środa, 23 lutego 2011

Halla Norðfjörð 21.02.2011, Poznań, Meskalina.

Ludziom zdarza się wytykać mi, że sprawiam wrażenie osoby nieprzerwanie zafrasowanej i grymaśnej. Walczę z tą etykietą jak tylko mogę. Mówi się, że jesteś tym, co jesz, sam od dawna uważam (i z pewnością nie jestem sam w tym poglądzie), że podobnie jest z muzyką. Jako oręż w walce ze swoim wizerunkiem zmaltretowanego zrzędy stosuję więc wprowadzanie większej ilości pogodnych nagrań w swoim codziennym soundtracku, ograniczając częstotliwość bardziej przybijających smętów. Mniejsze dawki Swans, więcej Ramones i przynajmniej twojemu współlokatorowi żyć się będzie z tobą lepiej. 
Nie wiem, czy wspomniana zrzędliwość ma z tym jakiś związek, ale, jak zdarzało mi się tu napomknąć, znalezienie towarzystwa do koncertowych eskapad graniczy w moim przypadku z cudem. Zdarzył się jednakże dziw. Tym razem rozsiadałem się przy meskalinowym stoliku w towarzystwie dwóch dobrych amigos, od lat wyróżniającym się wyjątkową wyrozumiałością dla mojej nieprzerwanej frustracji. Witająca w Poznaniu Halla Norðfjörð jest dla nas wszystkich postacią mocno enigmatyczną. Swoim wypełnionym dźwięcznymi spółgłoskami zębowymi nazwiskiem firmuje jedynie garść amatorsko nagranych próbek, opublikowanych na myspace.
Z właściwą dla samczego towarzystwa gracją, całą trójką oddajemy się naszym prymitywnie zmaskulinizowanym dialogom i sączeniu piwa. Gdy jednak Islandka nieco niezręcznie rozsiada się na osamotnionym krześle, nasze obcesowe jadaczki milkną. Nie tylko dlatego, bo usilnie staramy się stworzyć pozory dobrego wychowania. W odróżnieniu od uprawiających demagogię dla mas zespołów, świadomi swojej roli muzycy występujący w pojedynkę zmierzają do nawiązania bezpośredniego, intymnego niemalże kontaktu z pojedynczym słuchaczem, miast zebranym zwałem ludzi. Choć to zamierzona iluzja, mam wrażenie, że złotowłosa piewczyni śpiewa do mnie i tylko do mnie. I zdaje mi się, że podobne wrażenie odnosi każda osoba w klubie, gdyż mimo ciężkiej do skrycia tremy, wychodzi ta sztuczka Pani Halli doskonale. Nawet gdy cichną oklaski pomiędzy utworami, w klubie nastaje takie milczenie, że słyszę procesy trawienne dochodzące z żołądka ulokowanego obok towarzysza.
Gdyby zależało mi na pokazaniu swoim kamratom, że moje gusta muzyczne wykraczają poza cierpiętnicze lamentowania Black Flag, zdawać by się mogło, że z miejsca skazuję się na porażkę. Muzyka Pani Norðfjörð naszprycowana jest emocjami. A że, niefortunnie się składa, największą potrzebę wylewności przynoszą te mniej przyjemne, rzewne nuty wyraźnie dominują tego wieczoru w Meskalinie. Delikatny głos Islandki nie zaraża jednak przygnębieniem. Zamknięta w prostych, akustycznych akordach melancholijność tych dźwięków krzepi, miast posypywać rany solą.
Nieśmiała artystka grając rzadko spogląda przed siebie. Nie podnosi wzroku z podłogi nawet wzywana na bis. Mimo to, każdy utwór dostarcza z wyjątkową siłą i stanowczością. Poraża fenomenalne "Good Ones", w którym napiętnuje islandzkie władze. Choć ostatnio często ląduję na występach aspirujących bardów, dawno nie trafiłem na kogoś kontynuującego nieodżałowaną tradycję dylanowskich protest songów. Jeden utwór zapowiedziała Pani Holla jako pieśń o elfach, powstałą na kompletnym odludziu podczas sesji ze świeżo poznanymi muzykami. Introdukcja sugerowała efekt cudacznych odjazdów, powstałych pod wpływem środków odurzających. Tymczasem tekst ponownie zabrzmiał jak aluzja do trawionej przez paskudny kryzys finansowy wyspy. Oczywiście, mogłem podjąć próbę potwierdzenia swoich podejrzeń zwracając się bezpośrednio do artystki, uwięzionej przez antynikotynową regulację za przysłoniętym kotarą przejściem o toalet. Czemu tego nie zrobiłem? Widać jestem jeszcze bardziej bojaźliwy niż Islandka.
Intrygującą ciekawostką były kompozycje odśpiewane w subtelnie zawodzącym rodzimym języku Pani Norðfjörð. Choć nie rozumiem słowa, brzmią one fascynująco, mistycznie, nawet, jeśli w rzeczywistości za lirykę robią w nich przepisy na zupy rybne.
W brodę sobie pluję, że nie udało mi się zapamiętać absolutnego highlightu występu (świta mi, że było to coś w stylu "Lover Gone Mad"). Miejscami hipnotyzująco melodyjny, po chwili przechodzący w totalną dysharmonię, po raz kolejny okraszony mocnym tekstem. Nawet utwór zagrany pod koniec, a zapowiedziany jako "stupid love song" naładowany jest takim uczuciem, że ciężko zarzucić mu ckliwość.
Utylitarnie zapakowane w biały papier cd-r’y z zapisaną czarnym flamastrem godnością autorki rozchodzą się po koncercie jak ciepłe bułeczki. Paru nieszczęśników zostaje z pustymi rękoma. Imponujące to, zwłaszcza, że cały czas piszę tu o artystce objeżdżającej świat nie opublikowawszy oficjalnie jakiegokolwiek materiału. Czy mimo wspominanej parokrotnie nieśmiałości ma szansę Pani Norðfjörð wypłynąć na szersze wody? Udało się cierpiącej na chorobliwą tremę Cat Power, czemu miałoby nie udać się złotowłosej Islandce? Predyspozycje w postaci fantastycznych utworów i frapującego głosu ma. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz