wtorek, 11 stycznia 2011

The Real McKenzies, Castet, Pils 9.01.2011, Wrocław, Klub Madness.

Ilekroć wjeżdżam do Wrocławia czuję się, jakbym zawitał właśnie do miasta zachodniej Europy. To ewenement na skalę krajową. Oczywiście, nie jest jedynym miejscem w III RP z powoli zbliżającym się do tego poziomu centrum i średnioklasowymi przedmieściami. Rzecz w tym, że prezentuje się efektownie również wtedy, gdy dociera się do niego krajową koleją. Wiele równie uroczych polskich mieścin ma to do siebie, że wita podróżnych okolicami wyglądającymi jak zgliszcza po zagładzie nuklearnej.
Miasto ogólnie robi przyjemne wrażenie, czy to spacerując przeuroczą starówką, czy odwiedzając budynek ZUS-u, w którym goszczący mnie amigo walczył o odszkodowanie za nieszczęśliwą kontuzję nabytą w kieracie. W związku z następstwami niefortunnego wypadku zmuszony był ów gospodarz faszerować się antybiotykami, co wykluczyło obfitszą konsumpcję napojów wyskokowych. Zważywszy że w trakcie wszystkich występów nie było chyba trunku, który nie doczekałby się oddzielnego psalmu, można by trzeźwe uczestnictwo w takiej imprezie wziąć za swoiste faux pas. Mimo to, w ramach solidarności z nieszczęśnikiem i samemu uważając zalewanie robaka za do cna wyeksploatowaną w moim przypadku zabawę, postanowiłem urządzić sobie good (prawie) clean fun.
No właśnie, źle jest popadać w przesadyzm. Zwłaszcza gdy nadarza się okazja wypicia legendarnego Bartka, czego nie spodziewałem się zaznać poza granicami Wielkopolski. Chylę czoła przed klubem również za przystępne ceny. Zaskakująco miłe to uczucie, gdy opuszczasz klub nieogołocony z ostatniego grosza.
Z wciąż kuśtykającym towarzyszem dotarliśmy do klubu gdy na scenie gibali się już panowie z Pils. Koszule noszą ładne i starannie wyprasowane, a do tego to słowne chłopaki - na majspejsie podpinają sobie do nazwy liczbę 77 i rodem z tego rocznika punka grają. Niestety, naprawdę interesujące mnie rzeczy w tym nurcie zaczęły się dziać dopiero gdy rok ten był już daleko w tyle i tego rodzaju muzę omijam szerokim łukiem. Ale, nawet jeśli to nie moja liga, Pils grali stosunkowo znośnie i bez robienia obciachu. Czego z reguły nie da się powiedzieć o kapelach z wieloletnim stażem, które dane mi było widzieć na żywca, a które wciąż niemiłosiernie katują te anachronizmy. Wstrzymam się z podawaniem nazw.
O wiele lepiej w mój gust (czy, jak kto woli, prymitywne poczucie humoru) wkomponowuje się Castet. Wyszli na scenę odpuściwszy sobie staranne nagłośnienie się, lider między numerami zbluzgał wszystkich i wszystko, a wpadek było co nie miara. Chwilami z głośnika przy którym się ulokowałem mieliły mi słuch okrutne sprzężenia (nawet w trakcie kawałków), ale, jak daję słowo, bawiłem się przednio! Ciężko zachować neutralny stosunek do takich zespołów, albo się je łyka bez popitki, albo uważa za totalny kretynizm. I faktycznie, zdarzało się, że ten przypadek otwarcie stwierdzały u mnie osoby przyłapujące mnie na zasłuchiwaniu się w zespole. Mimo iż muzycznie coraz większy sofciarz ze mnie, mam sentyment do krótkich hc/punkowych pocisków i humoru w stylu Dayglo Abortions czy Nig Heist. Pięć dodatkowych minut soundchecku i byłoby jeszcze smerfniej.
Gwiazda wieczoru tak zawzięcie stoi na straży celtyckiej tradycji, że nawet brodatego dźwiękowca imieniem Randy odziali w kilt. Czy wszyscy muzycy wiernie bronili jej najdrobniejszych szczegółów, nie potwierdzę. Nie planowałem poszerzenia swojej wiedzy w tej materii, ustawiłem się więc w bezpiecznej odległości od sceny, zabezpieczywszy się przed możliwością dowiedzenia się co Kanadyjczycy kryją pod kraciastymi spódniczkami. Paul McKenzie i spółka nieugięcie objeżdżają świat ze swoim tradycyjnym, celtycko-punkowym show, mimo iż pojawiające się w utworach historie z ulic Edynburga znać mogą co najwyżej dzięki uprawianiu tzw. heritage tourism. Bądź co bądź, jest to inny sposób okazywaniu szacunku do swoich korzeni niż ten obierany przez nasze rodzime, domniemanie świadome swej narodowej tożsamości zespoły pieśni i tańca Z jakiegoś powodu tutaj za manifest miłości do ojczyzny uważa się walnięcie dwóch ósemek w nazwie zespołu.
Ustawiwszy się w rzędzie muzycy, a każdy o aparycji raczej pracownika huty żelaza, niż górala, rozpoczęli występ dziarsko podśpiewując a cappella. Po czym wystrzelili numerem „Chip”, otwierającym ich ostatni krążek Off the Leash. Gotów jestem stwierdzić, że jest to jeden z najlepszych kiedykolwiek wypuszczonych na rynek przez Grubego Mike'a. Z nowości poleciały jeszcze min. singlowy „Culling the Herd” – fajny, choć jakby wyjęty z innej beczki i fantastyczny „The Ballad of Grayfrias Bobby”, poprzedzony przytoczeniem historii o niezmordowanym tytułowym psisku. Paul gaworzył ze sceny niemało, ale słuchało się jego rdzennego akcentu z frajdą i zaciekawieniem. Ktoś jednak zapomniał douczyć go nazwy naszego kraju, posługiwał się tylko i wyłącznie formą przymiotnikową, nawet do publiki zwracając się per „Polskis”. Choć może była to zamierzona intryga jakiegoś podstępnego żartownisia świadomie wprowadzającego przyjezdnych w błąd.
Przyznać muszę, nie miałem większych obaw co do występu Kanadyjczyków. Mieszanka punka, knajpianych przyśpiewek i folkloru niekoniecznie musi ruszać w wydaniu studyjnym, jeśli jednak nie porywa kogoś na żywo, szczerze człekowi współczuję. Cień wątpliwości rzucała na występ jedynie kwestia nagłośnienia klubu. I tu mam jedno małe Ale – The Real Mckenzies to sześcioosobowy ansambl i przy takim natłoku instrumentów sporo ucierpieć może dźwięk. Takie momenty, niestety, zdarzały się. Chwilami gubiły się gdzieś dudy, jakby nie patrzeć, siła napędowa w tej potańcówce.
W międzyczasie poleciała cała niemalże płytka 10,000 Shots, panowie, nie przejąwszy się niewielką sceną, rozskakali się na dobre, wpadając co rusz jeden na drugiego. W drugiej części setu odłożyli gibsony i zafundowali parę akustycznych numerów. Zagrane bez przesterów kawałki nie straciły nic z ikry, każdy odśpiewywany niczym hymn narodowy, choć sama Szkocja jako takiego oficjalnego nie posiada. Głos Paulowi łamał się bez przerwy, z każdym numerem coraz bardziej strzępiony i przepity, ale zawsze wydobywany z samego serca. Do samego końca nie oszczędzał się nikt z tych przesympatycznych lads, a grali dobrze ponad półtorej godziny. Na sam koniec zaczęli odbijać swoje sporrany o dolne regiony ciała, po czym show tryumfalnie zakończyli i wkrótce zwinęli się z klubu uzbrojeni w skrzynki krajowego piwa. Zasłużenie zapracowanego!
Udanie rozpoczął się ten koncertowy rok. Mam nadzieję, że w jego trakcie jeszcze nie raz dam się nabrać na europejskość Wrocławia.

4 komentarze:

  1. Wspominałam już,że lubię Twoje recenzje?
    Absolutnie nie ma znaczenia jak daleko od opisywanych brzmień jestem.

    A słabość do Wrocławia podzielam,zdecydowanie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Gig zacny ze wszech miar,a recenzja wcale nie dużo gorsza.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję za miłe słowa, bardzo mi schlebiają.

    Jest w tym coś zabawnego, kiedy wspominam pewną gazetę do której zwykłem pisać. Pod zamieszczonymi na jej wersji online tekstami również można było zostawiać komentarze. W ciągu dwóch lat nie otrzymałem choćby jednego pozytywnego - były miażdżące bluzgi i groźby śmierci. Ale i na to, sądzę, zdąży mi się tu zapracować.

    Dzisiaj trzeci koncert w przeciągu pięciu dni. Z relacji z wczorajszego nic nie będzie. Jankesi z Child Abuse grali zbyt krótko, by cokolwiek napisać, a pokoncertowe szlajanie się po mieście z kapelą było zbyt długie i intensywne, bym był w stanie zebrać teraz jakiekolwiek myśli.

    Wrocław Wrocławiem, to fajne miasto i na chwilę obecną nie zamieniłbym go na żadne inne.

    OdpowiedzUsuń
  4. Załóżmy,że obok twoich tekstów nie można przejść obojętnie i mają prawo budzić skrajne odczucia,ot co.

    I nie dziękuje, bo jeśli będziesz robił to po każdym komentarzu to zwyczajnie Ci to zbrzydnie :)

    A z nieopisanego koncertu rozgrzeszam.

    OdpowiedzUsuń