piątek, 14 stycznia 2011

Très.B, Living on Venus 13.01.2011, Poznań, Pod Minogą.

Mam za sobą wyjątkowo intensywny okres imprezowy. W przeciągu pięciu dni wylądowałem na trzech koncertach. Każdy różny, stylistycznie z innej planety, każdy świetny na swój sposób. Z pewnych powodów zmuszony jestem odpuścić sobie szczegółowe relacjonowanie wtorkowego występu amerykanów z Child Abuse w Cafe Mięsna. Specyficzny zespolik, pośród inspiracji wymienia Pendereckiego, Funkadelic, Suffocation i Theloniousa Monka. Nieźli żartownisie, idzie pomyśleć. Mina mi zrzedła gdy patrząc na rozszalałe trio doszedłem do wniosku, że panowie mogą mieć coś na myśli. Połamane figury rytmiczne, zgiełk minimalistycznego zestawu klawiszowego, grindcore’owy blast, bas mocno przesterowany, ale też zakorzeniony w tradycyjnym jazzie i funku. Słowem, kompletny gwałt na muzyce a przy tym niesamowite widowisko i bezbłędna wirtuozeria. Niestety, z powodu zamieszania wywołanego utknięciem jankesów w korku, występu uświadczyłem raptem 35 minut. Muzyczne nienasycenie zrekompensowało mi pokoncertowe zwiedzanie miasta z zespołem i grupą przesympatycznych rodaków, obrabianie tyłka Johnowi Zornowi, u boku którego cały zespół występował i kupa innych wrażeń, bez przerwy filmowanych przez grubo ponad dwumetrowego, kompletnie usmażonego trawą fotografa zespołu. Nic więcej ze zdarzeń tego wieczoru nie nadaje się do publikacji, z poważnej relacji nici.
            Po ciężkim, dłużącym się dniu ostatkiem sił udało mi się doczołgać do Minogi. O pierwszej formacji, Living on Venus, powiem tyle, że to proste, gitarowe granie, poniekąd inspirowane britpopem. Popłuczyny po tym nurcie zawsze były w tym kraju popularne. Ilekroć podczas samochodowej/autobusowej podróży częstuje mnie taką muzyką radio, zaczynam modlić się o czołowe zderzenie z tirem, które ukróciłoby tą męczarnie. Z Living on Venus nie jest tak źle, wciąż to jednak nie moja działka. Mają za to coś, czym  mogą przysporzyć sobie wrogów, a co wbrew pozorom uważam za świetną rzecz. Jeśli chce się zaistnieć, nawet przed publiką o liczebności wiecu Libertasu trzeba występować jakby było to Roskilde, choćby miałoby zrodzić to zarzuty gwiazdorzenia. Może kiedyś coś z tego wyjdzie. Przede wszystkim też, polecam muzykom głośno nienawidzić malkontentów takich jak ja, ważących się psioczyć na ich sztukę.
            Naprawdę dobry zespół rozpoznać jest bardzo łatwo. Jest to taki, który potrafi na żywo przebić swoje studyjne wyczyny. Walcząc z syndromem dnia następnego, efektem nocnych eskapad z Child Abuse, postanowiłem odrobić lekcje i rzucić uchem na płytkę The Other Hand, łaskawie udostępnioną przez zespół Très.B na oficjalnej stronie. Rany boskie, pomyślałem, dawno nie słyszałem muzyki tak radosnej, pogodnej, nieskażonej zjadliwością. I pomyśleć że natrafiłem na sugestie, jakoby ci młodzi ludzie grali „melancholijny pop”. Dobre sobie. Choć ciężko było odmówić tym pioseneczkom urokliwości, zdawało mi się to wszystko zbyt cukierkowe, przyprawiające o ból zębów.
            Na scenie Minogi zostały już tylko trzy osoby, obnażone z dobrodziejstw studyjnej obróbki. Zagrali z takim tupetem, że zabrzmieli jak power trio z prawdziwego zdarzenia. Bez wygładzonego, maksymalnie dopieszczonego na płycie brzmienia i subtelnie stosowanej elektroniki wypadli wyjątkowo surowo. Cały czas zachowując popową delikatność i bijące z tych dźwięków ciepło. Taki dualizm zawsze przywodzi mi na myśl Sonic Youth. I faktycznie, jest w muzyce Très.B przynajmniej pierwiastek ich dokonań. Rzecz jasna, tych bardziej poukładanych i stonowanych z Dirty, niż Confusion is Sex. Choć na pierwszy rzut oka oba zespoły dzieli kosmos, jednoczy je jeszcze jedna cecha – niemożliwość jednoznacznej klasyfikacji („melancholijny pop” my ass!). A kto nie lubi rzeczy urywających się schematyczności?
Gdzieś w środku koncertu zespół sięgnął po „Znak Równości” Republiki (swoją drogą, wcześniej cover „Psów Pawłowa” zafundowało Living on Venus). Przypomniało mi się, że tekst tego utworu zainspirowany jest znakomitym opowiadaniem Kurta Vonneguta Harrison Bergeron. Najmniejsza aluzja do jego twórczości kupuje mnie automatycznie, tym samym choćby do końca występu serwowaliby tylko przeróbki Celine Dion, mieliby moją pełną aprobatę.
Nieco skonfundowany, dopisuję Très.B do listy swoich guilty pleasures.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz