niedziela, 2 stycznia 2011

Na wojennej ścieżce z Paryżem Północy i Pięknymi Nastoletnimi.

Niczym narrator jednego z tych prześmiesznych lovcraftowskich opowiadań, zabieram się za ten wpis w stanie bardzo silnego napięcia psychicznego. Mam za sobą podróż, podczas której zahaczyłem o mieścinę będącą mi domem przez lat 10, za którą, delikatnie mówiąc, nie przepadam, w której przecierpieć miałem planowo 6 minut, a ostatecznie spędziłem czterdziestokrotność zakładanego pobytu. Na deser zaś PKP sprezentowało mi siedem godzin podróży przy zaszronionym od wewnątrz pociągowym oknie. Gdzieś pośród tej katorgi naszło mnie wspomnienie o jednym pisarzu. Technicznie dalekim od ideału, często uważanym za pretensjonalnego, ale w życiu mym na zawsze już chyba najważniejszym.
Jestem neurotykiem kompulsywnym. Ekspertyzę musiałem wystawić sobie sam, gdyż w życiu nie zgodziłbym się na współpracę z jakimkolwiek psychologiem/psychiatrą. Po przypadkach znajomych mi osób korzystających z takiej pomocy uważam tych szarlatanów za najniebezpieczniejszych ludzi na świecie. Póki co, dzięki lekturze Freuda jestem w stanie nazwać swoją przypadłość, tj. fakt, że pewne miejsca, zjawiska, obiekty etc. wywołują u mnie chroniczne napady przygnębienia. W Słupsku, gdzie przebimbałem wszystkie lata swojej obowiązkowej nauki, taką reakcję wywołuje samo przebywanie tam. Na każdym kroku nieprzerwanie czuję mdłości, a serce mam jakby dźgane śrubokrętem.
            Co by o Słupsku nie mówić, wyjątkowo przyjemnie tam nigdy nie było, ale jest to też miejsce stabilne. Choć lata mijają wciąż dobrze wiem, czego się spodziewać po tych odświętnych wizytach. Gorzej na pewno nie będzie, nie zostanie z dnia na dzień opanowane przez zorganizowane bojówki oprychów czy plagę trędowatych. Mijani piesi nieprzerwanie solidarni w swoich minorowych nastrojach. Czuję się, jakbym dołączył do procesji pogrzebowej, słowem, jakbym znowu dreptał ku zbudowanemu z ohydnej czerwonej cegły ogólniakowi. Na ulicy Wojska Polskiego żebrak co 10 metrów, jeden zbiera na chleb, kolejny na operację nogi. Obnażona kończyna rzeczywiście wygląda na zanurzoną w akwarium z barakudami. Chcę się spytać o przyczynę szpecącej anomalii, oraz czy oby na pewno eksponowanie jej na surowym mrozie jest dobrym pomysłem. Jestem w stanie tylko przekląć soczyście w języku Szekspira, rzucając do pudełka po margarynie parę klepaków. Gdy wracam w to miejsce dwie minuty później z pieczywem dla wygłodzonego sąsiada, po kalece nie ma śladu. Po chwili jestem już przy dworcowej kasie, gdzie wprasza się przede mnie babcia, zasypując kasjerkę lawiną pytań odnośnie odjazdów do Koszalina dnia jutrzejszego. Ucieka mi kolejny pociąg,  przymusowa odsiadka wydłuża się o kolejne dwie godziny. Poszukiwanie azylu przed wszechobecnym chłodem, w którym mógłbym przy okazji napić się piwa zajmuje mi pół godziny (filiżanka czarnej kawy prędzej ugasiłaby moją gehennę, z tym, że prawdopodobnie raz na zawsze, byłaby to trzecia tego dnia). Zbawienie od paraliżującego ziąbu odnajduję w przybytku o ewangelicznie kojarzącej się nazwie – „Pasja”. Coś, co sugeruje kolejny przystanek na drodze cierniowej, okazuje się arkadią z tanim browarem i rozbrzmiewającą składanką ubóstwianego przez piszącego (choć poniekąd też rozbudzającego parszywe wspomnienia, argh!) Leonarda Cohena. Kojąc przy barze rozszalałe zmysły, z premedytacją zatruwam sobie bukoliczność tej chwili psioczącz w myślach na autorów debestofu Kanadyjczyka. Dominuje późniejszy, elektroniczny materiał - "Hallelujah", "I'm Your Man", "Dance Me to the End of Love". Wszystko na swój sposób genialne, choć słyszy się to co dwie minuty w radiu. Czemu jednak zapomina się o ciemnowłosym i mniej zachrypniętym Leonardzie, muskającym struny akustycznej gitary i szepcącym o Zuzannie, co zabiera cię w swe miejsce nad rzeką, czy o przykrywającej duszę lawinie?
            W Słupsku, a właściwie w podziemiach jego dworca kolejowego trafiam do jeszcze jednego, nieznanego mi dotąd miejsca. Jest to antykwariat z książkami, który ogołacam ze wszystkich wartych uwagi pozycji. Za łączną sumę śmiesznych 11 zł uzbrajam się w Uśmiech Giocondy Huxleya, wydanie dwóch dramatów Witkacego (zbiór jego obrazów jest jedyną atrakcją turystyczną Słupska), Ratner’s Star - cegłę Don’a DeLillo, nigdy nie przetłumaczoną na polski (wydanie Vintage, kosztowało… 6 zł, PEREŁKA!), oraz KAW-owski zeszycik z serii lektur szkolnych „dla klasy czwartej liceum ogólnokształcącego, technikum i liceum zawodowego”. Swojski rok wydania, 1988, mój rówieśnik. W nim zaś Pierwszy Krok w Chmurach i Baza Sokołowska, wczesne, niespecjalnie zachwycające opowiadania Marka Hłaski. Takich przeciętniactw napisał autor jeszcze sporo. Mimo to, zdarzyło mu się popełnić dzieła, które uderzyły mnie jak nic innego. W dużej mierze to one uświadomiły mi o co tak naprawdę w literaturze chodzi, dzięki czemu stała się ona najintensywniej odbieraną przeze mnie formą sztuki. Której w sile wymowy i oddziaływania na wyobraźnię nigdy nie dorówna najdoskonalsza płyta i najbardziej porażający film. Przewracając w dłoniach te wydanie przypomniałem sobie, że są w tym kraju młodzi ludzie, którzy zawzięcie walczą o to, by inne dzieło Hłaski, (pseudo)autobiograficzni Piękni Dwudziestoletni wróciło do kanonu lektur szkolnych. Czego jestem zadeklarowanym przeciwnikiem.
Niefortunnie się złożyło, że pierwszy tomik opowiadań Hłaski, który wpadł mi w ręce otwierał Ósmy Dzień Tygodnia. Sięgałem po wydawnictwo w ciemno, nie wiedząc kim jest autor, o czym pisał, ani czemu ma taką nietęgą minę na załączonym w tomiku zdjęciu. Nowelkę pochłaniam momentalnie. Pierwszą reakcją jest kompletne obrzydzenie i niedowierzanie – jak w czyjejkolwiek głowie mogła zrodzić się tak fatalistyczna intryga, chorobliwie skorumpowane postacie, a wszystko to umieszczone w tak groteskowo odstręczającym świecie? Byłem zdruzgotany, uważałem, że to obrzydliwy paszkwil na wszystko w co ja, szlachetny młodzieniec, wierzyłem. Wtedy jeszcze nie przypuszczałem, że ludzie faktycznie mogą robić sobie nawet gorsze świństwa. O ile więc Hłasko pierwotnie nie wykastrował mnie z naiwnego idealizmu, zrobiło to kilka nieprzyjemnych obserwacji jakiś czas później, a przede mną z pewnością jeszcze krocie większych rozczarowań. Niemniej wtedy tak emocjonalna reakcja była dla mnie czymś nowym. Z miejsca zacząłem dalsze odkrywanie działalności Małego Mareczka, motywowany czymś na wzór syndromu ofiary sztokholmskiej.
            Parę lat później, zaznajomiony z większością dorobku autora, trafiam na takież materiały propagandowe:




