poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Death Angel, Suicidal Angels, Resistance 31.03.2011, Wrocław, Firlej.

            Mimo uporczywego tłumienia w sobie skłonności do nostalgii, z lekkim uśmiechem zdarza mi się wspominać obraz siebie, 10-letniego pacholęcia, nieco zamkniętego w sobie, aczkolwiek pełnego życia i niesamowicie wnikliwego. Z koszmarną fryzurą, krzywym zgryzem i dużą szparą między przednimi zębami. Na ogół bardzo pogodnego - krajobraz za oknem był wtedy jednym wielkim podwórkiem, nie zaś padołem łez, jak go dziś człowiek nazywa. Poznawana muzyka była radosnym soundtrackiem do beztrosko mijających dni, a jej odkrywanie idealnym ujściem dla młodzieńczej ciekawości, miast rozpaczliwym poszukiwaniem terapeutycznego remedium na codzienne frustracje, jakim z biegiem lat się stała. Poznawałem ją przekopując się przez zbiory mojego ojca, sterty pirackich kaset magnetofonowych, bezkarnie rozprowadzanych kiedyś przez firmy takie jak Takt, MG czy Elbo. Podwaliny dla moich pierwszych muzycznych preferencji stanowił więc testament (nomen omen!) ojcowskiego gustu w postaci zbioru kaset z thrash metalem. 
            Choć byłem stosunkowo spokojnym i pogodnym, z natury przy tym chorobliwie nieśmiałym podrostkiem, z miejsca zapałałem miłością do tego gatunku. Potrzebowałem rzeczy ciężkich, szybkich, folgujących mojej wybujałej wyobraźni pseudo-demoniczną, komiksową otoczką. W doborze kaset, które trafiały do sędziwego odtwarzacza spore znaczenie odgrywały okładki. Szansę dostawała każda taśma okraszona różnego rodzaju plugastwami i ciężką do odczytania czcionką nazwy zespołu. Dlatego też nie wahałem się przez chwilę natrafiwszy na pudełko ozdobione obrazem zdewastowanej okolicy, zabawnie przypominającej będące mi wówczas miejscem zabaw stare budynki, burzone pod nowocześniejszą dzielnicę. Był to debiut Death Angel, rozczulająco z perspektywy czasu zatytułowany The Ultra-Violence.  
            Jeszcze przez wiele lat wszystkie negatywne emocje uchodziły ze mnie dzięki niemiłosiernemu katowaniu tych starych taśm na rozlatującym się boomboksie. Wydaje mi się, że wyłącznie dzięki impulsywności i awanturniczości słuchanej muzyki okres adolescencji minął mi wolny od przejawów gniewu i agresji. Czasem trafia do mnie, że o ile burzę hormonów zagłuszyły w moim przypadku wielogodzinne sesje z Reign in Blood, Darkness Descends, czy Bonded by Blood, o tyle gdyby tylko ten cherlawy chłopczyk miał szansę ujrzeć swoje starsze o dziesięć lat ja - krótkowłose, noszące golfy i zasłuchujące się w Charlotte Gainsbourg - zlałby on je po pysku.
            Czas płynie, młodzieńczy szwung zaskakująco przedwcześnie uchodzi z ciebie i każdego twojego rówieśnika, dziecięce marzenia odchodzą w niepamięć, młodzieńcze ambicje zaś rychło weryfikuje bezwzględna rzeczywistość. Nie ma mowy jednak bym pozostał w domu, gdy w niedalekim przecież Wrocławiu nadarza się okazja spełnienia nieśmiałego marzenia szczenięcych lat - usłyszenia na żywo nieczytelnych niemalże trzasków odtwarzanych swego czasu z tych prehistorycznych kaset.
            Powiew nostalgii poczułem już przekraczając próg Firlejowskiej sali, rozmiarem przywołującej wspomnienie z usteckiego Domu Kultury, frekwencją zaś odbywające się tam przeglądy lokalnych zespołów. Belgowie z Resistance, choć śrubują swój siermiężny deathcore z niemałym zapałem, zbiera pod sceną ledwie tuzin zapaleńców.
             Odrobinkę większa grupka zbiera się pod barierkami gdy na scenę wchodzą Grecy z Suicidal Angels. Zespół sprawia wrażenie poddanego krioprezerwacji  – Ed Repka na obwolucie, pozbawione jakiegokolwiek sensu, ale pieszczące zmysły każdego fana gatunku tytuły ("Reborn in Violence", "Bleeding Holocaust") i sama muzyka - gdzieś pomiędzy Sepulturą z okresu Beneath the Remains, a teutońską sieką w stylu Kreator. Podobnych, bez wątpienia sympatycznych zespołów próbujących przywołać aurę okresu największej prosperity thrashu jest co raz więcej. Gama Bomb, Bonded by Blood, czy też Merciless Death to przesympatyczne zespoły, jednakże mocno konserwatywne, zamknięte w sztywnych ramach stylu i jakby eskapistyczne w swoim zapatrzeniu w przeszłość. Nawiązujące do tuzów z szacunkiem i ostrożnością, niestety, na zawsze tym samym skazane na podziemie, ponad które wydostawali się tylko nieliczni przedstawiciele gatunku, właśnie dzięki łamaniu utartych konwenansów.
            Jednym z najodważniejszych zespołów w nurcie był bez wątpienia Death Angel. Skupiający muzyków oszałamiająco młodych, mimo to śmiało wykraczających poza thrashmetalowe rewiry, niewstydzących się rozległych inspiracji. Tym samym zaskoczyła mnie odrobinę przesłuchana naprędce najświeższa płytka zespołu, Relentless Retribution. Powstała w odświeżonym składzie, do bólu oldskulowa, pozbawiona jednak niegdysiejszej zuchwałości, z którą zespół wychylał się się ponad podręcznikowe regułki thrashu. Jej brak był mi zaskoczeniem zwłaszcza mając w pamięci skądinąd wyjątkowo zróżnicowane "Killing Season".
            Gdy w głośnikach rozbrzmiewa akustyczne intro w wykonaniu wyśmienitego duetu Rodrigo y Gabriela, rozglądam się po klubie z zażenowaniem. Od czasu supportów nie przybyło wiele osób, pod sceną ścisnęło się raptem kilkadziesiąt zapaleńców, drugie tyle luźno rozstawiło się na tyłach klubu. Smutny widok, zważywszy, że drzwi do większej kariery zostały zatrzaśnięte przed zespołem po niefortunnym wypadku autokaru na początku lat dziewięćdziesiątych. Próżno jednak szukać grymasów na twarzach niezmordowanych Marka Oseguedy i Roba Cavestany’ego gdy uderzają świeżym "I Choose the Sky". Tym bardziej pośród publiki, która mimo drobnych gabarytów okazuje się nad wyraz żywiołowa, co z wyraźnym wzruszeniem chwali sobie później lider. Widok zamiatającego dreadami podłogę Marka i przebiegającego na scenie kilometry Roba przywołuje w mojej głowie wspomnienia tego, czym faktycznie była dla mnie swego czasu ta muzyka – źródłem beztroskiej i, mimo niezręcznych prób otaczania wszystkiego diaboliczną aurą, bezpretensjonalnej zabawy. Przecieram oczy spoglądając na wtórujący rozszalałym weteranom nowy nabytek w postaci basisty Damiena Sissona. Czytałem o nim jako o domniemanej kopii Cliffa Burtona, facet tymczasem okazuje się jego pełną inkarnacją.
Mimo kilkuletniej rozłąki z działalnością zespołu i, prawdę mówiąc, całym gatunkiem, autor szybko dochodzi do wniosku, że nie jest w stanie stać w bezruchu słysząc kanonadę "Evil Priest", thrashujące boogie "Bored", czy nieludzkie krzyki Marka w "Mistress of Pain". Nagle też dociera do niego, że lata temu na dobre wwierciły mu się w głowę refreny "Seemingly Endless Time" i "Veil of Deception" – jedynej chwili oddechu w trakcie występu. Panowie wystawiają tego wieczoru najcięższą artylerię – lwią część repertuaru stanowią utwory z debiutu i zeszłorocznego krążka, a więc czysto thrashowy materiał. Skruszony, odsyłam w diabli wszelkie zarzuty odgrzewania kotleta – nowe utwory na żywo nabierają niesamowitej mocy. Znakomicie wypadają "Truce" i "Claws in so Deep". "Opponents at Sides", przy pierwszym zetknięciu dłużący się i monotonny, zasłużenie zostaje ciepło przyjęty przez publikę. "River of Rapture" godne jest miejsca pośród bisów, zaraz obok innych szlagierów nowoczesnego thrashu w postaci wgniatającego w podłogę "Lord of Hate" i finałowego "Thrown to the Wolves", poprzedzonego oldfieldowskim cytatem z The Exorcist, wokół którego zbudowany został utwór tytułowy z debiutanckiej płyty. Patrząc jak Cavestany odgrywa ostatnią solówkę w fosie, a wyraźnie zadowolony wokalista z szelmowskim uśmiechem odbiera "żółwiki" nie można nie odnieść wrażenia, że czerpią oni z tego frajdę nie mniejszą, niż rozszalała publika.   
 Choć czasy emisji klipów na MTV nie wrócą nigdy, a twórczość zespołu na dobre chyba pozostanie przyjemnością garstki pasjonatów, przez cały show po zespole nie widać krzty zrezygnowania. Można nazywać tą muzykę przebrzmiałą, tak długo jednak, jak zespoły pokroju Death Angel będą wkładać w swoje rzemiosło tyle serca, tak długo i ja będę gościł na ich koncertach. To ten entuzjazm, ta ikra i ta dusza wkładana w sztukę narodziła we mnie uczucie do muzyki. 

1 komentarz:

  1. Uuu,nie wierzymy,że MTV akcent padnie na Music? Ależ więcej wiosennej wiary (albo i naiwności),Max!

    A poważniejąc,na moment, kolejny dobry tekst,Mistrzu.

    OdpowiedzUsuń