czwartek, 25 listopada 2010

Bad Religion - The Dissent of Man. I wspomnienia z Warszawy.


 Fryderyk Nietzsche rzekł kiedyś – buddyzm nie obiecuje, lecz dotrzymuje, chrześcijaństwo obiecuje wszystko, lecz nie dotrzymuje niczego. Zła Religia, cóż, nie wabi obietnicą życia po śmierci, nie przewiduje świąt wolnych od pracy, ale też nie zagrozi ci ekskomuniką za zabieg in vitro, raczej też nie wylądujesz w chińskim łagrze za kopię Against the Grain w domowej kolekcji. Co jakiś czas uraczy cię jednak fajną płytą, a tych ma na swoim koncie już piętnaście. Żadna wiara w życiu mi tyle dobrego nie dała!
            Płytka najnowsza, The Dissent of Man, wyszła we wrześniu, miesiąc wcześniej zaś, po 30 latach bezczelnego omijania kraju Lecha, zainteresowani zawitali do jego stolicy. Gdzie się stawiłem i przeżyłem być może highlight mijającego roku (żałośnie marnym jest życie, jeśli za szczytowe przeżycie dwunastu miesięcy uważa się durny koncert).
            Sądząc, że durny koncert może się okazać zbyt słabym argumentem przy proszeniu tymczasowego pracodawcy o dzień wolny, podkolorowałem trochę powody mojego nagłego wyjazdu do Warszawy. W życiu, na miarę okoliczności i własnych możliwości, staram się nie kłamać. Nie dlatego, bo kieruję się jakąś górnolotną moralnością, po prostu słaby ze mnie blagier, każde moje najmniejsze łgarstwo prędzej czy później zostaje zdemaskowane. Mimo że niewielkim przekształceniem powodu nagłego wyjazdu nie wyrządziłem nikomu krzywdy, przez całą podróż, cytując Kurta Vonneguta "Miałem uczucie, że moja dusza jest plugawa i cuchnie niczym dym z palonej kociej sierści".
            Nie pamiętam też, by kiedykolwiek zdarzyło mi się dotrzeć z punktu A do punktu B bez absurdalnych perturbacji. Życie z tym fatum ułatwia nabywane przyzwyczajenie, łagodzące kolejne potworne wojaże. Gdy więc będąc jedną stację przed Warszawą Centralną dotarło do mnie, że mój wagon został odłączony od głównego korowodu i ruszył w przeciwnym kierunku, prosto na Lublin, przyjąłem to zrządzenie losu ze stoickim spokojem. Wysiadłem oddalony od założonej destynacji o godzinę drogi, w obcej mi nawet z nazwy Pilawie. Zduszając w sobie frustrację, szybko zakupiłem bilet na najbliższy kurs do Warszawy. Na pokładzie pociągu natrafiłem na starszego człowieka, który podobnie jak ja żadnego komunikatu o odłączanych wagonach nie usłyszał. Nowy towarzysz podróży, bardziej ode mnie uduchowiony, tłumaczył niefortunne, ale jak się okazało zbawienne dla obu stron okoliczności spotkania udziałem vis maior, czy też przypadkiem deus ex machina. Okazał się osobą przemiłą i bezinteresownie pomocną. Droga upłynęła nam pod znakiem rozmów o Kapuścińskim, Szymborskiej i Kochanowskim. Skończyła się zaś pośpieszną konsumpcją miodowo-wermutowego samogonu (wyśmienity!) produkcji towarzysza. Epilog historii taki, że przegapiłem wszystkie supporty, a na występ gwiazdy spóźniłem się pięć minut. Podejrzewam jednak, że gdyby nie pomoc sędziwego Pana, witalnością przewyższającego mnie po stokroć, nie trafiłbym do amfiteatru w Parku Sowińskiego w ogóle. Dobrze się stało, mimo iż pięciominutowe spóźnienie w przypadku Bad Religion równało się przegapieniu czterech utworów.
