sobota, 8 października 2011

Hej ho #2.

                W oczekiwaniu na wieczorny koncert Julii Marcell, a więc artystki, której zeszłoroczny występ odpalił działalność tego bloga, dochodzę do wniosku, że dobrze będzie, jeśli powtórzę poprzedzający tamtą relację rytuał. Tym bardziej, że nie zamiaru usprawiedliwiać czterech miesięcy śpiączki. Po prostu, sądzę, że po takiej przerwie przyzwoicie byłoby przedstawić się po raz drugi.
Odświeżając sobie moje zeszłoroczne przywitanie dochodzę do wniosku, że choć mam za sobą okres licznych zakrętów, zmian i różnorakich eksperymentów, ostatecznie zatoczyłem koło, znajduję się dziś w identycznym punkcie. Wciąż uważam czas wolny za swojego największego wroga. Personifikuję go sobie w postaci jakiegoś ponurego nemezis, złowrogiego antagonisty. Puste pola w terminarzu są jak pułapki żywochwytne, w które wpadam jak półślepy gryzoń. Im więcej go miałem w ciągu ostatnich kilku miesięcy, tym bardziej popadałem w wyniszczające nieróbstwo, które usprawiedliwiałem potrzebą odpoczynku, odzyskania równowagi.  
Owe miesiące utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie będzie to możliwe. Dziś, tak się zabawnie składa, że w dniu 23-ich urodzin, dochodzę do wniosku, że czeka mnie kolejny rok wściekłości i wrzasku, rok szarpaniny, od której uwolnić mnie mogą tylko jeszcze więksi szaleńcy i frustraci – a takimi ludźmi muszą być chyba wszyscy, którzy próbują uprawiać sztukę w tym kraju. Jako osoba ciągle poszukująca zrozumienia i usprawiedliwienia dla swojej paranoidalności, będę ich podziwiał jak najczęściej.
Tym samym, wchodzę w 24 rok swojego życia w typowym dla mnie duchu - wściekły i rozgoryczony. Ale właśnie dzięki tym parszywym emocjom pełen zapału, potrzeby wrażeń, jeszcze większej potrzeby uzewnętrzniania ich. Nawet, jeśli nigdy nie wiązało się to z pragnieniem jakiejkolwiek afirmacji czy atencji. Jeśli komuś zdarzało się tego bloga czytywać regularnie, rzucić mogło się w oczy, że raczej stronię od agresywnej krytyki. Robię to jakby na przekór ogólnym panującym w sieci tendencjom, internetowa publicystyka to festiwal chłosty i szkaradnej retoryki. Sam doszedłem do wniosku, że nie mam czasu i energii na pisanie o rzeczach, które mi się nie podobają. Pisania o miernocie, z powodów czysto zdrowotnych, staram się unikać. W sieci więcej przelewa się żółci, niż wznosi peanów, proszę więc się nie dziwić, że moje recenzje, miast być krytyczną analizą, przemieniają się w modlitwę dziękczynną. Zresztą, jest to przy okazji kompletnym przeciwieństwem moich doznań powszednich. Blog ten był zawsze formą autoterapii. Być może dlatego też zaniechałem pisywania tutaj – sądziłem, że potrzebne jest mi nowe remedium.
Jestem człowiekiem bardzo młodym, choć wielu moich rówieśników już teraz spogląda na siebie z karykaturalną wręcz powagą. Padam jednak ofiarą jednej z najbardziej irytujących dolegliwości osób, które nie potrafią nabrać odpowiedniego dystansu do pewnych spraw. Głównym źródłem moich bolączek, mojego wyniosłego weltzschmerzu jest użeranie się z przeszłością, niemożność cofnięcia czasu, naprawienia, czy też odbudowania tego, co się zepsuło, zaniechało, odzyskania czegoś, na czym człowiekowi zależało, a co bezpowrotnie przepadło. Tutaj, wyjątkowo, mogę w bardzo prosty sposób zatoczyć koło, wrócić do punktu "A" i wystartować ponownie, chorobliwie nadgorliwy, jeszcze wścieklejszy, jeszcze chętniej folgujący sobie w ciągnących się wywodach.

A więc, zaczynamy od nowa. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz