wtorek, 30 listopada 2010

Na jesienną nutę - najlepszy break-up album!

            Mija nam listopad, miesiąc budzący raczej nieprzyjemne skojarzenia. Nawet jeśli osobiście nie masz nic przeciw jesiennym klimatom, ciężko jest nie ulec zbiorowej presji przygnębienia, którym zarazić może cię pierwszy z brzegu napotkany przechodzień. Ale i charakterystyczna dla tej pory chandra może okazać się inspirująca. Głowiąc się nad konceptualnym tematem, dzięki któremu mógłbym podciągnąć pod jeden strychulec parę godnych polecenia płyt, wszechobecna ponurość podsunęła mi jeden pomysł.
            Zręcznie wymyślona przez krytyków konwencja „break-up album” przywodzi na myśl melancholijne dokonania Dylana, springsteenowskie Tunnel of Love i tryliony topowych singli z żeńskim imieniem w tytule. Zapotrzebowanie na taką nutę będzie zawsze. Czegokolwiek byśmy nie mówili, rozstania  odbijają się na naszych aktualnych preferencjach muzycznych. W muzyce odnajdujemy empatię, którą tak ciężko znaleźć pośród innych ludzi, pochłoniętych własnymi problemami. To bez wątpienia ciekawe zjawisko socjologiczne, wolałbym jednak odpuścić sobie dogłębne analizowanie go. Temat to dość śliski, jak najbardziej poważny i nie powinno się go trywializować. Gówniarzowi mojego pokroju przyszłoby to wyjątkowo łatwo.
Różny jest dobór repertuaru w tym nikczemnym okresie. Jedni przykładają sobie do ran chicagowski blues, inni zagłuszają sumienie Slayerem, rozwścieczone dziewczęta chętnie dołączają do antytestosteronowej krucjaty PJ Harvey. Zatwardziali sadyści katują się utworami, z którymi wiązali kiedyś najbardziej transcendentalne przeżycia. Najpopularniejsze, bo uniseksowe w wymowie, zdają się być nowofalowe łkania Joy Division, The Smiths, The Cure i im podobnych. Dziś, zamiast przytaczać oczywistości, skupię się na trzech płytach, które niesprawiedliwie odeszły w zapomnienie, lub też nigdy nie dostąpiły należnego im splendoru. Wartych odkopania bez względu na to, czy raptem wczoraj spiłeś swoją pierwszą czarną polewkę, zostawił cię czwarty drań w tym roku, czy od lat już gnijesz samotnie, nie mogąc wykaraskać się ze związku, który lekkomyślnie udało ci się zburzyć. Jeśli nawet wszystko to jeszcze przed tobą, warto te szkarłatne klejnoty umieścić w szklanej szkatułce, którą zbijesz kiedyś w razie potrzeby.

Rollins Band - The End of Silence (1992)

                     O kobietach Henry Rollins powiedział kiedyś, że „Jest dobrze, gdy są, jest źle, kiedy odchodzą, ale to dzięki temu masz gotową połowę nowej płyty w cztery dni”. Choć z nagrywaniem Hank ostatnio przystopował, nie wynika to z braku inspiracji czy lenistwa. Oręża do walki z frustracją i sprzyjającą jej apatią ma pod ręką co niemiara. Poza sceną pisarz, właściciel firmy wydawniczej, sporadycznie aktor. Ostatnimi czasy przede wszystkim objeżdża cały świat występując z komicznymi, ale i niesamowicie pouczającymi monologami. W życiu tego istnego omnibusa nie zawsze było kolorowo, o czym świadczy płyta The End of Silence, przygniatający ładunek furii w solidnej mierze inspirowanej post-zwiazkową traumą.
Rollins pierwotnie zasłynął jako wokalista zespołu Black Flag. Dziś legenda amerykańskiego podziemia, swego czasu opluwana była przez punkowe środowisko za inkorporowanie ciężkich, metalowych niemalże riffów. Na The End of Silence oswobodzony Henry daje pełen upust swojej fascynacji muzyką Black Sabbath. Hektolitry ołowiu wylewają się z głośników, większość płyty utrzymana jest w ślamazarnym, miażdżącym tempie. Ponad wszystkim góruje toczący pianę z ust wokalista. Choć facet to bez wątpienia elokwentny, rezygnuje tu z poetyckiej ekwilibrystyki. Zamiast owijać przekaz w enigmatyczne metafory i alegorie, uwalnia emocje surowe, w najbardziej pierwotnej postaci. Toksyczne relacje damsko-męskie są motywem przewodnim większości utworów, spośród nich wybijają się „You Didn’t Need” i „Tearing”. Pierwszy to boleśnie szczera spowiedź człowieka samookaleczającego się wspomnieniami, drugi zaś obrazuje postępującą, obustronną destrukcję w związku. Niesamowite wrażenie pozostawia po sobie „Blues Jam”. Jak sama nazwa wskazuje, jest to długa (12 minut!) improwizacja, rzeczywiście nagrana w studiu na setkę. Rollins dzieli się ze słuchaczem swoją refleksją na temat życia na tym padole łez – „Belive me when I tell you/Life won’t break your heart/It will crush it”. Nie jest to podnosząca na duchu obserwacja, łączysz się jednak z Henry’m w przygniatającym weltschmerzu.
Klimaksem płyty jest „Just Like You” – stanowcza odmowa pójścia w ślady nieczułych i obłudnych rodziców. To już nie utwór, a istna bestia. Ciągnie się przez 11 minut, z których cztery ostatnie to porażająca koda, powoli przechodząca w czysty zgiełk. Rollins syczy, dyszy, po czym wydaje z siebie ostatnie, zezwierzęcone „yeahhh!!!”. Po godzinie i kwadransie goryczy Hank triumfuje ponad wszystkim. Płyta odnosi sukces, staje się furtką do imponującej kariery, niewiasty, które dały mu kosza plują sobie w twarz.

Greg Graffin - American Lesion (1997) 
  
Do wokalisty Bad Religion nawiązuję w drugim już wpisie z rzędu. Broniąc się przed zarzutami monotematyczności uprzedzę, że solowe dokonania doktora mało mają wspólnego z jego rodzimą kapelą. Płyta jest niemalże w całości akustyczna. Adieu, przesterowane gitary i galopujące tempa. Zanim zdębiały słuchacz zacznie się zastanawiać, kto podstępem umieścił w odtwarzaczu krążek Neila Younga, wątpliwości rozwiewa jedyny w swoim rodzaju głos i kompozytorski kunszt – czarujących melodii i harmonii American Lesion można by rozdzielić na tuzin płyt.
Kolejny wstrząs to liryki, a więc powód, dla którego płyta ląduje w tej nieszczęsnej klasyfikacji. Próżno tu szukać charakterystycznych dla Graffina socjopolitycznych manifestów i humanistycznych rozważań. Owszem, zdarzały się kalifornijskim punkom numery traktujące o straszniejszej, niż wszelkie omamiające wierzenia miłości, z reguły jednak autorstwa drugiej kompozytorskiej półkuli mózgowej zespołu, Bretta Gurewitza (żeby wspomnieć choćby „You”, „Anaesthesia” czy „Infected”). American Lesion tymczasem w każdym calu inspirowane jest rozwodem wokalisty. Jaki fan Bad Religion mógłby spodziewać się takiego emocjonalnego ekshibicjonizmu? Zaskakujące jest samo podejście do tematu. Co by nie mówić, dalekie od typowo samczych demonstracji mizoginistycznej dumy i nieomylności. Próżno też szukać typowo męskiego przyjmowania pozycji ofiary i konkluzji z kategorii „bo to zła kobieta była”. Dokonujący rachunku sumienia Greg kumuluje całą winę na swojej osobie. Tłumaczy klęskę małżeństwa trudnościami w okazywaniu uczuć („Opinion”) , nieporadnością w walce ze słabościami i odpowiedzialnością („When I Fail”), w najlepszym wypadku zrzuca nieco balastu na bezlitosny los („Fate’s Cruel Hand”). W „In the Mirror” dokonuje cierpkiej samokrytyki wykrzykując w rzeczone lustro „You piece of shit!”. Pośród rozpaczy i paszkwili na własną osobę znajduje się tylko jeden wyjątek. Ciepły „Maybe She Will”, cicha nadzieja na ponowne zejście się dróg zwaśnionej pary to najbardziej poruszający moment płyty.        
Za samą odwagę Graffinowi należy się poklask. Ale nawet zostawiając z boku warstwę tekstową nie można przejść obojętnie obok bezbłędnie chwytliwych piosenek, a pośród wszystkich dziesięciu ze świecą szukać jednego choćby słabego momentu. Każdy fan Bad Religion bez problemu rozpozna wyskakujący w środku płyty utwór „Cease”. Znany z The Gray Race pocisk tu inkarnuje się w postaci delikatnej fortepianowej ballady. Gwarantuję, że po usłyszeniu tej wersji ciężko będzie wrócić do punkowego pierwowzoru. 

Juliana Hatfield - How to Walk Away (2008)


Mimo krótkiego okresu dostrzegalnej popularności w połowie lat 90, Julianie Hatfield nigdy nie udało się zaistnieć w masowej wyobraźni fanów muzyki alternatywnej. Skromna i wyciszona w wywiadach dziewczyna nie pasowała do szczycących się ekscesami ikonek lansowanych w MTV. W jednym z nich, przeprowadzonym w okresie największej prosperity, dwudziestokilkuletnia wtedy Juliana zdradziła, że nie zdarzyło jej się wówczas jeszcze doznać, eufemistycznie rzecz ujmując, miłości cielesnej. Ta deklaracja przyniosła jej, niestety, więcej rozgłosu, niż jakiekolwiek muzyczne dokonania.
Nie przejmując się brakiem komercyjnego powodzenia i czterdziechą na karku, Pani Hatfield wciąż jest tytanem pracy. Czy to solo, czy udzielając się w różnych formacjach, w ciągu ostatnich 10 lat nagrała dziewięć płyt. W tak zwanym międzyczasie znalazła też czas na zawiązywanie, jak to się mówi, nieuchwytnych nici sympatii. Idzie się domyślić, że z czasem gwałtownie rozplątywanych, o czym swoim przesłodkim, choć już nie rozczulająco dziecięcym jak kiedyś głosem śpiewa na How to Walk Away.
Tytuł płyty jest mocno mylący. Na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie żywcem zaczerpniętego z okładki „Cosmopolitan”. Nie znajdziemy tu na szczęście rad rodem z magazynów dla tzw. kobiet wyzwolonych. W gruncie rzeczy, brak tu jakichkolwiek wskazówek i odpowiedzi. Jest za to studium rozpadu związku i następującej po nim uczuciowej stagnacji. W odróżnieniu od posypującego głowę popiołem Graffina, wokalistka daje popalić płci brzydkiej. Tak jest choćby w „The Fact Remains”, otwieraczu tak fenomenalnym, że pierwsze przesłuchiwanie całości wznowiłem po dziesięciu zapętleniach. Nieco więcej zrozumienia wokalistka okazuje w „My Baby…”, rzeczy o wkradającej się w związek rutynie i powoli usychających uczuciach. O tym, że od czasu sławetnego wywiadu w życiu Julianny zaszły pewne zmiany świadczy „Just Lust”. Pieśń o, cóż, słabnącej wstrzemięźliwości wobec czysto fizycznych rozkoszy.
Stylistycznie, nie tak daleko tej płycie do American Lesion. Aczkolwiek jest to materiał nieco bardziej nowoczesny, o dopieszczonej produkcji, ze szczyptą elektroniki. Jeśli zaś chodzi o unikatowość głosu i talent do pisania niebywałych piosenek, to ta sama liga, żeby nie powiedzieć ekstraklasa. Utwory, mimo iż naładowane niespecjalnie pozytywnymi emocjami, przekazane są z popową subtelnością. Ale ostrzegam, może ta słodycz przyprawić o ból zębów. Tak jest w „Remember November”, gdzie Pani Hatfield zaprzestaje rozdrapywaniu ran, oddając się ciepłej nostalgii. Niezupełnie trafia toto do mnie, ale to chyba dlatego, bo sam jestem wyjątkowo gderliwy i spoglądać za siebie potrafię tylko z grymasem goryczy i zażenowania.
            Rozczulająca to płyta, niestety też potwierdzająca okrutną prawdę. Czy jesteśmy przeżywającymi dziewicze rozczarowania nastolatkami, puszącymi się alfa samcami/samicami, bądź też płaczliwymi neurotykami na skraju wieku średniego, zawsze wisi nad nami widmo okresu, podczas którego nasze płyty Jamesa Browna pokryją się kurzem, a soundtrackiem każdego dnia staną się dobijające smęty. Wyżej wymienione wydawnictwa, a każde z nich poruszające na inny sposób, potwierdzają, że najlepsze rzeczy rodzą się w bólu, nawet jeśli praca nad nimi to wciąż tylko rozpaczliwy eskapizm.  

Pamiętajcie jednak. Kiedykolwiek użalacie się nad swoim życiem, jakkolwiek koszmarny był dla was mijający listopad, pocieszcie się tym, że Morrissey miał jeszcze gorszy:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz