sobota, 20 listopada 2010

Hej ho.

Choć nie działo się to tak dawno, trzyma się mnie coraz mniej wspomnień z nastoletnich lat, w szczególności czasu spędzonego w słupskich gimnazjach i liceach. Nie żeby było to jakieś koszmarne przeżycie, które próbuję wymazać z pamięci, sądzę, że w mojej psychice wyryło się w tym czasie nie więcej traumatycznych wspomnień, niż u każdego przeciętnego gimbusa, ofiary transformacji z 1999 roku. Z jakiegoś powodu przywołanie jakiegokolwiek wspomnienia wiąże się z najprawdziwszym wysiłkiem, większość prób retrospekcji kończy się kompletnym fiaskiem. Wstyd się przyznać, ale nie potrafiłbym nawet przytoczyć wszystkich nazwisk z listy obecności mojej klasy w liceum. Staje się to szczególnie krępujące gdy moi współlokatorzy, wspólnie wychowani gdzieś na kaszubskiej wsi, precyzyjnie recytują dzienniki pierwszej klasy podstawówki, nazwisko po nazwisku, numer po numerze. Nawet w tzw. stanie wskazującym.
Co jest tego powodem? Ktoś tłumaczyłby to biologicznie słabą pamięcią, inny tym, że osoby, na które tam natrafiłem niedostatecznie były interesujące, by zostawić po sobie coś wartego zapamiętania. Najprawdopodobniej obie strony miałyby trochę racji.
Jakimś cudem jednak całkiem nieźle pamiętam pierwsze zajęcia języka polskiego wszystkich chyba sześciu klas okresu gimnazjalno-licealnego. Każdą z jednostek dydaktycznych rozpoczynaliśmy tym samym tematem, a właściwie pytaniem – czym jest kultura? Za każdym razem stremowana klasa nie była w stanie wyjść z jakąkolwiek teorią czy tezą, zajęcia z reguły kończyły się dywagacjami, które pozostawiały pytanie bez odpowiedzi. Wszystko sprowadzało się do jednej konkluzji - czymkolwiek kultura jest, jest dla nas ważna i musi stanowić nieodłączny element naszego życia. Dlaczego? Bo tak.
Pytanie powracało wiele razy, także podczas (teoretycznie poważniejszych) zajęć uczelnianych. Zdążyłem się pogodzić z tym, że nigdy nie dojdę do odpowiedzi sam, nikt mi tego nie wytłumaczy. Nawet, jeśli kiedyś pojawi się jakaś pewna, jasna definicja, najprawdopodobniej już w nią nie uwierzę.
Jak wspomniałem, wyuczono mnie, że kultura, czymkolwiek by nie była, jest dla mnie dobra. Jako osoba mająca tendencje do widzenia rzeczy na czarno i biało wmawiam sobie, że jeśli w danej chwili nie robię czegoś pożytecznego, bezwarunkowo popełniam coś skrajnie podłego. Być może dlatego tak ciągnie mnie do kina, na koncerty, wszelkiego rodzaju imprezy, na których ląduje często w ciemno, nie mając pojęcia co mnie tam czeka. Przez co często opuszczam tzw. „przybytki kultury” gorzko rozczarowany, przeklinając swoją naiwność. Mimo to pocieszam się nadzieją, że oto wybrałem sobie zajęcie, nawet jeśli nie wyjątkowo pożyteczne, to mniej szkodliwe niż, jakże kusząca, opcja wegetacji. Pokrzepiam się myślą, że nawet nieporadnymi próbami kontaktu z jakąkolwiek kulturą ratuję siebie przed perspektywą kompletnej apatii, usilnego zabijania czasu trywialnymi czynnościami. Beztrosko niezobowiązującymi, ale, podobnie jak szkolna edukacja, niepozostawiającymi po sobie nic. Żadnych wspomnień, ni mądrości, ni doświadczenia.
Kultura jest więc dla mnie sanktuarium, do którego uciekam w strachu przed czynieniem rzeczy lichych, jak to robią najgorsze kanalie. Kanalią nazywała mnie moja pani od geografii w liceum (dzielę się właśnie jednym ze wspomnianych na początku traumatycznych wspomnień). Jeśli więc kiedykolwiek postanowię uchronić siebie przed Złem wyruszając na miasto w celu „zażycia kultury”, wydłużę moc jej protekcji dzieląc się moimi wrażeniami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz