Sądziłem, że warto by było kiedyś umówić się rozmowę z którymś z tych sympatycznych skandynawskich zespołów z licealistami w składach, systematycznie odwiedzających nasze miasto. Jako osoba nie przepadająca za gdybaniem i fantazjowaniem, będąc (podobnie jak niedoszły prezydent kraju) "człowiekiem czynu", pod wpływem jednorazowego impulsu postanowiłem z miejsca porwać się z motyką na słońce, próbując zaaranżować wywiad z odwiedzającym Meskalinę Frankiem Turnerem. Drogą mailową udało mi się przekonać zainteresowanego do rozmowy, paradoksalnie, dopiero wtedy rozpoczęło się pasmo komplikacji i kolejnych odpadających możliwości rejestracji rozmowy.
            Prócz marnej jakości, pozory fachowości wywiadu pogrążają wybuchy mojego paskudnego śmiechu i ciągłe interrupcje, których prowodyrem był sam internowany. Przygotowane pytania poszły w diabli, Frank zamienił wywiad w luźną konwersację, pełną zabawnych anegdot i, co tu ukrywać, licznych nawiązań do fascynacji dzielonych z jąkającym się autorem wywiadu. Mimo wielu osobistych zastrzeżeń do ostatecznego efektu, jestem olbrzymie zadowolony z przebiegu rozmowy i ujmującej serdeczności, którą wykazał się Frank. Były to chwile nie mniej ekscytujące, niż późniejszy, absolutnie fenomenalny koncert Brytyjczyka.
            Koleżance Ewie, dzięki której udało się ten wywiad zarejestrować z całego serca dziękuję. Chylę czoła przed Kamilem, którego pomoc przy obróbce tego diabelstwa wybawiła mnie od widma załamania nerwowego.

wtorek, 7 czerwca 2011

Frank Turner 03.06.2011, Poznań, Meskalina.

„I knew Frank Turner before he got famous”, chwalą się na forach i pod youtube'owymi klipami uprzedzający muzyczne trendy elitaryści. W tym kraju frazes ten nabiera szczególnego, autentycznie wyróżniającego nas na tle reszty świata wydźwięku. Naprawdę wydawać się może, że Frank dorobił się statusu muzycznej rewelacji wszędzie, poza haniebnym wyjątkiem w postaci naszego rodzimego podwórka.
Dlaczego tak się dzieje? Nie jestem w stanie wytłumaczyć. Czasem wydaje mi się, że istnieje jakaś nienazwana, omnipotencyjna siła kształtująca gusta muzyczne naszego narodu. Być może przyjmująca formę celnika, uparcie tarasującego drogę próbującym przedrzeć się tu fenomenom mogącym zagrozić statusowi i tak umierającej krajowej sceny. Gdybania na bok, choć dotychczasowa nieznajomość osoby Franka Turnera nie czyni kogokolwiek muzycznym dyletantem, szczerzę radzę tą zaległość natychmiast nadrobić. W tym miejscu czuję się zobowiązany, by artystę naprędce przedstawić.
            Frank zaczynał w zespołach Kneejerk i Million Dead, drugiej z nich udało się nawet narobić odrobinę szumu w hardcorowym półświatku. W roku 2005 Million Dead dokonuje żywota, Frank chwyci za gitarę akustyczną i począwszy 2006 rokrocznie wypuszcza nowy materiał. Dorabia się statusu gwiazdy, jeździ w trasy z Social Distortion, The Offspring i Green Day, grywa na największych festiwalach na kontynencie. Zgarnia nagrody w plebiscytach prestiżowych magazynów muzycznych, jest pupilkiem krytyków, jego płyty sprzedają się wyśmienicie. W miniony piątek Frank gości w naszym kraju po raz drugi, drugi raz jest to Poznań, znowuż też klub Meskalina, miejscówka, delikatnie mówiąc, dość kameralna. Frekwencja? Szczerze wątpię, by wyprzedała się pula 150 biletów. Szukanie w tym wszystkim logiki i wyciąganie jakichkolwiek wniosków pozostawiam czytelnikom.
            Zanim zacznę dzielić się pokoncertowymi wrażeniami, jeszcze raz podkreślę fakt, że mamy tu do czynienia z jednym z najbardziej rozpoznawalnych artystów, jacy zawitają w tym roku do Poznania. W czwartek ukazuje się jego nowa płyta, England Keep My Bones - Frank krzyżując palce chwali się, że ma szanse na zadebiutowanie w pierwszej dziesiątce najlepiej sprzedających się płyt w UK*. Otwierającym krążek "Eulogy" rozpoczyna swój występ w Meskalinie.
Choć do premiery płyty zostało parę dni, pośród publiki znajduje się sporo osób śpiewających pierwsze wersy tekstu. Znam je i ja, choć utwór zdążyłem odsłuchać raptem raz, na stronie NME. Za komendą kapelmistrza unoszę w górę butelkę napoju, do oczu cisną mi się łzy. Płaczliwie emocjonalny stawał się będę tego wieczoru niejednokrotnie. Tak dobry i nieskazitelnie autentyczny jest w tym co robi Frank.
Samozwańczy produkt angielskiej średniej klasy i specjalista od tanich rymowanek zawitał do Poznania z dokooptowanym ansamblem i niech mnie diabli, jeśli nie miał nosa dobrawszy sobie rodaków z Dive Dive, nieodstępujących mu na krok żywiołowością i radością grania. A że na najnowszej płycie Frank korzysta z ich usług nad wyraz szczodrze, świeże kawałki takie jak "Peggy Sang the Blues" i "One Foot Before the Other" wypadają naprawdę krzepko. Równie często jak do nowej płyty zespół sięga do fenomenalnego krążka Love Ire & Song. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz bawiłem się tak dobrze, jak przy bezpretensjonalnych, rozczulająco sentymentalnych "Reasons Not to Be An Idiot", "I Knew Prufrock Before He Got Famous" i "Substitue".
Przy pełnym podziwie i szacunku dla wtórujących Frankowi grajków, highlightem koncertu są utwory wykonywane przez lidera solo. Wśród nich znajduje się miejsce dla "Thunder Road", coveru Bruce’a Springsteena i "Dan's Song", podczas którego publiczność przejmuje partię harmonijki naśladując jej dźwięk. Ktoś powiedziałby, że to tylko błazeńska, infantylna zabawa, frajda jednak niesamowita. FT sięga też do swoich najwcześniejszych dokonań – wykonuje pełne werwy "Nashville Tennessee". Po koncercie chwali mi się, że dodał ten utwór mając w pamięci zadane mu przeze mnie pytanie, w którym odniosłem się do tekstu utworu*. Może to tylko kokieteria, co nie zmienia faktu, że gest przemiły. W rzeczonym fragmencie liryk poeta dla jasności definiuje swoją muzykę - A simple scale on an old guitar, and a punk rock sense of honesty. Doprawdy, nie przychodzi mi do głowy żaden zespół punkowy tak szczery, tak prostoduszny, jak Frank we własnej osobie. Jest ucieleśnieniem wszystkiego, co stanowi esencję punka – odwagi, niezłomności i naiwnego idealizmu. Pozostawanie osobą kompletnie niezniszczoną przez sukces i sławę to najbardziej punkowa rzecz, z jaką się spotkałem.
Widziałem w życiu garstkę koncertów. Parę z nich naprawdę przyzwoitych. Przeróżni wykonawcy nieraz imponowali mi zaangażowaniem, jawną radością czerpaną z grania, entuzjazmem niezrażonym fatalną frekwencją, marną organizacją czy problemami natury technicznej, a przynajmniej jeden, średnio dwa z tych czynników to nieodłączna część każdego koncertu w tym kraju. Nie spotkałem się jednak jeszcze z kimś równie zakochanym w swoim rzemiośle jak Frank. Muzyka nie jest dla niego zajęciem, jest dla niego życiem. Kariera tego faceta to nieprzezwane pasmo sukcesów, konsekwentnego zdobywania coraz to większego podziwu i uznania, koncertów na największych festiwalach. W skromnym poznańskim klubiku daje występ w którym jest ogień, którym byłby w stanie roznieść w pył Koloseum. Widać, że jest to człowiek, który chce dotrzeć ze swoją muzyką do każdego. A że spotyka się w naszym kraju z dość nieznacznym odzewem? Na dłuższą metę, nikomu z obecnych w Meskalinie to chyba nie przeszkadza. W moich oczach, fakt ten z miejsca staje się istnym błogosławieństwem. Choć to muzyka o stadionowych aspiracjach, nie wyobrażam sobie Franka w innych warunkach, niż między przytulnymi ścianami zacisznego klubu. 

*Przed koncertem udało mi się przeprowadzić wywiad z Frankiem. Zapis rozmowy i wideo już wkrótce na Kulturze Kanalii!

czwartek, 5 maja 2011

Arms and Sleepers 04.05.2011, Poznań, Meskalina.

            Chociaż swego czasu byłem zapalonym kolekcjonerem płyt (w oczach mojej byłej trwoniącym pieniądze tumanem), uważam poliwęglan za więzienie muzyki. Ożywa ona dopiero na scenie, wypuszczane na rynek wydawnictwa powinny być traktowane co najwyżej jako pretekst do wyruszania w trasy, pejoratywnie określane mianem promocji.
            Cieszę się, że wiele zespołów doskonale ten fakt rozumie i tłucze się niemiłosiernie po globie, zachodząc pod każdy gotowy do ugoszczenia ich sztuki dach. Zdarzyć się może, że owa twórczość przypadnie do gustu gospodarzom, którzy od tego czasu zechcą częściej gościć żarliwych muzykantów. Przytoczę przypadek wesołych Czechów z DVA, którzy raz zagrawszy dla garstki zapaleńców w Minodze, na następnym koncercie w Meskalinie wypełnili klub po brzegi, po występie opychając ilość płyt, która spokojnie powinna zawarantować im miejsce na liście OLiSu (co znowuż nie jest jakimś wielkim osiągnięciem). Arms and Sleepers również koncertowali wcześniej w Poznaniu, a wczorajsza frekwencja w Meskalinie jest dostatecznym świadectwem, że nie ma to jak marketing szeptany. I ja o zespole dowiedziałem się drogą rekomendacji, co nie zdarza się zbyt często, z reguły jestem zdany na siebie w swoich maniakalnych poszukiwaniach muzyki.
            Jakkolwiek przyjemne by nie były studyjne dokonania zespołu, trip-hopowa elektronika w warunkach scenicznych zawsze staje przed ciężkim zadaniem oddtworzenia swojej drobiazgowej struktury. Że nie wspomnę o potencjalnym zagrożeniu zamieniania występu w kliniczne odgrywanie loopów i sampli. W oczekiwaniu na koncert nie przeczuwam, by drobiazgowa muzyka jankesów rzeczywiście mogła chwycić za gardło w wersji live. Z prostego powodu – zawsze odbierałem ją jako utylitarny zapełniacz ciszy. Doskonały soundtrack przy krojeniu cukinii do ratatouille i remedium dla strzępionych w trakcie tras miejskimi tramwajami nerwów. Ale czy jest to muzyka na tyle absorbująca, by porwać na żywo?   
            Identycznie skrojone bluzy i kaptury na głowach to przedziwny sceniczny ancug, w ciemnym klubie wyglądający dość zabawnie. Na szczęście, od pierwszego utworu show amerykanów rozwiewa moje niepotrzebne wątpliwości. Ambientowe loopy w parze z eterycznymi wokalizami i wyrafinowaną gitarową ornamentyką brzmią wyjątkowo naturalnie i przekonująco. Plus dla zespołu, nagana dla mnie, parszywego defetysty.
            Arms and Sleepers sprawiają wrażenie dość zapracowanego tandemu. Zespół częstotliwością wypuszczania nowych wydawnictw przebija nasze żałoby narodowe. Zważywszy, że albumy tworzą raczej zgrany koncept, w którym wszystkie utwory zdają się dążyć do stworzenia jednej plastycznej całości, koncertowe serwowanie przekroju twórczości mogłoby burzyć ich jednolitość. Paradoksalnie, oddzielenie od kompleksu nadało wielu utworom nowego charakteru. Zamiast sprawiać wrażenie wyrwanych z kontekstu urywków, brzmią świeżo, zwłaszcza serwowane w odrobinę przekształconych wersjach. Doskonale spisuje się materiał z mojej ulubionej płyty zespołu, LP Matador. Subtelne "Simone" i "Kino" wypadają zjawiskowo, a podany w surowszej wersji utwór tytułowy o mały włos byłby highlightem występu.
            No właśnie, wisienką na torcie okazuje się encore w postaci utworów premierowych. Drugi w kolejności numer mrocznymi loopami przywodzi na myśl dokonania Portishead, a promieniującą muzykę Amerykanów odbierałem dotychczas jako antonim dla posępnej twórczości Beth Gibbons i spółki. W trakcie występu Arms and Sleepers zdarzają się chwile, gdy oparty o bar jestem o krok od uśnięcia. Wbrew pozorom, nie jest to zarzut. Nie tyle senność wynikająca ze znużenia, co wyciszająca i kojąca, przywołująca na myśl działanie kołysanek.
            Arms and Sleepers potwierdzają swoją wartość na żywo, nie powinna więc dziwić ich rosnąca popularność, nawet fakt, że wyprzedają każdy koncert w tym kraju. Ze sceny posyłają ryzykowne stwierdzenie, jakoby Poznań miał być ich ulubionym miejscem w Polsce. Bram do innych mieścin raczej im to nie zamknie, sam zaś przeczuwam, że kolejna wizyta w tych stronach może wymagać przeprowadzki do jeszcze większego lokalu.



sobota, 23 kwietnia 2011

Plum 21.04.2011, Poznań, Meskalina.

            Enigmatycznym gatunkiem jest noise. Zawsze ciężko mi było wskazać, gdzie w dzisiejszej muzyce kończy się dźwięk, a zaczyna hałas. Rzeczy zdawałoby się konwencjonalne zdarza mi odbierać jako kompletny bełkot, przy którym jazdy Merzbowa brzmią jak muzyka windowa. W kontekście samego gatunku, Alfą i Omegą zawsze była dla mnie rodzima Ewa Braun. Nic raczej nie zapełni powstałej po zgonie zespołu luki na rodzimej scenie (czy raczej luki w mojej głowie - pamięta ktoś ich jeszcze?). Do roli szpachlówki z pewnością nie próbuje aspirować podciągany pod ten nurt Plum, którego aktualne dokonania odległe są od eksperymentalnej wrzawy nieodżałowanej Ewki. W miejsce obiecanego przez etykietę chaosu i zgiełku funduje muzykę konkretną, poukładaną i zaraźliwie chwytliwą. Co nie znaczy, że pozbawioną animuszu. Proszę mi wybaczyć niespecjalnie finezyjną referencję, ale utwory z świeżuteńkiego LP Hoax faktycznie nabijają śliwy pod oczami.
            Twórczość zespołu znałem dotychczas pobieżnie, rzeczywiście kojarzyłem ją raczej z bardziej wyrafinowanymi poszukiwaniami Sonic Youth. Zdziwiony więc byłem słysząc na Hoax materiał wyjątkowo prosty, surowy, wolny od dalekobieżnych wycieczek w dysonanse i muzyczny tumult. Za pomocą skromnych środków panowie uformowali wyrazisty styl, który jest stanowczo zbyt absorbujący, by głowić się nad jakimikolwiek porównaniami.
            Wieczór w Meskalinie zaczynają utworem tytułowym z nowej płyty, który z początku zapowiada się na zwięzłą, przebojową piosenkę, z czasem rozciąga się jednak do niebotycznych rozmiarów. Wychodzi z tego istne monstrum. Przez sześć i pól minuty ciągnie się jak buldożer na pierwszym biegu i niech mnie diabli, jeśli nie jest przyjemnie pod tymi gąsienicami! Podobną, wesoło miażdżącą wszystko po drodze przejażdżkę serwują w następującym po nim "It's a Must". Po stonowanym początku "You Know Buddy" panowie zaciągają wsteczny i jeszcze raz zrównują wszystko z ziemią.
            "Śliwki" przyznają się do fascynacji The Jesus Lizard i rzeczywiście, jest w tej muzyce coś z odmóżdżającej, przytłaczająco dusznej atmosfery tej haniebnie niedocenionej kapeli. Wyjątkowe wrażenie robi szczególna umiejętność płynnego przechodzenia między mnogimi wątkami utworów. Stonowany we wstępie, monotonny w zwrotce i znakomitym refrenie "Touch" w drugiej części eksploduje niczym szrapnel. Wprost proporcjonalnie sprawy mają się w bujającym "Patch" - ciężkim, topornym, pod koniec którego zespół urządza sobie wycieczkę na melodyjniejsze grunty. Niezawodne (choć,w związku z kameralnością miejsca, w kwestii natężenia dźwięku odrobinę wstrzemięźliwe) nagłośnienie Meskaliny doskonale służy iskrzącej sekcji rytmicznej. Jest ona więcej, niż bijącym sercem muzyki, tworzy jej cały szkielet. Partie mięsistego, ciężkiego jak ołów basu na Hoax to majstersztyk.
            Lwią część godzinnego setu stanowią nowe utwory, co mnie specjalnie nie dziwi - panowie wypuścili spójny, przebojowy materiał, który doskonale sprawdza się na żywo. Żywiołem na scenie przypominają, co powinno znaczyć pojęcie Power Trio, kastrowane w dzisiejszej muzyce z pierwszego członu. Mimo niefortunnej, przedświątecznej daty obyło się bez frekwencyjnego obciachu, liczę jednakże, że do czasu zapowiadanego za pół roku powrotu do Poznania większa liczba miejscowego kwiatu młodzieży zapozna się z elektryzującym dorobkiem Śliwy. Mały research i okazuje się, że nie musi to być wyjątkowo kosztowne.

środa, 23 lutego 2011

Halla Norðfjörð 21.02.2011, Poznań, Meskalina.

Ludziom zdarza się wytykać mi, że sprawiam wrażenie osoby nieprzerwanie zafrasowanej i grymaśnej. Walczę z tą etykietą jak tylko mogę. Mówi się, że jesteś tym, co jesz, sam od dawna uważam (i z pewnością nie jestem sam w tym poglądzie), że podobnie jest z muzyką. Jako oręż w walce ze swoim wizerunkiem zmaltretowanego zrzędy stosuję więc wprowadzanie większej ilości pogodnych nagrań w swoim codziennym soundtracku, ograniczając częstotliwość bardziej przybijających smętów. Mniejsze dawki Swans, więcej Ramones i przynajmniej twojemu współlokatorowi żyć się będzie z tobą lepiej. 
Nie wiem, czy wspomniana zrzędliwość ma z tym jakiś związek, ale, jak zdarzało mi się tu napomknąć, znalezienie towarzystwa do koncertowych eskapad graniczy w moim przypadku z cudem. Zdarzył się jednakże dziw. Tym razem rozsiadałem się przy meskalinowym stoliku w towarzystwie dwóch dobrych amigos, od lat wyróżniającym się wyjątkową wyrozumiałością dla mojej nieprzerwanej frustracji. Witająca w Poznaniu Halla Norðfjörð jest dla nas wszystkich postacią mocno enigmatyczną. Swoim wypełnionym dźwięcznymi spółgłoskami zębowymi nazwiskiem firmuje jedynie garść amatorsko nagranych próbek, opublikowanych na myspace.
Z właściwą dla samczego towarzystwa gracją, całą trójką oddajemy się naszym prymitywnie zmaskulinizowanym dialogom i sączeniu piwa. Gdy jednak Islandka nieco niezręcznie rozsiada się na osamotnionym krześle, nasze obcesowe jadaczki milkną. Nie tylko dlatego, bo usilnie staramy się stworzyć pozory dobrego wychowania. W odróżnieniu od uprawiających demagogię dla mas zespołów, świadomi swojej roli muzycy występujący w pojedynkę zmierzają do nawiązania bezpośredniego, intymnego niemalże kontaktu z pojedynczym słuchaczem, miast zebranym zwałem ludzi. Choć to zamierzona iluzja, mam wrażenie, że złotowłosa piewczyni śpiewa do mnie i tylko do mnie. I zdaje mi się, że podobne wrażenie odnosi każda osoba w klubie, gdyż mimo ciężkiej do skrycia tremy, wychodzi ta sztuczka Pani Halli doskonale. Nawet gdy cichną oklaski pomiędzy utworami, w klubie nastaje takie milczenie, że słyszę procesy trawienne dochodzące z żołądka ulokowanego obok towarzysza.
Gdyby zależało mi na pokazaniu swoim kamratom, że moje gusta muzyczne wykraczają poza cierpiętnicze lamentowania Black Flag, zdawać by się mogło, że z miejsca skazuję się na porażkę. Muzyka Pani Norðfjörð naszprycowana jest emocjami. A że, niefortunnie się składa, największą potrzebę wylewności przynoszą te mniej przyjemne, rzewne nuty wyraźnie dominują tego wieczoru w Meskalinie. Delikatny głos Islandki nie zaraża jednak przygnębieniem. Zamknięta w prostych, akustycznych akordach melancholijność tych dźwięków krzepi, miast posypywać rany solą.
Nieśmiała artystka grając rzadko spogląda przed siebie. Nie podnosi wzroku z podłogi nawet wzywana na bis. Mimo to, każdy utwór dostarcza z wyjątkową siłą i stanowczością. Poraża fenomenalne "Good Ones", w którym napiętnuje islandzkie władze. Choć ostatnio często ląduję na występach aspirujących bardów, dawno nie trafiłem na kogoś kontynuującego nieodżałowaną tradycję dylanowskich protest songów. Jeden utwór zapowiedziała Pani Holla jako pieśń o elfach, powstałą na kompletnym odludziu podczas sesji ze świeżo poznanymi muzykami. Introdukcja sugerowała efekt cudacznych odjazdów, powstałych pod wpływem środków odurzających. Tymczasem tekst ponownie zabrzmiał jak aluzja do trawionej przez paskudny kryzys finansowy wyspy. Oczywiście, mogłem podjąć próbę potwierdzenia swoich podejrzeń zwracając się bezpośrednio do artystki, uwięzionej przez antynikotynową regulację za przysłoniętym kotarą przejściem o toalet. Czemu tego nie zrobiłem? Widać jestem jeszcze bardziej bojaźliwy niż Islandka.
Intrygującą ciekawostką były kompozycje odśpiewane w subtelnie zawodzącym rodzimym języku Pani Norðfjörð. Choć nie rozumiem słowa, brzmią one fascynująco, mistycznie, nawet, jeśli w rzeczywistości za lirykę robią w nich przepisy na zupy rybne.
W brodę sobie pluję, że nie udało mi się zapamiętać absolutnego highlightu występu (świta mi, że było to coś w stylu "Lover Gone Mad"). Miejscami hipnotyzująco melodyjny, po chwili przechodzący w totalną dysharmonię, po raz kolejny okraszony mocnym tekstem. Nawet utwór zagrany pod koniec, a zapowiedziany jako "stupid love song" naładowany jest takim uczuciem, że ciężko zarzucić mu ckliwość.
Utylitarnie zapakowane w biały papier cd-r’y z zapisaną czarnym flamastrem godnością autorki rozchodzą się po koncercie jak ciepłe bułeczki. Paru nieszczęśników zostaje z pustymi rękoma. Imponujące to, zwłaszcza, że cały czas piszę tu o artystce objeżdżającej świat nie opublikowawszy oficjalnie jakiegokolwiek materiału. Czy mimo wspominanej parokrotnie nieśmiałości ma szansę Pani Norðfjörð wypłynąć na szersze wody? Udało się cierpiącej na chorobliwą tremę Cat Power, czemu miałoby nie udać się złotowłosej Islandce? Predyspozycje w postaci fantastycznych utworów i frapującego głosu ma. 

środa, 16 lutego 2011

Mademoiselle Karen 14.02.2011, Poznań, Meskalina.

Zapchana po brzegi w walentynkowy wieczór Meskalina jest świadectwem tego, że pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. Pozostaję utwierdzony w przekonaniu, że nie ma lepszego sposobu na tzw. „dobicie targu”, jak zwykł nazywać to Chris Rock, jak wyciągnięcie partnerki na miasto w celu zażycia kultury. Zaznaczę, że nie nabijam się tu z kogokolwiek. I autorowi w przeszłości zdarzało się być winnym stawianych tu zarzutów. Nawet, jeśli nie było to dokonywane z premedytacją.
            Żarty (zdaję sobie sprawę, że wyjątkowo prymitywne) na bok. Rozpaczliwie szukając miejsca siedzącego, w akcie desperacji ląduję tak blisko sceny, że czuję się, delikatnie mówiąc, niezręcznie. Zupełnie jak na kolejnym oblewanym egzaminie ustnym z PNJA, bądź bezowocnej rozmowie kwalifikacyjnej. A na scenie dzieje się tak dużo, że z trudem wyłapuję jak trio, a chwilami kwartet muzyków odtwarza wielowarstwowy materiał, rozpoczęty rozszalałym numerem tytułowym z debiutanckiego Attention. Choć "przy nadziei", Panna (?) Karen wygina się między mikrofonami, zmienia dęciaki co utwór, nie pozwala sobie na chwilę oddechu nawet gdy w ich obsłudze pomaga jej koleżanka (również w stanie błogosławionym!). Ansambl pozbawiony jest konwencjonalnej sekcji rytmicznej. W pojedynkę, ale ze zdwojoną siłą napędzany jest przez perkusistę o prezencji nordyckiego drwala, ubranego w marynarkę i w dziurawych skarpetkach. Okłada zestaw z siłą, z jaką mógłby rąbać świerki, co w kontekście rozbujanej jak tango muzyki mogłoby doprowadzić do dysonansu. Jest jednak inaczej, śladem jego kanonady wszyscy na scenie dwoją się i troją, napełniając muzykę olbrzymią witalnością. Cały występ sprawia wrażenie niemalże improwizowanego. Oglądając to wszystko z odległości metra jestem na skraju napadu oczopląsu.
            Choć bez wątpienia przyjemny, debiut Panny Karen pierwotnie nie zrobił na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia. Jakkolwiek, uważam ujrzenie jej wesołej świty na żywo za absolutny obowiązek. Tyczy się to zwłaszcza osób, które podobnie jak ja napotkały problemy z przyswojeniem kabaretowości jej muzyki. W Meskalinie chłonę ją bezwarunkowo. Aura kabaretu unosi się w powietrzu przez cały występ, mimo czarnych strojów i deszczowego teledysku puszczonego w tle singlowego "Autobus", również przy paru bardziej melancholijnych utworach pokroju „Lonely Lea”. Te przeurocze melodie brzmią równie naturalnie okraszone śpiewem w języku francuskim, duńskim, polskim, czy gdy zamieniają się w onomatopejowy cyrk w zaserwowanym na koniec „Ouaf, Ouaf”.
Przy tych poliglotycznych zapędach Panny Karen trzeba pamiętać, że lwia część materiału tworzona jest w języku francuskim i nutę inspirowana tym właśnie krajem rozbrzmiewa w dokonaniach Dunki najczęściej. Dla kogoś mogłaby być to tylko próba imitacji, ciekawostkowy ersatz. Tymczasem jest to raczej hołd oddawany francuskiej kulturze przez tych skandynawskich kabareciarzy. Jest w tych nutach coś z chromatyczności francuskiego kina, z tym, że mam tu raczej na myśli bezpretensjonalne dzieła Jean-Pierre Jeuneta, niż prowokującą szmirę Patrice Chéreau. Czy odtwarzanie francuszczyzny przez Duńczyków w Kraju Lecha może spotkać się z większą aprobatą? Hej, zdarzało mi się jeść świetne crossants i w Poznaniu.
Reasumując, nie wierzę, by zabranie obiektu swoich westchnień na taki koncert mogło nie skończyć się, znowu zastosuję marketingową terminologię, zawarciem transakcji. Wbrew pozorom, gdy szło się rozejrzeć dogłębniej, ogólna atmosfera w klubie miejscami daleka była od walentynkowej i towarzyszących temu świętu wzdłuż i wszerz namiętności. Było miast wyjątkowo… rodzinnie. Sporo osób pojawiło się w Meskalinie ze swoimi dziatkami. Jak daję słowo, tylu nieletnich na koncercie nie uświadczyłem od kiedy trafiłem na występ Włochatego. 

niedziela, 30 stycznia 2011

Jazzpospolita 28.01.2011, Poznań, Meskalina.

Truchlejąc na wspomnienie bałaganu, w jaki wpakowałem się na zeszłotygodniowym koncercie Twilite, zjawiłem się w Meskalinie trochę wcześniej. Kolejne podobne doznanie i zacząłbym szukać nowego weekendowego hobby, bądź po prostu spróbowałbym spoważnieć, znaleźć sobie kobietę, zrobić prawo jazdy i rozejrzeć się za lepszym obuwiem, jak mi niektórzy sugerują. Ale i ta zapobiegliwość mogłaby zdać się na nic, piętnaście minut przed planowanym początkiem klub był już nieźle wypełniony. Zanim naszedł mnie kolejny napad migreny, jakimś cudem udało mi się ulokować przy barze. Z początku wydawało mi się to rozwiązaniem idealnym, z jednej strony na wyciągnięcie ręki scena, z drugiej piwo bez konieczności szargania nerwów w kolejce. Wszystko byłoby piękne, gdyby nie ciągle zbierający się ludzie, którzy wkrótce przysłonili mi scenę.  O czym nie pomyślałem, podobnie jak o tym, a było to do przewidzenia, że za warstwę wokalną instrumentalnych popisów Jazzpospolitej robić mi będą zamówienia na drinki i soczki bananowe. Kawiarniana atmosfera oznacza też dokooptowanie do konserwatywnie zbudowanego kwartetu gitara/klawisze/bas/perkusja ścieżki w postaci ciągłego szmeru publiki. Cóż, specyfika miejsca, nie można mieć do nikogo pretensji.  
            Ale wszystkie powyższe uwagi to nic innego jak dawanie upustu mojemu chorobliwemu malkontenctwu. Te pomniejsze zakłócenia nie popsuły mi odbioru muzyki Jazzpospolitej, wyrazistej, skutecznie kradnącej całą uwagę. Zaczęli od spokojnego, transowego "Fashion For Orient In The 70's", po czym zaserwowali żywszy, pulsujący "Laszlo and Cousins" (cóż, nie jest łatwo wyjść z błyskotliwym tytułem dla numeru instrumentalnego). I taki jest cały koncert, czasem przechodzący w jedną, ciągnącą się sekwencję, czasem hałaśliwie rozszalały. Pominąwszy zlepek dochodzących zewsząd interlokucji, zespół brzmi bardzo dobrze. Czysta, nienagłośniona (poza stopą) perkusja rozbrzmiewa fenomenalnie, dźwięk roznosi się klarowne i selektywne. Cały skład to grajkowie kompetentni, doskonale zgrani i, co najważniejsze, ze zręcznie rozdzielonymi i zbalansowanymi rolami w zespole. Zamiast świecić talentem jak tysiącwatową żarówką w twarz, stawiają raczej na kolektywne tworzenie klimatu i kompozycję. Słowem, obeszło się bez przynudzania popisami solowymi, na co w języku angielskim potocznie mówi się wankery, czego próbował tłumaczyć nie będę, bo to obsceniczne.
            Skoro przy kompetencjach jesteśmy, bezwzględnie najlepsze wrażenie zrobił na mnie pałker zespołu, jakby wyjęty z innego świata. Zamiast jazzowego swingu stawia raczej na proste (ale nie toporne!), bezbłędnie precyzyjne rytmy. Bliżej mu do Neila Pearta, niż Gene Krupy. Na oddzielną uwagę zasługuje klawiszowiec, dość specyficznie odziany, jakby żywcem wycięty ze zdjęcia promocyjnego Mahavishnu Orchestra. Zręcznie przechodził z ciepłych, delikatnych partii pianina do szalonych, rozimprowizowanych partii syntezatorowych. W tym właśnie tkwi największa siła zespołu, a może i geneza nazwy, której być może sami poeci nie mieli na myśli. Jazzowe wariactwo miesza się tutaj z motywami konwencjonalnymi, najzupełniej... pospolitymi. Generyczność wcale nie musi być zarzutem. Wolę rzeczy proste i przystępne, niż przekombinowane i hermetyczne, czy po prostu krzykliwie efekciarskie.
            Życzyć mogę chłopakom z Jazzpospolitej tylko tego, by słuchano ich uważniej. Jest to jednak coś więcej niż muzyka do kotleta/kawy/piwa.