piątek, 21 stycznia 2011

Twilite 20.01.2011, Poznań, Pod Pretekstem.

    
W Ustce, a więc mieście, w którym przyszło mi spędzić ostatnie dwa lata przed feralnym wyjazdem do Poznania, niewiele było (i jest) sposobów na spędzenie weekendowego wieczoru. Do wyboru kilka dyskotek, gdzie co noc wszyscy klepali się po pyskach, a zdarzało się, że i kosy poszły w ruch, bądź kilka typowo nadmorskich, obskurnych spelun. Jako człowiek wyciszony (a i niespecjalne zainteresowany kolekcjonowaniem sznyt na twarzy), co tydzień lądowałem w jednej z tych ponurych knajp marynarskich. Na ścianach lapidarne malowidła dorszy i śledzi, trzy automaty do gier, przy stołach stała klientela w postaci grupek wąsatych panów w średnim wieku, a przy barze Pani Stenia, jedyna kobieta w całym lokalu. Tak dobrze jak w „Muszelce” nie piło mi się już nigdzie. Nie da się ukryć, że liczne wieczory w tej mordowni odcisnęły na mnie swoje piętno. W miejscach porządniejszych, takich jak kawiarnia „Pod Pretekstem”, nie bez kozery staję się mocno spięty.
            Nie zrozumcie mnie źle, to porządna miejscówka. Ciepła, klimatycznie oświetlona i wystrojona, choć przez cały czas mam przeczucie, że rozwieszone na suficie dęciaki w każdej chwili mogą spaść i rozciąć mi ciemię. Gorzej z ogólną organizacją miejsca, do czego parę razy będę wracał. Nasiąknąwszy łajdackim klimatem „Muszelki”, w miejscu takiej jakości czuję się okrutnie zagubiony.
Postanowiwszy uzbroić się w bilet dwa dni przed koncertem, dowiaduję się, że z dwóch rodzajów wejściówek te tańsze są na część sali odciętą od widoku na scenę. Perspektywa płacenia 20 złotych za taką rozrywkę wydaje mi się zabawna w swojej absurdalności, pokornie więc dopłacam dodatkowe pięć złotych za niezbędne wrażenia wizualne i wygodę. Będąc osobą żałośnie samotną, do tego niezdolną do wyperswadowania na kimkolwiek towarzyszenia mi w imprezie za którą trzeba płacić i na której nie serwują darmowego sernika, płacę za pojedyncze krzesło przy barze, co by nie być komukolwiek nieznośnym intruzem przy stoliku.
Gdy docieram do „Pod Pretekstem”, wykupione miejsce jest już, a jakże by inaczej, zajęte. Wieszaki przy wejściu kompletnie zawalone, zmuszony więc jestem stanąć przy barze, kisząc się niemiłosiernie w kurtce. Na szczęście, przed rozpoczęciem koncertu ktoś postanowił wskrzesić zawód konferansjera. Takie starania zawsze zwykły mnie rozbawiać, zgrzytanie moich zębów szybko ucicha, powoli zanika puls na skroniach. Gdy z kolei na scenie pojawiają się panowie z Twilite, szybko odnoszę wrażenie, że nie jestem jedyną skrępowaną osobą w lokalu. Przez pierwsze dwa utwory plączą się niemiłosiernie, nie mogąc się rozkręcić, bez przerwy zmagają się z niestrojącymi gitarami. Paradoksalnie, miejsce zdaje się być dla nich stworzone. Ciasne, kameralne warunki sprzyjają tej muzyce idealnie, wydawać się może, że zabrzmieliby dobrze nawet bez wzmacniaczy i mikrofonów. I faktycznie, jak tylko udaje się młodym gitarzystom wrócić na tor, prą do przodu coraz zręczniej i płynniej. Brzmią świetnie, wyjątkowo czysto, co z jednej strony jest ucztą dla uszu, z drugiej zaś naraża na wyeksponowanie wszystkie niedociągnięcia. W przypadku muzyki tak poukładanej, której kręgosłup stanowią harmonie zarówno wokalne i instrumentalne, nie jest to coś łatwego.
Naprawdę klawo robi się gdy grają „Hey Hey, My My (Into the Black)” Neila Younga. Co jest miłym zaskoczeniem, mogli bowiem zagrać akustyczny odpowiednik tego kawałka, otwierający koncertówkę Rust Never Sleeps . Zamiast tego, wysilili się nieco przerabiając utwór zamykający tą płytę, w oryginale brutalnie przesterowany, kakofoniczny wręcz. Chwilę potem poleciał ulubiony mój numer duetu – oniryczny „All You Need”. I gdy już w powietrzu zaczynało coś iskrzyć, postanowiono zrobić pięciominutową przerwę. W związku z tylko jednym nalewakiem przy barze, łatwo było przewidzieć efekt złowróżbnego pomysłu. Przerwa zaczyna się wydłużać, kolejka nie topnieje, wspomniany konferansjer zdaje się być doprowadzany do szewskiej pasji, robi się trochę nerwowo. Gdy panowie wracają na scenę, atmosferę już dawno diabli wzięli, trzeba nad wszystkim harować od nowa. Co, niestety, niezupełnie się udaje, choć w międzyczasie zespół serwuje kilka świeżych numerów, a mnie perspektywa nowego materiału jak najbardziej cieszy. 
Koniec końców, nie było aż tak źle. Na drodze do naprawdę udanego koncertu stanął biednemu Twilite pech. Cóż więcej można dodać, poza sztampowym „następnym razem będzie lepiej?”.

1 komentarz: