wtorek, 17 maja 2011

Romantycy przegapionych okazji.

            Jakiś czas temu skore do podróży sentymentalnych Vivarto reanimowało Greka Zorbę. Być może ktoś skorzystał z możliwości zobaczenia tego zacnego filmu w jedynych adekwatnych dla jego klasy warunkach – zatapiając się między podłokietnikami naprzeciw okazałego ekranu, pośród ciemności kompletnych. Odpuściłem sobie tą sposobność. Wiosnę mamy przepiękną, najgłupsze, co człowiek może zrobić, to dołować się nostalgią.
            Pamiętam, jak jakieś cztery lata temu wznowiono w naszym kraju filmy Ingmara Bergmana. Kina studyjne zalane zostały jego twórczością, akcja nabrała takiego rozmachu, że trafiła nawet do jego najciemniejszych zakamarków – w tym też kulturalnej pustyni, jaką jest Słupsk.
            Zabierałem na te filmy główną (przepraszam, jedyną) rolę kobiecą w tandetnej historii mojej młodości w tym mieście. Siódma Pieczęć, Źródło, Jak w Zwierciadle – zaślepionymi ptaszkami byliśmy, mimo to plugawiliśmy sobie obraz sielanki i rozkwitającego uczucia tym przytłaczająco ciężkim kinem. Sam z początku oglądałem te filmy nieprzerwanie mrużąc w skupieniu oczy, jak gdybym przyglądał się zagadnieniom z arytmetyki. Bałem się, że przeoczę gdzieś ich sedno, nie dostrzegę esencji, o której tyle się trąbiło (i trąbi, choć teraz rozumiem już, że to tylko powieści idiotów). Choć z początku w myślach przeklinałem swoją tępotę, bezskutecznie doszukując się ukrytego meritum, z czasem udało mi się dotrzeć do kwintesencji bergmanowskiego rzemiosła. Dotarło do mnie, że nic rozumieć nie muszę. Przestałem rozszyfrowywać symbolikę, nauczyłem się podziwiać to kino jako zbiór scen obyczajowych, obrazujących emocje, w zamierzeniu mających oddziaływać na moje własne (naprawdę wówczas takowe posiadałem!). Stwierdzenie, że te seanse kształtowały mój gust byłoby mocnym niedopowiedzeniem. One uczyły mnie oglądania filmów.
            Wciąż uważam, że wszelkiej maści evergreeny warto ludziom przypominać. W szczególności te, które odcisnęły swoje piękno na kulturze, a których ślad odrobinę jednak się zaciera. Przykładem niech będzie Casablanca. Film doskonały, którego każda scena to majstersztyk, każda zaś linijka tekstu wypowiadana w tym filmie przez Humphreya Bogarta więcej jest mi warta, niż każda z następujących później dekad kinematografii w całości. Dzieło Michaela Curtiza w zbiorowej świadomości zapisało się łzawą sceną na lotnisku. Idąc tym tropem czasem można odnieść wrażenie, że spuścizną Greka Zorby pozostaje motyw przewodni Mikisa Theodorakisa. Puszczany w restauracjach, w których nie zamówisz choćby sałatki greckiej.
            Nie w tym rzecz, że nostalgia wyżarła mi mózg, że zapatrzony w złote lata kina płaczę po przeszłym, wygrażając zaciśniętą pięścią każdemu mijanemu multipleksowi. Nie twierdzę, że kino umarło, tudzież wydaje ostatnie łaknienia na łożu śmierci. Mój bojkot Greka Zorby wynika z pubudek ściśle indywidualnych. Bierze się z uczucia przygnębienia wywoływanego seansami filmów tak unikalnej urody, niepodważalnej klasy, ponadczasowych. Przywołujących emocje, z których wyprute jest kino dzisiejsze. Człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego kontrastu dopóki nie odświeży sobie tych klasyków. Boleśnie potęguje to wrażenie anturaż kinowej sali, którym co rusz wabią dystrybutorzy pokroju Vivarto czy Gutek Film.
            Nigdy nie byłem wrogiem mainstreamu, nie należę do desperatów ograniczających się do kina niezależnego. Owszem, z pewnością bardziej witalnego, co nie zmienia faktu, że trawionego przez swoje własne choróbska – elitaryzm, przeintelektualizowanie, ukrywaną pod skorupą wysublimowanej formy próżność. Grek Zorba tymczasem jest filmem funkcjonującym poza podziałem na film ambitny i rozrywkowy. Powstałym przed nadejściem schizmy, która ciągle rozszerza przepaść między kinem dla mas a sztuką niezależną. Nie da się chyba kwestionować artystyczności dzieła Mihalisa Kakogiannisa. Mimo to rozmachach, niewymuszony humor i klarowna puenta czyni ten film przystępnym dla każdego.
Co gorsza, w zestawieniu z dzisiejszym kinem filmy pokroju Zorby dokumentują najdobitniejszy symptom regresywności X muzy. Nawet nie tolerowana, a wręcz gloryfikowana staje się przyzwoitość (cóż za paskudne słowo!). W zalewie miernoty, sprawnie wykonane rzemiosło nie ma dziś na rynku konkurencji. Króluje w box office’ach, krytycy układają dla nań peany, twórcy kolekcjonują statuetki. Po seansie The King's Speech, najlepszego według Akademii Filmowej zeszłorocznego filmu, pospolitego kostiumowca, w ocenie jego poziomu nie przychodzi mi do głowy określenie inne, niż "znośny". Nie dziwią mnie zbierane przez niego laury – utorował sobie drogę do statuetek raczej brakiem konkurencji, niż wybitnością. Sam w sobie, pozostaje filmem sprawnie skręconym. Nic więcej.
Niestety, najlepiej wyszlifowane umiejętności nie zastąpią pasji, którą buzuje Anthony Quinn. Który nie tyle gra tytułowego Zorbę, co przywdziewa fikcyjne nazwisko i fałszywy akcent, na ekranie będąc istotą z krwi i kości. Nie odgrywa roli człowieka o swoistym podejściu do życia, jest nim. Słodko-gorzka oda do życia Mihalisa Kakogiannisa byłaby dla dzisiejszych twórców przedsięwzięciem zbyt ryzykownym. Podobnie jak ukazanie malowniczej Krety w czerni i bieli. W czasach, gdy niektóre filmy można ratować tylko i wyłącznie wabiącą plastycznością, byłaby to rzecz nie do pomyślenia.
            "Tak mówią romantycy przegapionych okazji", kwituje lamentujących nostalgików Oskar w Blaszanym Bębenku. Vivarto konsekwentnie trwa w swojej misji, regularnie wypuszczając kolejne klasyczne produkcje, ambitnie promowane zmodernizowanymi, aczkolwiek często trącącymi myszką plakatami. Następne w kolejce Ostatnie Tango w Paryżu wychodzi w lipcu. Jak Casablanca do lotniska i Grek Zorba do dygającego (z kulawą nogą) Quinna, film ten często spłycany jest do motywu pomysłowego zastosowania masła. To miło, że będzie można w przytulnych warunkach poszerzyć swoje pojęcie o nim ponad jedną gastro-erotyczną scenę. Doskonale oznajmiony ze swoimi obsesjami, profilaktycznie omijać będę kina studyjne szerokim łukiem.

1 komentarz:

  1. Max, a jednak zaskakujesz!
    Przyznam,że miałam etap małej wewnętrznej obrazy -było mi wstyd,że kolejne relacje są coraz dalsze od mojej wiedzy o muzyce.
    A teraz, voila! quelle surprise! Max popełnił post nt. X Muzy,na miarę XXIw.,a z klasą.

    Dziękuję za otrzeźwienie, rozbudzenie tęsknoty za (nie)wygodnym fotelem małego kina i wielkim ekranem z teścią.

    OdpowiedzUsuń