            Gdy zdyszany przedzierałem się pod scenę, Greg Graffin, poza śpiewaniem w kapeli wykładowca nauk przyrodniczych i paleontologii na uniwersytecie UCLA, zapowiadał utwór tytułowy z płyty Recipe for Hate. Ja zaś, na co dzień próbujący stwarzać wrażenie persony stonowanej, drąc się w niebogłosy rzuciłem się w wir zabawy. Minutę później, dwa razy zgubiwszy buta w mosh-picie, zrozumiałem, że rozbrat z koncertami punkowymi odcisnął na mnie swoje piętno i postanowiłem oddalić się nieco od pokaźnego młyna, oddając się wesołemu podśpiewywaniu kolejnych utworów. Frajda niesamowita, jaki inny zespół mógłby uczynić diabelsko chwytliwymi wersy „Culture was the seed of proliferation but it's gotten melded/Into an inharmonic whole”? W przypływie chęci rozwoju swoich marnych umiejętności translatorskich wziąłem się kiedyś za tłumaczenie liryk Kalifornijczyków. Był to raczej sprawdzian wytrzymałości psychicznej, oczywiście oblany. Ale jeśli ktoś lubi tłumaczeniowe wyzwania i nie wadzi mu poświęcanie dwóch godzin na dogłębne przetłumaczenie tekstu półtoraminutowego utworu, zachęcam gorąco.
Bojowe nastroje panowały nie tylko pod sceną amfiteatru. W chwili koncertu stolica była jednym wielkim polem bitwy. Swoistym Wzgórzem Megiddo stał się plac przed Pałacem Prezydenckim. Z jednej strony tłumy bogobojnych obozowiczów zwiastujących powtórkę z konfederacji targowickiej, z drugiej zaś pielgrzymki kwiatu młodzieży polskiej, uginającego się pod krzyżem sklejonym z puszek po piwie. Co jest niczym więcej jak dowodem, że największą zgubą naszego narodu, poza małą ilością słonecznych dni, jest nadmiar wolnego czasu. Spoglądając na zawieszone za perkusją pięciometrowe logo zespołu, słynny „Crossbuster”, zastanawiałem się, jakim cudem tego dnia, w tym mieście, coś takiego uchodzi im na sucho? Być może właśnie strach agencji koncertowych przed potencjalnym bojkotem występu stał na drodze wcześniejszego przyjazdu Złej Religii? Jeśli jest w tym ziarenko prawdy, organizatorzy Rock in Summer Festival trafili w moment idealny, bowiem skrajna prawica zdawała się wystawiać całą swoją artylerię przeciw semickim łapom próbującym zabrać krzyż. Zespół tymczasem ze sceny zapowiadał powrót do Polski w przyszłym roku. Co tym razem będzie musiało odciągnąć uwagę strażników sacrum od krzyża wpisanego w drogowy znak zakazu? Liczę w tym miejscu na pomysłowość aktualnego rządu. Może refundacja in vitro?
Trzy hiciory na bis – kolejno "21st Century Digital Boy", numer, który jeszcze przez 90 lat zachowywać będzie swoją aktualność, refren wszechczasów w "Sorrow", sztandarowe "Punk Rock Song" i wracamy do posępnej rzeczywistości. Jest godzina 23, za 10 godzin, 500 kilometrów od miejsca, w którym aktualnie się znajduję, rozpoczynam kolejny dzień pracy w butiku z damską odzieżą. Docieram idealnie na czas, niewyspany. Trasa autobusu PKS, miast we śnie, mija mi w powietrzu wypełnionym odorem żółci tryskającej z kłótni siedzącej naprzeciw mnie pary. Poróżnione małżeństwo nie mogło być wiele starsze od troszkę brzuchatych, siwiejących panów, którzy jeszcze przed chwilą skakali po scenie z bananami na twarzach, z werwą i przekonaniem większym, niż dwadzieścia lat temu wykrzykując chórem że chcą "Conquer the World". Jakieś półtora miesiąca później wymieniałem już z kumplem wrażenia odnośnie świeżutkiego wtedy The Dissent of Man. Rozmówca mój stwierdził, że po chłopakach "słychać ich wiek". Zgodzę się, ale i nie uważam, by przejawiało się to w postaci postępującego zniedołężnienia. Bad Religion starzeje się z klasą. Dystyngowana siwizna dodaje powagi, nie odejmując przy tym za grosz animuszu. Tą dychotomię idealnie odzwierciedla zresztą otwierający nowy krążek "The Day That the Earth Stalled". Typowa punkrockowa petarda, a jednak doktor Graffin śpiewa w nim "Do you remember when we were young, adventure had no end?". I taka jest cała płyta, czasem wywrotna, zachęcająca do obrzucania autorytetów kamieniami ("The Resist Stance", "Meeting of the Minds"), czasem ckliwe wręcz refleksyjna ("Cyanide", "I Won't Say Anything"), bądź też zręcznie łącząca oba ("Only Rain", "Wrong Way Kids"). W każdym z tych wydań zespół wypada autentycznie i wyjątkowo… przyjemnie. Niebywale pogodnie, nawet na tle wcześniejszych dokonań. W kontekście płyty punkowej można by wziąć to za bezczelną potwarz. Sądzę jednak, że oszczerstwem jest nazywanie Bad Religion zespołem punkowym, zaściankowość i schematyczność nurtu zostawili w tyle wiele lat temu.
            No właśnie, zespół wciąż uparcie trzyma się swojego. Zawiodą się więc ci, którzy oczekują tu jakiejkolwiek rewolucji. Próżno szukać niespodzianek, a sprawdzone schematy, nawet skutecznie egzekwowane, mają to do siebie, że… pozostają schematami. Nie uderzają już z siłą rażącą tak, jak wtedy, gdy było to czymś innowacyjnym. Nie zarazi więc The Dissent of Man ortodoksyjnym fanatyzmem kogoś stykającego się ze Złą Religią po raz pierwszy. Starych wyjadaczy materiał, jak zawsze, zadowoli. Każdy ceniący sobie zręcznie skleconą, melodyjną i inteligentną muzykę na pewno powinien dać płycie szansę. Chcących usłyszeć zespół w najlepszym wydaniu odsyłam do opublikowanej za darmo w sieci tegorocznej koncertówki 30 Years Live. Albo, jeśli się nadarzy okazja, kieruję prosto na koncert.
Na koniec tego wszystkiego nasuwa mi się pewna myśl. Jak wspomniałem, przez nieprzewidziany rozwój wypadków nie dostąpiłem okazji zobaczenia supportów sierpniowego koncertu. W relacjach doszły mnie głosy o pięknych chłopcach z Billy Talent i piszczących nastolatkach. Nie wiedzę w tym nic złego, zastanawiam się jednak, czy takie zespoły będą za ćwierć wieku przyciągać i elektryzować ludzi. Wyciskać prawdziwe łzy z punkujących gołowąsów i poważnych panów, którzy dotarli na koncert prosto z warszawskiego biurowca (oba przypadki widziane rzeczonego wieczoru). Ba, czy którykolwiek z początkujących i wybijających się dziś wykonawców będzie w stanie obchodzić swoje 30-lecie z takim wykopem, nosząc siwe włosy i łysinkę z taką dumą i gracją? Czy raczej wszystko będzie się kończyć szybko, przedwcześnie stając się wyeksploatowanym i zgorzkniałym, niczym autobusowe utarczki starego małżeństwa?





1 komentarz:

  1. Ale mi teraz ochotę na wspomnienie recipte for hate zrobiłeś:).
    Tak w ogóle to gratuluję artykułu, jak zwykle genialny :) i dla inteligentnych :)

    OdpowiedzUsuń