wtorek, 11 października 2011

Julia Marcell 8.10.2011, Poznań, Blue Note.

            W przypływie szczerości przyznam się, że urokowi Julii Marcell uległem jeszcze przed usłyszeniem jakiegokolwiek jej utworu. Pamiętam wrażenie, jakie zrobił na mnie promujący jedną z jej pierwszych tras plakat. Było coś wyjątkowo magnetyzującego w obrazku zarumienionej szatynki w cętkowanej sukience, składającej dłonie, jakby wydającej z siebie wysoki okrzyk. Jak się później okazało, płyta It Might Like You i promujący ją koncert w Minodze dostarczyły mi dokładnie to, co rzeczony plakat sugestywnie zapowiadał – arię delikatności i lapidarności, zaserwowaną jednak z dozą jakiejś dziecięcej bezczelności. I choć June, świeża płyta Pani Julii pozornie zdaje się przynosić dość radykalne zmiany wizerunkowo-muzyczne, artystka wciąż z właściwą berbeciowi zuchwałością łamie konwenanse grając muzykę będącą absolutnym zaprzeczeniem wszystkiego co trawi rodzimą scenę. Muzykę odważną, niewymuszoną, nie tyle wyprodukowaną, co jakby wymarzoną przez wyjątkowo nadpobudliwą wyobraźnię.
            W nieco inny rodzaj osłupienia wpadłem natrafiwszy na sesję zdjęciową promującą wspomniany już nowy krążek. Dość krzykliwa, żeby nie powiedzieć prowokującą. Przedpremierowe zapowiedzi zwiastowały płytę zrytmizowaną i bardzo dopieszczoną, a więc antytezę debiutu będącego zbiorem ujmująco prostych, jakby improwizowanych opowieści. Swoje atelier Julia znalazła w Niemczech, miała więc prawo zapomnieć, że naszym narodowym, często mocno ortodoksyjnym gustom dogodzić jest wyjątkowo ciężko. Materiał bliźniaczo podobny do It Might Like You zrodziłby pewnie dyskusje na temat długotrwałości formuły, nazbyt radykalna zmiana mogłaby wzniecić różne podejrzenia i oskarżenia. A że słuszność swojego kierunku zawsze najłatwiej jest obronić na scenie…
            W wypełnionym po brzegi Blue Nocie wszelkie wątpliwości i obawy zostają rozwiane. Julia, z początku nieco onieśmielona, jakby zaskoczona imponującą frekwencją, zaczyna od upiornego 'Outer Space', na żywo jeszcze bardziej demonicznego niż na fenomenalnym debiucie. W przepełnionym różnorodnymi emocjami i barwami repertuarze Pani Marcell wszystkie ulegać będą takiemu natężeniu. Ciepły i rozmarzony 'Carousel' spotyka się z adekwatnie entuzjastycznym przyjęciem – jakby speszona Julia zatrzymuje się na chwilę podczas jego stonowanego wstępu. Choć śpiewając pochyla się nad mikrofonem jak dziecko zdmuchujące świeczki z urodzinowego tortu, uwolniona od klawiszy i staje się rozczulająco nadpobudliwa, ni to tańcząc, ni to podskakując w miejscu, bawiąc się wszystkim, co jej wpadnie w ręce. Jest jak mała dziewczynka, biegająca między nogami dorosłych, ciągnąca za nogawki, ściągająca obrusy ze stołów, za wszelką cenę chcąca pozostać w centrum uwagi. 
          Znakomite wrażenie robi orbitujący wokół Julii ansambl. Nie jest to zbieranina przypadkowych gastarbeiterów, cały zespół tworzy idealne przedłużenie osobliwej wizji artystki. Nadają nowe znaczenie haśle ‘classical punk’, nieszczęsnej etykiecie, która przyległa do artystki w okresie debiutu. Pozbawiona gitar muzyka Julii uderza z obezwładniającą siłą, co więcej, ma ona w sobie wszystko, co powinien mieć (a wydaje mi się czasem, że na dobre już utracił) punk – zawadiackość, werwę i krnąbrną potrzebę zwrócenia na siebie uwagi. 
Nowy materiał prezentowany jest wyjątkowo sowicie. Nie tyle szokuje i wprawia w zakłopotanie, co imponuje odwagą. Ponad wszystko zaś, poraża różnorodnością. Singlowa 'Matrioszka' to utwór czysto taneczny, oparty na miażdżącym jak rozpędzona lawina rytmie. W numerze przewrotnie zatytułowanym 'I Wanna Get on Fire' dużo jest chłodu, skrzypki doskonale zlewają się z elektroniką, a z reguły subtelny i kojący głos Julii brzmi naprawdę niepokojąco. Pojawiają się loopy, co zawsze jest przedsięwzięciem ryzykownym, mogącym zagotować krew w purystach. Na szczęście, nawet najbardziej konsternujące z początku nowinki są mocno naznaczone piętnem Julii. Choć słyszę materiał po raz pierwszy, nie jestem w stanie uwierzyć, że ktoś może jeszcze uparcie porównywać artystkę z innymi nazwiskami (bądź pseudonimami zawierającymi "o" z umlautem). W przypadku artystki tak wyrazistej jest to absolutnie bezcelowe. Paradoksalnie, czuję, że przyszłe generacje rodzimych wokalistek może czekać klątwa Julii – to one będą z nią zestawiane.
Julia bisuje kilkukrotnie, po wyczerpaniu przygotowanego materiału spontanicznie dubluje 'Matrioszkę', scenę i tak opuszcza jakby wbrew sobie, jak gdyby uparcie chciała pozostać na niej jak najdłużej. Nieokiełznana energia tego utworu utwierdza mnie w przekonaniu, że wśród osób poruszonych przez It Might Like You nowa płyta wzbudzać będzie skrajne opinie. Zanim wyrażę swoją, minąć będzie musiało trochę czasu. Gdy po koncercie ruszyłem ku stoisku z płytami, po kopiach June nie było już śladu. 
            Opuszczam Blue Note oczarowany po raz kolejny, ponownie patrząc na fenomen Julii Marcell z pewnym niedowierzaniem. Nazywając tą muzykę "poezją" w oczach wielu popełnię zapewne marny frazes. Na obronę zaznaczę jednak, że nie bierze się to skojarzenie z natury warstwy lirycznej, która w gruncie rzeczy aspiruje do miana miniaturowej prozy. Jakkolwiek pretensjonalnie zabrzmi ta aluzja, pokoncertowe odczucia przywodzą mi na myśli, tfu, Platona, pomstującego na sztukę poezji w Republice. Nazywa ją tam pożywieniem dla naiwniaków, sprowadza jej rolę do bezczelnych prób deformowania rzeczywistości i stawiania wrażliwości ponad rozumem. I takiego właśnie występku dopuszcza się muzyka Julii Marcell – tworzy świat niedorzecznie wręcz radosny, kolorowy, jakby zrodzony w wyobraźni zarumienionego dziecka. Taki, któremu za diabli nie da się nie ulec.
A na koniec małą ciekawostka. Przy barze, w odległości jednego łokcia od autora ulokowała się jeszcze jedna znakomita krajowa wokalistka. Występ rówieśniczki zdaje jej się podobać. W odpowiednim momencie zaczyna nawet podśpiewywać refren „Night of the Living Dead”. Uświadczający tego utworu z takim to dodatkowym chórkiem autor jest wówczas na skraju zawału. 


3 komentarze:

  1. Co to za "znakomita krajowa wokalistka" tak ładnie podśpiewywała?

    OdpowiedzUsuń
  2. Trochę głupio mi tak plotkować. Ale podpowiem, że nazwa jej zespołu jest krótka, ma w sobie
    dwie następujące po sobie bezdźwięczne spółgłoski szczelinowe-wargowo-zębowe i tak na dobrą sprawę nie wiem, czy posiada jakikolwiek znaczenie. Dodam też, że dzięki jej partii pewna zasłużona poznańska kapela metalowa zrobiła wakacyjny hit z coveru koszmarnego pseudo-nowofalowego zespołu.

    Zresztą, swego czasu zachwycałem się ową wokalistką na tym blogu.

    OdpowiedzUsuń