            Nie będę oceniał walorów artystyczno-retorycznych powyższych filmików. Pominę fakt, że moje wyobrażenie na temat nastoletnich hłaskowerów było odrobinę inne. Odpuszczę sobie nawet komentowanie argumentacji MłodejRP, która brzmi raczej jak notka biograficzna w podręczniku Operonu. Mimo wszystko, z miejsca złożę hołd zaangażowaniu tych młodych ludzi, okres liceum kojarzy mi się raczej z beztroskim bieganiem z kwiatami pod drzwi domu ukochanej, bądź z siatką tanich piw ku usteckim plażom, miast za podpisami pod jakąkolwiek petycją. Nie zmienia to faktu, że uważam te akcje za bezowocne w walce o wzrost popularności Hłaski, w przypadku ich sukcesu, prawdopodobnie szkodliwe. Ciężko jest nie zgodzić się z faktem, że miłości do literatury można nabawić się wszędzie, ale nie w szkole. Nawet, jeśli w aktualnym kanonie znajdują się dzieła faktycznie doskonałe, wielką niesprawiedliwością jest krępowanie ich niekwestionowanymi interpretacjami autorstwa MEN. To krzywda wyrządzana zarówno błyskotliwym uczniom, co ambitniejszym nauczycielom, jak i przewracającym się w grobach autorom. Zdawało mi się, że wierni czytelnicy Hłaski będą mieli na uwadze ten fakt. Bo jakżeby mogli przeoczyć ten fragment Pięknych Dwudziestoletnich?

(...) nie na wiele też zda się porównywanie literatury polskiej i amerykańskiej; przynajmniej w moim wypadku z tej prostej przyczyny, iż nie mam nawet zbliżonego pojęcia o literaturze ojczystej. Przypuszczam, iż zawdzięczam to nauczycielom od polskiego, którzy męczyli mnie zawsze klasycznym pytaniem:
„Co poeta miał na myśli?”; wstrętu do czytania Pana Tadeusza nie mogę przemóc nawet i dziś. Nauczanie literatury w szkole powinno być karane kryminałem. Dziwię się, że commies nie wpadli na to; wiele arcydzieł socjalizmu jest obowiązkową lekturę w szkole; to w dużym stopniu przesądza dalsze zainteresowanie młodych ludzi tym właśnie typem literatury.


Jedna obserwacja MłodejRP jest trafna. Zdają sobie sprawę z tego, że Marek Hłasko to legenda, instytucja od lat nienaruszalna. Oddzielna sprawa, że orbitująca gdzieś na marginesie, w czym również tkwi źródło jej kultowości. I być może status takiej gorzko-słodkiej przyjemności nielicznych powinna utrzymać, choć ktoś pewnie zarzuci mi teraz promocję elitaryzmu. Jego literatura zawsze była warsztatowo uboga, ale to właśnie dzięki prostocie i bezpośredniości formy nabiera olbrzymiej siły emocjonalnej. Zamknięta w sztywnych ramach klasowej analizy zatraci ją całkowicie. W takich warunkach ciężko jest o wytworzenie indywidualnego poczucia identyfikacji i empatii, a takowe sam znajduję po dziś dzień obcując z jego twórczością. I tu odkrywa się druga strona medalu, kolejny powód, dla którego moje uczucie do autora rozbite jest między miłością i nienawiścią. Może też kolejnym motywem, dla którego tak mocno przeciwstawiam się jego obecności w licealnym syllabusie, chcąc uratować młódź przed parszywością hłaskowego pisarstwa. Jedną z cech, którą zażenowany dzielę z Hłaską-pisarzem, a która czyniła mnie ciężkim do zniesienia na długo przed traumatyzującą lekturą Ósmego Dnia Tygodnia jest mój sposób postrzegania otoczenia. Widzę to teraz cofając się do opisu mojego byłego miejsca zamieszkania, którym na początku tego wywodu folguję swojej splugawionej wyobraźni. Słupsk nie jest skupiskiem zdewastowanych ruder i wylęgarnią wykolejeńców. Jest miastem o przyjemnej, zadbanej architekturze. Pełnym kameralnych kawiarenek z wyśmienitą herbatą i parków, które wiosną eksplodują zielenią, a w których spędzałem najradośniejsze chwile mojego życia. Tego feralnego dnia musiałem minąć po drodze mrowie pięknych kobiet, ale w oko nie wpadła mi żadna, zamiast tego mój wzrok przyciągali przygarbieni starcy i kloszardzi. Ulice były pokryte puszystym, nieskazitelnie białym śniegiem, który dla mnie był niczym więcej jak karą z niebios, w której co chwilę utykały koła mojej walizki.
Plastikowe siedzenie pociągu jest tak niewygodne, że po chwili wolałbym być osadzonym na krześle elektrycznym. Chciałbym otworzyć którąś ze świeżo zakupionych książek, niestety jest tak zimno, że muszę chować dłonie w kieszeniach bosmanki. Gdybam więc, czy aktywistyczny narybek z MłodejRP dopnie swego, oraz czy w następstwie znajdą się pośród wkuwający do matury z polskiego gołowąsów tacy, którzy czytając Hłaskę doznają nagłego oświecenia, wyprostują kołnierze kurtek, permanentnie zmarszczą pokryte trądzikiem czoła, a w usta wsuną najwstrętniejsze papierosy? Czy ulice zaleją hordy niemożliwych do zniesienia malkontentów, samozwańczych dwudziestoletnich loserów, co to będą dostrzegać tylko i wyłącznie to, co jest „a fe!”? Czy, śladem nazwisk takich, jak Mickiewicz i Sienkiewicz Hłasko będzie odstraszać młodych, jednoznacznie kojarząc się ze szkolnym przymusem? Nie wiem, jak Was, ale mnie wszystkie te perspektywy napełniają obrzydzeniem.

3 komentarze:

  1. Czytanie Ciebie w wersji elektronicznej boli - z racji czcionki nawet dosłownie - ale przeradza się w jakąs masochistyczną przyjemność.
    Trafne spostrzeżenia,podszyte czasem ironia,czasem zwykłym jadem stanowią interesującą mieszankę.
    Jakkolwiek,lekko mroczną.

    A PKP kocham za atmosferę skłaniajacą do przemysleń - 75% myśli,które trafiły na papier/w blogosferę narodziły się właśnie luksusowych warunkach podróży koleją polską.

    OdpowiedzUsuń
  2. Amigo, Twoje przemyślenia przybierają formę dość ciężką. Ni to strumień świadomości, ni felieton. To nieważne bo muszę przyznać, że wciąga.

    A Hłasko na liście lektur? Wydaje mi się, że mały procent uczniów poradzi sobie z jego twórczością. To nie jest autor, którego widzę w przeciętnym liceum. Twórczośc warta poznania ale nie dla młodzieży w tym wieku.

    OdpowiedzUsuń
  3. @Kath - Dziękuję bardzo, to duży komplement, a do tego chyba trafne spostrzeżenie. Obiecałem sobie, że z pierwszą uwagą odnośnie złośliwości czcionki coś z nią zrobię. Ale co? Tego szybko nie wymyślę, nie posiadam krzty zmysłu estetycznego.

    Ale jad? We mnie? Gdzież tam...

    Jadu (wytłumaczalnego!) jest dużo na tymże świetnym blogu - http://www.torydonikad.blogspot.com/. Jak widać, PKP to bezdenna studnia, jeśli chodzi o inspiracje i niesamowite przeżycia.

    @Hard - w rzeczy samej, na dłuższą metę sam nie mogę się zdecydować, co tak właściwie mam zamiar napisać. Więc po prostu to robię i cóż, wychodzi jak wychodzi.

    Paradoksalnie, uważam że Hłasko idealnie nadaje się dla dzieciaków między 16 a 18 rokiem życia. Sam żałuję, że wtedy jeszcze nań nie trafiłem. Ale, rany boskie, jeśli ktoś ma być kiedyś zmuszony do pisania przymusowej kartkówki z Pięknych Dwudziestoletnich... chyba potrzebny będzie Torecan.

    OdpowiedzUsuń