sobota, 21 maja 2011

Don't mention the war!


            Mówi się, że podróże kształcą. Dobitniej esencję peregrynacji kwituje Henry Rollins, cytując, "Knowledge without milage equalls bullshit". W świetle tych słów, mimo lat edukacji, półki przeczytanych książek i godzin pseudointeligenckich interlokucji, pozostaję skończonym głąbem.
            Od czasu przelotnej "emigracji zarobkowej", która wywiała mnie na jakiś czas do Londynu latem 2007 roku, ani razu nie ruszyłem się poza granice kraju. Okres krajoznawczej stagnacji mogę tłumaczyć różnie. Że nie mam z kim, że jest to kosztowne, że każde wakacje spędzam w kieracie. Nic to więcej, jak typowe dla mnie szukanie wymówek. Zresztą, opis "samotny, spłukany, zapracowany" podchodzi chyba pod każdego w tym kraju, a niektórzy jakoś sobie radzą.
Najbardziej karygodne w tym wszystkim jest to, że przez blisko cztery lata spędzone w Poznaniu umykał mojej uwadze fakt, że stolicę Niemiec mam na wyciągnięcie ręki. Bliżej, niż rodzinne wygwizdowie! Miasto, o którym pisał Günter Grass, które wydało na świat Bertolta Brechta, o którym śpiewał Lou Reed, w którym zaszywali się poszukujący natchnienia (i uciekający przed herą) David Bowie i Iggy Pop. Jakim cudem bliskość podświadomego obiektu fascynacji tak długo umykała mojej uwadze?
            Iluminacja przyszła nagle. W jednej z tych chwil, gdy zostawiony sam na sam ze swoim umysłem dochodzisz do gorzkich, ale jakże wyniosłych konkluzji. Mimo dachu nad głową i pełnego żołądka zaczynasz lamentować, przeklinając życie - przepełnione iluzjami, beznadziejnym ściganiem nieosiągalnego i niedołężnymi próbami dorośnięcia do wymagań narzucanych przez otoczenie i własne ego. Można płakać nad tragikomicznością życia, ale można też stawić czoło morzu nędzy i na przekór wygodzie defetyzmu korzystać z niego na miarę skromnych możliwości. Bez popadania w dekadencję, robiąc rzeczy interesujące i nietuzinkowe.
Odpuściwszy sobie fantazjowanie i mrzonki z rodzaju "fajnie by było kiedyś...", postanowiłem działać natychmiast. Zamiast pozwolić pomysłowi kiełkować, ograniczyłem koncepcję podróży do jednego zamysłu – będę oglądał ludzi, rozmawiał z nimi, pytał, drążył, a nuż też opowiadał o sobie. Lata płyną, a wciąż odnoszę wrażenie, że bardzo mało wiemy o naszych najbliższych sąsiadach. I vice versa. Faktem jest, że absurdalnie często spotykam się w tym kraju z zuchwałym manifestowaniem abstrakcyjnej ignorancji, nie popartej najmniejszym choćby kilometrażem. Podróże często rozumie się jako kiszenie się w hotelach, leniwe smażenie naskórka w ciepłych krajach, gromadzenie tłuszczu i fotografowanie swojej osoby na tle nudnych budynków.
Bezzwłocznie przetrzepałem księgarnie w poszukiwaniu mapek Berlina. Nabyłem rozkładanego giganta, kompletnie niepraktycznego, którym później okładał mnie po twarzy w chwilach nieporadnego identyfikowania swojej lokalizacji zdradliwy teutoński wiatr. Zanim emocje ostygły i mogłem pozwolić sobie choćby na przemyślenie wyjazdu, skrzętne zaplanowanie podróży i zaznaczenie na mapie ciekawych punktów, byłem w drodze.
            W celu zredukowania kosztów do minimum i poszerzenia swojej empirii, pierwszy raz w życiu postanowiłem podróżować stopem. W Kostrzynie szybko dołączam do sympatycznej Niemki w średnim wieku. Umiarkowanie rozmownej, ale rozumiejącej angielski i na tyle komunikatywnej, by skrzętnie odpowiadać na natłok moich pytań. Z początku, w przerwach między natrętnym sondowaniem, oddaję się lichym, przesadnie kosmopolitycznym tyradom. Misyjność usprawiedliwia każe kłamstwo. Z czasem dyskurs staje się bardziej wyważony, a rozmówczyni okazuje się osobą doskonale poinformowaną, przytomną i nie mniej otwartą na nowe zasoby wiedzy niż trajkotający pasażer. Poczciwa Niemka nie jest w stanie uwierzyć, że nie mamy w kraju ani jednej elektrowni jądrowej!
            Z jakiegoś powodu, wyładowany zostaję na skraju dzielnicy imigrantów. Pani kierowca musiała czytać w moich myślach. Bez spoglądania na mapę i odnajdywania swojego położenia, daję susa ku slumsom.
Traktując kuchnię jako jeden z nielicznych azylów przed wszechobecnymi bolączkami, dawno temu całkowicie zrezygnowałem z jedzenia na mieście. W trakcie spacerowania daję się jednak skusić zapachom dochodzącym z wegetariańskiego baru. Zamawiam frykasy lubieżnie nazwane "Party Balls", które popijam pyszną kawą, na co dzień unikaną w obawie o wypłukiwany przez kofeinę magnez. W obcym kraju i ferworze ekscytacji na chwilę udaje mi się zapomnieć o swoich paranojach.
Długo krążę między dwoma stronami miasta rozdzielony przez Sprewę, przekraczając kilka mostów. Cały czas znajduję się w strefie obszaru, przez który przechodził kiedyś mur. W głowie przywołuję adekwatny do miejsca utwór "Heroes" Davida Bowiego, jeden z najpiękniejszych love songów kiedykolwiek napisanych, doszczętnie sprofanowany przez użycie w niezliczonych spotach reklamowych. Dzisiejsza architektura miasta zachwyca, doskonale zlewa się z wszechobecną zielenią. W trosce o koloryt miasta, pozwala się rosnąć wysokiej trawie nawet między szynami tramwajowych torów.
            Mieszkańcy Berlina okazują się osobami nad wyraz sympatycznymi. Pozorowane zagubienie traktuję jako pretekst dla ucięcia sobie doświadczalnych small talks. Co zabawne, każda osoba zapytana o umiejętność posługiwania się angielskim odpowiada "a little bit". A wladają angielszczyzną nienagannie. Uśmiecham się do ludzi, nie wychodzi mi to na co dzień w ojczystych stronach. Z drugiej strony, rzadko też kiedy jest to w rozmowie ze mną inicjowane przez drugą stronę. 
Świat jawi mi się często jako przerażająco mały. Okazuje się, że w Berlinie stacjonuje również grupa dobrych znajomych, do których wieczorem dołączam. Wraz z nimi trafiam na organizowany w samym sercu podmiejskiego lasu festiwal punkowy. Ostatecznie ląduję na skłocie, gdzie dzięki wstawiennictwu towarzyszów spędzam noc.
            Następnego dnia przemierzam Alexanderplatz, mijam Bramę Brandenburską i Reichstag/Bundestag. Ponownie dając się ponieść wodzy fantazji, kieruję eskapadę ku Dworcowi ZOO. Rozczarowanie, zamiast nędzy i straceńców z igłami w ramionach, zastaję restauracje McDonalds, Starbucksy i kawiarnie Dunkin' Donuts.
            Berlin opuszczam po nieco ponad 24 godzinach. Przygoda kosztowała mnie grosze. Wróciłem odświeżony, z własnoręcznie zebraną wiedzą, po stokroć cenniejszą, niż umiejętność cytowania Szekspira i wpajane przez wszechwiedzących życzliwców mądrości.
            Parę dni później ląduję na koncercie Beatsteaks w Eskulapie. Zespół z Berlina, jakby ucieleśniający wszystko to, co nie tak dawno uświadczyłem w krautstolicy. Prosta, bezpretensjonalna muzyka, mająca jakieś korzenie w punk rocku, skrajnie jednak mainstreamowa, w najnowszych dokonaniach skłaniająca się ku czystemu rockandrollowi. Z pewnością jednak bardziej dziarska i autentyczna, niż np. nasze rodzime okołopunkowe zespoły aspirujące do wyrośnięcia ponad obskurny underground. Beatsteaks w swojej ojczyźnie cieszy się popularnością, wynikami sprzedaży płyt i koncertową frekwencją, o której największe polskie gwiazdki śnić nawet nie mogą. Fanbasis w rodzimych stronach mają tak wierny, że w każdym zakątku Eskulapa rozbrzmiewa język Schillera. Na scenie wypadają znakomicie, pompatycznie, ale nad wyraz zabawowo. W finale lider każe przykucnąć całej sali i nakazuje, cytuję, "to salute the greatest fucking band in the world". Przez chwilę mu wierzę i posłusznie zastosowuję się do polecenia.
            Wraz z towarzyszącym mi współlokatorem wychodzimy tak rozpromienieni, że nie wadzą nam specjalnie kolejne uciekające autobusy nocne. Znużeni krążeniem od przystanku do przystanku i odrobinę dziabnięci, począwszy od Ronda Kaponiery urządzamy sobie nocny jogging, całkiem wartki, wprost ku stancji na Górczynie. Good times.
            Nie chcę zamieniać bloga z relacjami z lokalnych koncertów dla 20 osób w ambonę, z której zuchwale będę sobie moralizował. Chcę jedynie podkreślić, że te kilka przyjemnych chwil tej wiosny uświadomiło mi coś bardzo ważnego. To, że apatia nie jest chorobą, a bierze się z wyboru pomiędzy wykorzystywaniem każdej wolnej okazji do zrobienia czegoś wyjątkowego, a letargiem, w trakcie którego stajemy się przynętami przyciągającymi splin i przygnębiające myśli. Z wyboru pomiędzy szukaniem uciech w błahych drobnostkach, a braniem wszystkiego śmiertelnie poważnie i pogrążaniu się w wyniszczającym strachu o jutro. Te parę chwil pośród zachodnich sąsiadów było lekcją korzystania z życia. To coś, co niektórzy błędnie interpretują jako przejaw hedonizmu, uważanego poniekąd za jedyną alternatywę dla podporządkowanego górnolotnym planom i przytłaczającym obowiązkom życia. Z drugiej strony, być może jest to jedyna rzecz, która trzyma mnie przy zdrowych zmysłach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz