środa, 11 maja 2011

Toro y Moi, Basketball 08.05.2011, Poznań, Pod Minogą.

            Może i zakrawa to na przejaw ignorancji, ale po dziś dzień nie mam zielonego pojęcia, co oznacza termin chillwave. Ani też kiedy i skąd to diabelstwo przybyło, tym bardziej nie przychodzi mi do głowy, jakie kolejne fale zalewać będą rynek muzyczny. Zjawisko to długo umykało mojej uwadze, pierwszy raz zetknąłem się z nim próbując wytłumaczyć sobie powód olbrzymiego hajpu wokół planowanej wizyty Toro y Moi w Poznaniu. Miast myszkować pośród encyklopedii, postanowiłem zajść do samego źródła i zapoznać się z płytą Underneath the Pine. Dość powiedzieć, że po upływie dwóch utworów, w samo południe, byłem w drodze do Minogi po bilet, w tym całym przejęciu zapomniawszy, że klub otwierany jest o godzinie 14.
            Podciąga się tą niesamowitą muzykę pod tysiące definicji, kompletnie dla mnie niezrozumiałych. Spotkałem się gdzieś ze stwierdzeniem, jakoby twórczość Chazwika Bundicka brzmiała niczym Michael Jackson na kwasie. Chętnie to spostrzeżenie skoryguję - Toro y Moi brzmi jak Michael Jackson na propofolu. To muzyka świeża, tworzona jakby na przekór dzisiejszym tworom aspirującym do miana popu, zarówno tym skrajnie komercyjnym, jak i kleconym przez paradnych szalbierzy w podziemiu. Miażdżąca przeżarte skostniałością trendy, na ich zgliszczach wznosząca coś świeżego, unikalnego, śmiem powiedzieć, że wręcz uduchowionego. Toro y Moi zamienia muzykę prostą i przebojową w artyzm. Staranie desperacko podejmowane przez licznych, skutecznie realizowane przez niewielu.
            Doniesienia, jakoby wyprzedała się pula 350 wejściówek brzmiały horrendalnie, paradoksalnie, tylko wzmogły moją przedkoncertową ekscytację. Wciśnięcie takiego tłumu w kameralnym klubie mogło skończyć się kaźnią. Jakby tego było mało, nie był to jedyny koncert odbywający się tego dnia w tymże przybytku. Gdy zjawiam się w klubie, na parterze jakiś zapalony coverband łoi "Blackened" Metalliki, dźwięki kolejnego gitarowego tworu dochodzą z klubowej piwnicy. Choć wszystko odbywało się na krawędzi organizacyjnego bajzlu, o dziwo, skończyło się bez większych perturbacji. Wbrew obawom, miejsca w klubie starczało dla wszystkich, i choć chwilami czułem się niczym wciśnięty w windę z Ryszardem Kaliszem, obyło się bez większego uczucia dyskomfortu.
            Występujący w roli supportu Kanadyjczycy z Basketball (tak, rzeczywiście jest to nazwa zespołu) podnoszą niejedną brew pośród publiki. Niejednokrotnie w trakcie występu głowię się, efekty jakich specyfików mogłoby stać za osobliwą kreatywnością i zachowaniem tego przesympatycznego kwartetu? Cokolwiek by to nie było, obawiam się, że ewentualna kontrola celna może gwałtownie zakończyć ich koncertowe wojaże. Czego chłopakom nie życzę, okazują się bowiem miłym zaskoczeniem. Ich występ to serie długich, transowych dubów, napędzanych topornym beatem, nabijanym przez dwójkę mocno "nieobecnych" muzyków, spacerujących między perkusją i zestawem bębnów. Ponad wszystkim wije się i zawodzi kapelmistrz z wiankiem na głowie, przygrywający na miniaturowej piszczałce i talerzykach. Momentami utwory niebezpiecznie zmierzająca ku sferom hermetycznej psychodelii, nieprzerwanie jednak ujmują orientalną ornamentyką i odurzającą aurą. Panowie są tak posunięci w swojej euforii (jak mniemam, spowodowanej entuzjastyczną reakcją publiki), że opuszczając scenę wypuszczają z rąk instrumenty.
            Odkrywszy Toro y Moi ledwie kilka tygodni temu, nie miałem najmniejszego pojęcia, w jakiej postaci serwować będzie swoją muzykę maestro Chazwik. Spodziewając się raczej solowego, okrojonego w formie występu, na widok rozstawiającego się na scenie triumwiratu młodzieńców w wykrochmalonych koszulach z podekscytowania zacząłem szczękać zębami. Aranżacje i brzmienie instrumentów na Underneath the Pine to masaż tajski dla uszu. Wszelkie próby trawestacji mocno spłyciłyby wigor i głębię tych utworów.
            Gdy posępne intro eksploduje rwącym "New Beat", niestety, mina momentalnie mi rzednieje. O ile gabaryty klubu pomieściły jakoś liczną publikę, jego akustyka nie okazała się zbyt łaskawa dla zaskakująco donośnego tego dnia występu Toro y Moi. Na szczęście, począwszy od finezyjnego "You Hid", brzmienie staje się stosunkowo znośne, co ratuje występ przed klęską i nareszcie pozwala mi delektować się kunsztem Amerykanina.
            Jak wypada na żywo sztuka Chazwika i spółki? O losie słodki, jest lepiej, niż dobrze. Dzięki organicznemu brzmieniu instrumentów, rumieńców nabiera surowsza elektronika z debiutanckiego Causers of This. Utwory z płyty tegorocznej to istna rewelacja. Funkujący "Still Sound" to cudo. Melodyka "How I Know" to coś nie z tej ziemi, a zagrany w końcówce "Elise" naszprycowany jest uczuciem rzadko spotykanym w wyprutej z emocji muzyce aspirującej do miana popu (do kata z chillwave i innymi dyrdymałami, Toro y Moi to nic więcej, jak doskonały pop).
            Płyty Amerykanina sprawiają wrażenie dźwiękowych megaprodukcji. To muzyka ekspresywna, wielowarstwowa, na szczęście, zręcznie unikająca przy tym popadania w dźwiękowy przepych. Nie mogę wyjść z podziwu widząc, jak skromnych środków używa do jej tworzenia. Zręcznie dokooptowani muzycy w gruncie rzeczy tworzą proste, zgrabnie pulsujące podłoże. Sercem i duszą wszystkiego jest Chazwik. Pochylony nad klawiszami, sprawia wrażenie wyjątkowo zaabsorbowanego, małomównego, ponownie użyję tego nieco pretensjonalnego słowa, uduchowionego. Nie trzeba włamywać się do płytoteki zainteresowanego by domyślić się, że nie brakuje tam wydawnictw przyozdobionych etykietą Motown. Echa klasycznego, pełnokrwistego funku rozbrzmiewają w tej muzyce najdonośniej, w szczególności przywodząc na myśli Steviego Wondera z okresu Innervisions. Wcale się nie zagalopowuję w porównaniach, rzeczywiście jest TAK dobrze.
            Przymknąwszy oko na drażniące niedociągnięcia techniczne, Toro y Moi bujają publiką należycie, niestety, po ledwo trzech kwadransach znikają ze sceny. Encore w postaci "Low Shoulders" pozostaje drobnym pocieszeniem, pozostawiającym lekki niedosyt, pozbawionym na szczęście uczucia niesmaku. Zetknięcie z muzyką Chaza było dla mnie epifanią, potrzebowałem chyba namacalnego dowodu na to, że nie zostałem omamiony cwanym szarlataństwem. Z czystym sercem potwierdzam, mamy tu do czynienia z dziełem wizjonera. Odświeżającym, natchnionym, całkowicie wolnym od jadowitych wpływów dzisiejszego mainstreamu.

1 komentarz:

  1. nie pamiętam19 maja 2011 18:56

    bardzo ciekawa, zgrabnie napisana recenzja, na które coraz rzadziej [niestety, albo i stety się natykam]. też tam byłem i zgadzam się w niemal stu procentach. pozdro!
    jakub

    OdpowiedzUsuń