niedziela, 30 stycznia 2011

Jazzpospolita 28.01.2011, Poznań, Meskalina.

Truchlejąc na wspomnienie bałaganu, w jaki wpakowałem się na zeszłotygodniowym koncercie Twilite, zjawiłem się w Meskalinie trochę wcześniej. Kolejne podobne doznanie i zacząłbym szukać nowego weekendowego hobby, bądź po prostu spróbowałbym spoważnieć, znaleźć sobie kobietę, zrobić prawo jazdy i rozejrzeć się za lepszym obuwiem, jak mi niektórzy sugerują. Ale i ta zapobiegliwość mogłaby zdać się na nic, piętnaście minut przed planowanym początkiem klub był już nieźle wypełniony. Zanim naszedł mnie kolejny napad migreny, jakimś cudem udało mi się ulokować przy barze. Z początku wydawało mi się to rozwiązaniem idealnym, z jednej strony na wyciągnięcie ręki scena, z drugiej piwo bez konieczności szargania nerwów w kolejce. Wszystko byłoby piękne, gdyby nie ciągle zbierający się ludzie, którzy wkrótce przysłonili mi scenę.  O czym nie pomyślałem, podobnie jak o tym, a było to do przewidzenia, że za warstwę wokalną instrumentalnych popisów Jazzpospolitej robić mi będą zamówienia na drinki i soczki bananowe. Kawiarniana atmosfera oznacza też dokooptowanie do konserwatywnie zbudowanego kwartetu gitara/klawisze/bas/perkusja ścieżki w postaci ciągłego szmeru publiki. Cóż, specyfika miejsca, nie można mieć do nikogo pretensji.  
            Ale wszystkie powyższe uwagi to nic innego jak dawanie upustu mojemu chorobliwemu malkontenctwu. Te pomniejsze zakłócenia nie popsuły mi odbioru muzyki Jazzpospolitej, wyrazistej, skutecznie kradnącej całą uwagę. Zaczęli od spokojnego, transowego "Fashion For Orient In The 70's", po czym zaserwowali żywszy, pulsujący "Laszlo and Cousins" (cóż, nie jest łatwo wyjść z błyskotliwym tytułem dla numeru instrumentalnego). I taki jest cały koncert, czasem przechodzący w jedną, ciągnącą się sekwencję, czasem hałaśliwie rozszalały. Pominąwszy zlepek dochodzących zewsząd interlokucji, zespół brzmi bardzo dobrze. Czysta, nienagłośniona (poza stopą) perkusja rozbrzmiewa fenomenalnie, dźwięk roznosi się klarowne i selektywne. Cały skład to grajkowie kompetentni, doskonale zgrani i, co najważniejsze, ze zręcznie rozdzielonymi i zbalansowanymi rolami w zespole. Zamiast świecić talentem jak tysiącwatową żarówką w twarz, stawiają raczej na kolektywne tworzenie klimatu i kompozycję. Słowem, obeszło się bez przynudzania popisami solowymi, na co w języku angielskim potocznie mówi się wankery, czego próbował tłumaczyć nie będę, bo to obsceniczne.
            Skoro przy kompetencjach jesteśmy, bezwzględnie najlepsze wrażenie zrobił na mnie pałker zespołu, jakby wyjęty z innego świata. Zamiast jazzowego swingu stawia raczej na proste (ale nie toporne!), bezbłędnie precyzyjne rytmy. Bliżej mu do Neila Pearta, niż Gene Krupy. Na oddzielną uwagę zasługuje klawiszowiec, dość specyficznie odziany, jakby żywcem wycięty ze zdjęcia promocyjnego Mahavishnu Orchestra. Zręcznie przechodził z ciepłych, delikatnych partii pianina do szalonych, rozimprowizowanych partii syntezatorowych. W tym właśnie tkwi największa siła zespołu, a może i geneza nazwy, której być może sami poeci nie mieli na myśli. Jazzowe wariactwo miesza się tutaj z motywami konwencjonalnymi, najzupełniej... pospolitymi. Generyczność wcale nie musi być zarzutem. Wolę rzeczy proste i przystępne, niż przekombinowane i hermetyczne, czy po prostu krzykliwie efekciarskie.
            Życzyć mogę chłopakom z Jazzpospolitej tylko tego, by słuchano ich uważniej. Jest to jednak coś więcej niż muzyka do kotleta/kawy/piwa.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz