poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Baaba Kulka, Adre'N'Alin 17.04.2011, Poznań, Blue Note.

            Tak się złożyło, że tego samego wieczoru przyszło mi zobaczyć pierwszy w swoim życiu seans filmowy, jak i otrzymać w prezencie pierwszą taśmę z muzyką. Był to rok 1993, ojciec zabrał mnie na Park Jurajski do słupskiego kina Millenium, swoją drogą zamkniętego niedawno po 47-latach działalności (tym samym w 100-tysięcznym "Paryżu Północy" pozostał jeszcze tylko jeden studyjny karzełek). Po drodze wstąpiliśmy do znajdującego się na miejskim rynku sklepu muzycznego, gdzie zakupiliśmy tandetne, przedhologramowe wydanie Piece of Mind Iron Maiden. Siłą rzeczy muszę ten zespół darzyć pewnym sentymentem, mimo iż słuchając dziś niektórych z tych nagrań mogę tylko zakłopotany marszczyć czoło.
            Nic ze swojego wieloletniego zamiłowania do Ironów nie stracił z kolei mój współlokator, którego udało mi się wyciągnąć do Blue Note'a. Ciekawiła mnie bardzo jego reakcja na działalność Baaby Kulki, zważywszy, że domniemany hołd składany przez zespół przed czarnym ołtarzem Żelaznej Dziewicy zdaje się być różnorako odbierany przez dysputujących pod youtube'owymi nagraniami z koncertów fanów. Za frywolne podejście do klasyków NWOBHM wielu z nich najchętniej posłałoby Panią Gabrielę Kulkę i towarzyszący jej ansambl do wszystkich diabłów. 
            Zanim gwiazda wieczoru rozpocznie bezczeszczenie nawy metalowej świątyni, drobną zakąskę serwuje projekt Adre'N'Alin. Całkiem smakowitą, zręcznie łączącą partie pianina i smyczków z chłodną elektroniką. W pierwszym numerze trącą myszką partie sztucznej perkusji, na szczęście okazują się jednorazowym wybrykiem – subtelne dźwięki klasycznych instrumentów mieszane są później z zmechanizowanymi beatami, co brzmi o niebo lepiej. W parze z budzącym skojarzenia z manchesterskimi straceńcami wokalem wychodzi muzyka dość interesująca, z tym, że pasująca jak kwiatek do kożucha (czy raczej kożuch do kwiatka) w zestawieniu z następującym po niej kabaretem.
            Donosy instalujących się na scenie muzyków, jakoby Pani Gabriela nie mogła tego dnia śpiewać z powodu choróbska okazują się żartem, na który jednak łatwo można było się nabrać. Drobniutkiej postury, dziewczęcej urody wokalistka posiada spojrzenie, które samo zdaje się mówić "wyśpię się po śmierci". Sprawia wrażenie zmęczonej wszystkim dookoła, zamkniętej w sobie dziewczynki, po przymusowych lekcjach pianina w zaciszu domowym katującej do przezroczystości taśmę z Powerslave. Wbrew zapowiedzi, jakoby miała ograniczyć się do pukania w klawisze, od początku brzmi rozkosznie.
            Choć projekt ten z założenia ma być hołdem, a nie pastiszem twórczości Iron Maiden, z towarzyszem pokładamy się ze śmiechu od pierwszych dźwięków przerobionego hymnu Wydziału Energetyki i Lotnictwa warszawskiej Polibudy. Gdy przechodzi on w "The Clairvoyant", krztuszę się piwem. Cały show może sprawiać wrażenie kompletnej błazenady. Mam łzy w oczach podczas przerobionego wstępu do "The Number of the Beast", jeśli jest jednak na sali ktoś, kto ma większy ubaw z tej groteski, to chyba sami muzycy. Można odnieść wrażenie, że przekomarzają się między sobą, jeszcze bardziej przekształcając dostatecznie już zbezczeszczone pierwowzory.  
            Przypomina mi się scena z dokumentu Behind the Iron Curtain, w której Bruce Dickinson rozmawia w jakiejś polskiej dyskotece z gołowąsem, który zwierza się, że chce grać heavy metal na keyboardzie. Wokalista uważa to za absolutnie niemożliwe (oddzielna sprawa, że zespół zacznie używać syntezatorów na następnych płytach). Tymczasem w interpretacjach Baaby Kulki Pani Gabriela chwyta za kiczowaty keytar, pojawiają się dęciaki, tamburyny, perkusyjne pady – rzeczywiście, brzmi to jak zły sen młodego metalowca.
            Wbrew pomstującym wniebogłosy adwersarzom, wyobraźnia, jaką muzycy popisują się przy transformowaniu tych utworów czyni ten projekt czymś więcej, niż ciekawostką dla bardziej otwartych zapaleńców Żelaznej Dziewicy. Pani Kulka i spółka roztrzaskują te kawałki w dobry mak, składając z cząsteczek coś zupełnie innego, tętniącego nowym życiem, po oryginałach dziedziczące często jedynie liryki. Przerobiony na disco (!) "Prodigal Son" jest wyśmienity, przywodzi mi na myśl obrazoburcze wykonanie "Sabbath Bloody Sabbath" The Cardigans. W najwierniejszym oryginałowi "To Tame a Land" akcentowane są quasi-orientalne motywy utworu, jakby stworzone dla partii klarnetu i bhangrowych rytmów. Fenomenalnie wypada przekształcone w bossa-novę "Still Life", wieńczy zaś wszystko wykonane a cappella (z udziałem licznej, choć nieco niemrawej publiki) "Ides of March".  
            To nie jest kolejny tribute, nie jest to też parodia, jak sugerowaliby oburzeni radykałowie. To grupa świetnych muzyków o olbrzymiej wyobraźni, bawiących się dźwiękami, które przecież w pierwszej kolejności zachęcały ich do chwytania za instrumenty. Mój kamrat, wyłączywszy swoją bezkrytyczną miłości do Ironów niespecjalnie lubujący się w metalowych dźwiękach, nie może wyjść z zachwytu. Twierdzi, że zakochałby się w tych utworach nawet, gdyby nie znał ich pierwowzorów. Zgadzam się z nim całkowicie i sądzę, że ten wniosek dobitnie pokazuje rozbrajający urok Iron Maiden. Nie jest to muzyka najambitniejsza, najbardziej skomplikowana technicznie, ani też w jakiś wybitny sposób inteligentna, mimo cytowania Coleridge'a i greckiej mitologii. Za to od lat nie tracąca nic ze swojej popularności dzięki niewyczerpanej werwie i tworzonej z przymrużeniem oka otoczce. Przede wszystkim jednak, od samego początku tworzona z naciskiem na przebojowość. Stąd być może niechęć niektórych osób do zespołu obnażającego i eksploatującego ten, co by nie mówić, popowy potencjał? Czyżby bali się prawdy? 

Pełen debiut Baaba Kulka do przesłuchaniu tutaj: http://baabakulka.bandcamp.com/album/baaba-kulka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz