niedziela, 29 maja 2011

Woody Alien, Turnip Farm 22.05.2011, Poznań, Pod Minogą.

            Uwalniam te słowa spod palców stanowczo za późno. Zakładałem tego bloga z myślą o zredukowaniu do minimum niszczycielskiej dla mnie przypadłości posiadania "wolnego czasu". Nie dolega mi ostatnio to utrapienie, co oczywiście wiąże się z zamierającą aktywnością Kultury Kanalii. Wysysający ze mnie resztki żywotności i kreatywności natłok zobowiązań nie jest jednak w stanie zagłuszyć krzyczącej we mnie euforii i nieprzepartego podziwu dla zjawiska, jakim jest Woody Alien.
            Przedstawianie zespołów o kilkunastoletnim stażu można by odebrać jako czynność mocno nietaktowną. Mając jednak w pamięci umiarkowanie zachwycającą frekwencję w Minodze obawiam się, że podjąć muszę się w tym miejscy gorzkiej działalności misyjnej, dokonania choćby powierzchownego objaśnienia rzeczonego fenomenu. Woody Alien to dwie osoby, osamotniona sekcja rytmiczna, robiąca dużo hałasu, nad którym unosi się powściągliwy, odrobinę gnuśny śpiew Pana Marcina Piekoszowskiego (również Plum). Tylko tyle i aż tyle, przy użyciu minimalnych środków robią panowie harmider niemały.
            Noszę koszule w kratkę, bo, skromnie mówiąc, do twarzy mi w nich. Niezdolny do zauważenia tej prawidłowości kumpel zwykł nabijać się ze mnie, twierdząc, że wyglądam jakbym urwał się z koncertu Dinosaur Jr. Prawda jest taka, że nigdy nie byłem fanem wspomnianego zespołu. Co nie zmienia faktu, że zespół Turnip Farm, który zarówno nazwę i dźwiękowe ukierunkowanie zdaje się czerpać z mitologii owej kapeli, wrażenie robi całkiem pozytywne. Gra proste, gitarowe piosenki, jak gdyby wygrzebane z kapsuły czasu zakopanej w 1992 roku. Przeżarte sentymentalizmem, ale całkiem przyjemne i wykonane z właściwym żywiołem.
            Instalowanie się na scenie nie zajmuje Woody’emu dużo czasu, i bardzo dobrze, w przypadku tej muzyki przedkoncertowe rytuały powinny ograniczyć się do podkręcenia gałek do poziomu "jedenastki". Mimo mocnego natężenia zespół brzmi niesamowicie soczyście, co w Minodze jest rzadkością. Konwencjonalnie stosowana sekcja rytmiczna w założeniu tworzyć ma silnik, siłę napędową muzyki. W tym przypadku dudniący bas i gromowładna perkusja stanowią całą gablotę - wypasionego, błyszczącego Hummera, który rozjeżdża wszystko na drodze. Z owym wozem łączy zespół jeszcze jeden gorzki fakt - dziś już takich nie robią.
            Owszem, jest to muzyka w pierwszej kolejności uderzająca monstrualną siłą, jednakże pod powłoką hałaśliwości wciąż skrywająca wiele smaczków. Z jednej strony mamy instrumentalną maestrię. Druga część dubla, perkusista Daniel Szwed poza Woodym zmaga się z matematyką w zespole Mothra. Tutaj jego gra jest bardziej siłowa, ale wciąż niesamowicie witalna. Mając w pamięci nie tak dawny występ Plum, utwierdzam się w przekonaniu, że żaden bas nie brzmi w tym kraju tak krzepko, tak mięsiście, jak Fender Pana Piekoszowskiego. Na szczęście, zespół odpuszcza sobie, jak to się nieładnie mówi, muzyczną ipsację. Panowie pozostają konkretni w swoim przekazie, wszystko sprawia wrażenie zabawy bogatym warsztatem, miast kuglarskiego szpanu.
Czytając dzisiejszą prasę muzyczną odnoszę wrażenie, że w wyobrażeniu wielu publicystów muzyka wymyślono w 1999 roku.  By nie szukać daleko, publikacje, które porównują ostatnie Plum do Queens of the Stone Age zachęcają mnie do chwycenia za zapalniczkę i zwęglenia tych kacerstw. Autorzy zapominają, że muzykę o brudnym, garażowym brzmieniu grano wiele wcześniej. Zespoły takie jak NoMeansNo, Big Black czy Hüsker Dü brzmiały jak popsuty mikser do owoców, wciąż jednak grały utwory zaraźliwie przebojowe. Będąc szczerym, podobne dźwięki odkrywam w muzyce Woody Alien dopiero w Minodze. Niech mnie diabli, jeśli wesołe przyśpiewki w "Oak" (utworze bezlitośnie łojącym na żywo) nie przywodzą na myśl "Big Dick" Kanadyjczyków z NoMeansNo. Wrażenie to potęguje odrobina Wrightowskiej maniery rozbrzmiewająca w wokalu. "New Day Rise" samym tytułem budzi skojarzenia z Hüsker Dü, również ukrywające popową wręcz przebojowość pod warstwą niechlujnego przesteru. Dzięki podobnemu wyczuciu twory WA pozostają zbiorem świetnych piosenek, a nie efemerycznym eksperymentem.
            Woody Alien to zespół nietuzinkowy, boleśnie precyzyjny, grający muzykę wyjątkowo ciężką, technicznie wyrafinowaną, przede wszystkim jednak cholernie głośnią. Także dzięki doprowadzaniu tych czynników do skraju przyswajalności, niesamowicie intrygującą. Zestawiając to z aktualnymi trendami muzycznymi można zadać sobie pytanie, z czym do ludzi? Nie jestem w stanie wróżyć zespołowi większych sukcesów, nie sądzę jednakże, by ambicje duetu wyrastały poza chlubny telos roznoszenia w pył każdego miejsca, w jakim się pojawiają. Mogę tylko potwierdzić, że wychodzi im to nad wyraz zręcznie.


2 komentarze:

  1. byłem na tym koncercie, było mega dobrze. jak dla mnie to takie woody alien powinno w idealnym świecie zapełniać stadiony. smutne jest to, że na koncerty przychodzi tak mało ludzi

    OdpowiedzUsuń
  2. W moim idealnym świecie zespoły pokroju WA są w stanie porządnie zapełnić kanciapę pokroju Minogi. Byłby to już jakiś początek. Póki co, smutno tak trochę pośród tych pustek...

    Życzę zmian na lepsze w tej materii, zresztą, sobie również. Pozdr!

    OdpowiedzUsuń