środa, 2 lutego 2011

Bloodgroup 1.02.2011, Poznań, Pod Minogą.

Mimo najlepszych chęci, ciężko trawi mi się wszelkiego rodzaju muzykę taneczną. Tańcować nie potrafię, nie lubię, nie jestem nawet w stanie rozluźnić się na tyle, by spróbować ruszyć swój żałośnie leniwy tyłek, choć muzyka takiego Funkadelic wprost przykłada mi spluwę do skroni i rozkazuje to robić. Pomimo wystawienia pokaźnych gabarytów artylerii, nie udało się to też Islandczykom z Bloodgroup. Co nie zmienia faktu, że ciężko jest nie docenić energii i talentu, których spore pokłady tkwią w tej kapeli.
Koncerty w środku tygodnia nikomu chyba nie są na rękę, zwłaszcza gdy planowany start imprezy ciągle się odwleka. Sam, nieskrępowany żadnymi zobowiązaniami, mogłem wygodnie wiercić się w barowe krzesło i oddać się spoglądaniu na wygaszacz komputera kasy fiskalnej, po którym leniwie dryfuje aktualna godzina. Około 20.40 dostrzegłem mijającą mnie panią o nordyckiej urodzie, obstawioną przez dwóch młodych chłopów, którzy wyglądają na spożywających stanowczo za dużo kawy, zbyt mało zaś orzechów. Czas więc ruszyć na parkiet! Oczywiście, co najwyżej podpierać ścianę.
Nie trzeba wiele czasu bym szybko utwierdził się w przekonaniu, że od strony technicznej będzie to najlepszy koncert na jakim byłem w Minodze. Zwykłem narzekać na akustykę klubu, że jest to tancbuda niespecjalnie sprzyjająca pewnym gatunkom, w szczególności gitarowemu graniu. Szło się domyślić, że uzbrojonym w keytary, hopsającym między syntezatorami muzykom Bloodgroup adaptacja przyjdzie o wiele zręczniej. Faktycznie, dźwięki chłodnej elektroniki idealnie zgrywają z wielogłosowymi wokalizami i tętniącym automatem perkusyjnym, od którego wibruje cała podłoga. Co więcej, Islandczycy przywieźli ze sobą własne oświetlenie, co dało fenomenalny efekt. Zwłaszcza, że nie mogący sobie pozwolić na transport własnego rynsztunku muzycy odwiedzający klub skazani są na dość parszywe miejscowe reflektory, w których niezmiennie niebieskim świetle wyglądają jak smerfy.
Choć z niecierpliwością oczekuję bardziej stonowanych i subtelnych numerów, lwią część koncertowego repertuaru Islandczyków stanowią bardziej energiczne utwory. Co dziwne, publika reaguje z zaskakującą powściągliwością. Prócz zdającej się być w wyjątkowej euforii grupki zapaleńców pod sceną, w głębi sali gibają się nieliczni. Nawet pomimo powikłań napotykanych przy przyswajaniu wszelkiego rodzaju electro, uważam że muzyka ta w wydaniu Bloodgroup faktycznie jest elektryzująca i czuć wkładane w nią serce, stąd też moje początkowe zdziwienie. Doprawdy nie sądzę, by ktokolwiek mrugnął okiem usłyszawszy w pierwszym z brzegu klubie takie "Ain’t Easy", i że mogłoby mu przejść przez myśl, że wciąż jest to raczej niszowa kapela, mimo trąbiących dookoła o niechybnie nadchodzącym sukcesie zespołu krytykach.
Trójka bladych jak świt nad Rejkiawikiem samców i wyglądająca na onieśmieloną, choć śpiewająca pięknie wokalistka na scenie się nie oszczędzają, bez chwili wytchnienia tańcują i pięknymi fryzurami wymachują, praktycznie odpuszczając sobie przy tym konferansjerkę. Po jedynej dłuższej przechodzą do zmysłowego "My Arms" i gdyby podobnych numerów zaserwowali tego wieczoru więcej, może potrafiłbym się w ich muzyce zakochać na dobre. A tak pozostaje mi zachować obiektywizm i cieszyć się, że i publika z czasem zaczyna coraz bardziej się nakręcać. Na bis, po kolejnej chwili nostalgii  w postaci przeuroczego "Dry Land", fundują kolejną salwę mocnych, synthpopowych rytmów i w końcu radośnie bałnsuje już niemalże cały parkiet, poza paroma rodzynkami w postaci sztywniaków mojego pokroju. 
Choć daleko mi od pełnego zachwytu, to bezspornie klasowy zespół na żywo, a że wciąż młody, może być przed nim jeszcze niejedna ewolucja. Nie ukrywam też, że po cichu liczę w tym przypadku na obranie ścieżki kultywowania klimatu, który wytwarzają takim "Moonstone", niż odjazdów pokroju "Moving Like a Tiger".

1 komentarz: