poniedziałek, 22 listopada 2010

Julia Marcell 20.11.2010, Poznań, Pod Minogą.

Minęło siedem utworów, zanim podczas pierwszego przesłuchania debiutanckiego LP Julii Marcell dotarło do mnie, że obcuję z wokalistką polskiej narodowości. Pal licho, że sięgnąłem po płytę w ciemno, mylący pseudonim sceniczny, angielskie teksty, zachodnią jakość produkcji. To, że dałem się nabrać na „niepolskość” jest chyba największym komplementem, jaki mógłbym sprawić na samym wejściu. Zachwycony It Might Like You, wybierałem się do Minogi ze sporymi oczekiwaniami. To, że można je spełnić z nawiązką wprowadziło mnie w osłupienie nie mniejsze, niż gdy o polskości artystki oświeciło mnie dopiero odliczanie „raz, dwa…”.
Występ Pani Julii miał się pierwotnie odbyć w Blue Note, ostatecznie przeniesiony został do klubu Pod Minogą – na wieść o tym momentalnie struchlałem. Moje wspomnienia koncertowe z owego miejsca nie są bowiem specjalnie przyjemne - ciasno, duszno, mała scena, ciężko o dobry dźwięk. O dziwo (i na szczęście), nie skrzywdziło to mocno sobotniego koncertu. Dźwięk był czytelny, selektywny, na to, że może być tłoczno przygotowałem się mentalnie, oszczędziłem więc resztki postrzępionych nerwów. Mógłbym ponarzekać na odrobinę zbyt głośną perkusję i słabe nagłośnienie pani obsługującej klawisze i chórki, ogólnie trochę wycofanej i nieobecnej. Ale to już moje typowe szukanie dziury w całym.
Sama artystka określa swoją muzykę jako classical punk, co z początku wywołało u mnie małą konsternację. Na szczęście, pierwszy kontakt rozwiał wszelkie obawy - nic punkowego, nawet w sugerowanym podejściu do wykonania, nie słyszałem (uff…). Dopiero widząc Julię z ekipą na żywo dotarło do mnie, że być może coś w tym jest – energia, tupet, zuchwałość. Spory w tym udział akompaniamentu perkusji, oraz, rzecz jasna, zapału samej Julii - numery zabrzmiały jak na sterydach. Albo, skoro już odwołujemy się do punkowej kontrkultury, jak na cracku. Żywiołowość ta była zaskakująca, zwłaszcza mając na uwadze dziewczęcą delikatność płynącą z płyty. Co również liczę in plus, tchnęła bowiem w ten materiał nowe życie. Nawet cover Joanny Newsom wyszedł bombowo.
W tym miejscu wszelkie (wciąż nieco wymuszone) punkowe skojarzenia się kończą. Nawet co smutniejsze dźwięki mają w sobie coś optymistycznego, wyśpiewywane przez pochyloną nad klawiszami (bądź brzdąkającą na skrzypcach), nieśmiele uśmiechającą się Julię. To chyba najbardziej skłoniło mnie do odruchowego przypisania jej wspomnianej „niepolskości”. Bijąca z tej muzyki beztroskość nie tylko kłóci się z naszym słynnym narodowym ponuractwem, ale też trendami panującymi w muzyce niezależnej. Nie wiem, czy to mój pech, ale ilekroć ktoś poleca mi brzmienia etykietowane jako „świeże” i „nowe” co rusz trafiam na brodatych młodzieńców w wykrochmalonych koszulach, którzy przedawkowali Unknown Pleasures. Muzyka Julii jest konwencjonalna, ale zagrana z polotem i wyobraźnią, jakąś lapidarną radością, z którą spotykam się bardzo rzadko.
Mimo to, odbiegając nieco od samego występu, muszę przyznać, że wsłuchując się w przesłodkie melodie fantazjuję o Pani Julii w nieco bardziej melancholijnym wydaniu. Za nic w świecie nie życzę jej impulsu do nagrania swojego Blood on the Tracks, Moon Pix czy Bachelor No. 2, z jakiegoś powodu czuję jednak, że i w tej konwencji jej głos i liryczne raczej, aniżeli piosenkowe podejście do kompozycji wypadłoby świetnie. Póki co, nowe numery zapowiadają materiał jeszcze bardziej promienny, poza bodajże jednym rodzynkiem, zagranym już na bis. Ale może i na melancholijność przyjdzie czas. Nie ma co się spieszyć, na takie klimaty popyt będzie zawsze.
            Skoro już przy relacjach muzyka-rynek jesteśmy, opuszczając Minogę zastanawiałem się, gdzie w tym okrutnym szołbiznesie znajduje się miejsce dla Julii? Pomimo zachwytów krytyki i entuzjazmu licznej gawiedzi (ścisk przeokrutny), nie przeczuwam, by groził wokalistce mainstream. Nie sądzę też, by samej zainteresowanej na tym zależało – ze sceny sprawiała wrażenie nie tyle doskonale wyszkolonej muzycznie profesjonalistki, co podekscytowanej samym byciem na scenie, choć i nieco onieśmielonej dziewczynki. I, do diabła, potrafi tą ekscytacją zarazić! Sądzę, że jej miejsce jest w małych klubach, choć raczej o profilu bardziej kameralnym, niż Minoga, z założenia przecież tancbuda. Prędzej tam, niż na Heinekenach, z czego bohaterka wieczoru odważyła się zażartować. Czegokolwiek by jednak nie robiła – będę trzymał kciuki i wiernie kibicował.            
Pominąwszy głowienie się nad tą błahą kwestią, wracałem do domu oczarowany. It Might Like You uważałem za niezły lek na ahedonię. Z czystym sercem mogę powiedzieć, że Julia na żywo jest antybiotykiem.

4 komentarze:

  1. Koncert był przecudowny, każdy następny zachwyca mnie bardziej i bardziej.
    A Julia (and the band) absolutnie powinni pomyśleć o albumie Live.

    Dziękuję za wspomnienie o Joan Newsom - nie mogłam sobie przypomnieć nazwiska autorki coverowanego utworu. Teraz tylko pozostaje odkryć tytuł kawałka i umrę szczęśliwa ;)

    Dobry,przyjemny tekst.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie pamiętam niestety tytułu kawałka. Jeśli dobrze kojarzę, było to coś z 'The Milk-Eyed Mender', czyli z czasu, gdy przeciętny utwór Joanny trwał cztery, nie 12 minut. Dodam też, że jego wykonaniem Julia mogłaby autorkę oryginału zawstydzić.

    I dziękuję bardzo za miłe słowa!

    OdpowiedzUsuń
  3. Zagadka rozwikłana - "Peach,Plum,Pear" [dzięki,och dzięki last.fm].
    Niestety, cover usłyszany jako pierwszy w pamięć zapadł, oryginał,mimo wszystko wrażenia takiego już nie zrobił.

    Przyjemnie się Ciebie czyta,nie ma za co dziękować.

    OdpowiedzUsuń