środa, 16 lutego 2011

Mademoiselle Karen 14.02.2011, Poznań, Meskalina.

Zapchana po brzegi w walentynkowy wieczór Meskalina jest świadectwem tego, że pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. Pozostaję utwierdzony w przekonaniu, że nie ma lepszego sposobu na tzw. „dobicie targu”, jak zwykł nazywać to Chris Rock, jak wyciągnięcie partnerki na miasto w celu zażycia kultury. Zaznaczę, że nie nabijam się tu z kogokolwiek. I autorowi w przeszłości zdarzało się być winnym stawianych tu zarzutów. Nawet, jeśli nie było to dokonywane z premedytacją.
            Żarty (zdaję sobie sprawę, że wyjątkowo prymitywne) na bok. Rozpaczliwie szukając miejsca siedzącego, w akcie desperacji ląduję tak blisko sceny, że czuję się, delikatnie mówiąc, niezręcznie. Zupełnie jak na kolejnym oblewanym egzaminie ustnym z PNJA, bądź bezowocnej rozmowie kwalifikacyjnej. A na scenie dzieje się tak dużo, że z trudem wyłapuję jak trio, a chwilami kwartet muzyków odtwarza wielowarstwowy materiał, rozpoczęty rozszalałym numerem tytułowym z debiutanckiego Attention. Choć "przy nadziei", Panna (?) Karen wygina się między mikrofonami, zmienia dęciaki co utwór, nie pozwala sobie na chwilę oddechu nawet gdy w ich obsłudze pomaga jej koleżanka (również w stanie błogosławionym!). Ansambl pozbawiony jest konwencjonalnej sekcji rytmicznej. W pojedynkę, ale ze zdwojoną siłą napędzany jest przez perkusistę o prezencji nordyckiego drwala, ubranego w marynarkę i w dziurawych skarpetkach. Okłada zestaw z siłą, z jaką mógłby rąbać świerki, co w kontekście rozbujanej jak tango muzyki mogłoby doprowadzić do dysonansu. Jest jednak inaczej, śladem jego kanonady wszyscy na scenie dwoją się i troją, napełniając muzykę olbrzymią witalnością. Cały występ sprawia wrażenie niemalże improwizowanego. Oglądając to wszystko z odległości metra jestem na skraju napadu oczopląsu.
            Choć bez wątpienia przyjemny, debiut Panny Karen pierwotnie nie zrobił na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia. Jakkolwiek, uważam ujrzenie jej wesołej świty na żywo za absolutny obowiązek. Tyczy się to zwłaszcza osób, które podobnie jak ja napotkały problemy z przyswojeniem kabaretowości jej muzyki. W Meskalinie chłonę ją bezwarunkowo. Aura kabaretu unosi się w powietrzu przez cały występ, mimo czarnych strojów i deszczowego teledysku puszczonego w tle singlowego "Autobus", również przy paru bardziej melancholijnych utworach pokroju „Lonely Lea”. Te przeurocze melodie brzmią równie naturalnie okraszone śpiewem w języku francuskim, duńskim, polskim, czy gdy zamieniają się w onomatopejowy cyrk w zaserwowanym na koniec „Ouaf, Ouaf”.
Przy tych poliglotycznych zapędach Panny Karen trzeba pamiętać, że lwia część materiału tworzona jest w języku francuskim i nutę inspirowana tym właśnie krajem rozbrzmiewa w dokonaniach Dunki najczęściej. Dla kogoś mogłaby być to tylko próba imitacji, ciekawostkowy ersatz. Tymczasem jest to raczej hołd oddawany francuskiej kulturze przez tych skandynawskich kabareciarzy. Jest w tych nutach coś z chromatyczności francuskiego kina, z tym, że mam tu raczej na myśli bezpretensjonalne dzieła Jean-Pierre Jeuneta, niż prowokującą szmirę Patrice Chéreau. Czy odtwarzanie francuszczyzny przez Duńczyków w Kraju Lecha może spotkać się z większą aprobatą? Hej, zdarzało mi się jeść świetne crossants i w Poznaniu.
Reasumując, nie wierzę, by zabranie obiektu swoich westchnień na taki koncert mogło nie skończyć się, znowu zastosuję marketingową terminologię, zawarciem transakcji. Wbrew pozorom, gdy szło się rozejrzeć dogłębniej, ogólna atmosfera w klubie miejscami daleka była od walentynkowej i towarzyszących temu świętu wzdłuż i wszerz namiętności. Było miast wyjątkowo… rodzinnie. Sporo osób pojawiło się w Meskalinie ze swoimi dziatkami. Jak daję słowo, tylu nieletnich na koncercie nie uświadczyłem od kiedy trafiłem na występ Włochatego. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz