sobota, 9 kwietnia 2011

Samcze umysły. Those Darlins - Screws Get Loose.


            Lubię artystów wywołujących sporne odczucia. Nie tyle próbujących ściągnąć na siebie uwagę zręcznie przemyślaną i sfabrykowaną prowokacją, co skazujących się na lincz konserwatystów swoją odważną i nietuzinkową naturą. Pół biedy, że w przypadku Those Darlins mamy do czynienia z triumwiratem dziarskich kobiet, flirtujących z bogobojnym country. Rzadko kiedy słyszy się dziś w jakiejkolwiek muzyce tyle... testosteronu.        
            Choć dziewczyny (i wtórujący im bębniarz) zdają się być jednoznacznie asocjowane z nurtem alternatywnego country, dźwięki Screws Get Loose prędzej szło by usłyszeć dochodzące zza bramy wjazdowej, aniżeli wahadłowych drzwi baru honky-tonk. Rzecz w tym, że Those Darlins w drobny mak rozdeptują swoimi skórzanymi kowbojkami większość wysterylizowanych produkcji garażowo-rockowych. Nie chodzi mi tu jedynie o dość zmaskulinizowany image zespołu. Pochwalić się mogą jednym czynnikiem, który czyni je czymś więcej, niż fikuśną osobliwością. Drobną rzeczą, o której tyle zespołów skoncentrowanych na wytwarzaniu wokół siebie odpowiedniej otoczki zapomina - dobrymi piosenkami.
            Jakże przy tym różnorodnymi! Nośny refren otwierającego płytę numeru tytułowego to raczej sentymentalna nuta, której kompletnym przeciwieństwem jest utwór następny, promujący LP "Be Your Bro". Sporo mówi sama okładka singla, budząca skojarzenia z obwolutami Sticky Fingers i Too Fast for Love. Aluzja jak najbardziej na miejscu, Screws Get Loose ma w sobie ikrę i zuchwałość, której próżno dziś oczekiwać po co raz bardziej zniewieściałej męskiej muzyce. Tekst to majstersztyk frywolnego humoru, pełen seksualnych innuendos, a wyznająca "I just wanna be your bro" Jessi Darlin brzmi nie mniej kokieteryjnie, niż oferujący się swego czasu jako pies Iggy Pop. Numer został dodatkowo okraszony teledyskiem, w którym panie, że tak to ujmę, dość mocno eksponują samcze strony swych usposobień.
            Na szczęście, nie samym łamaniem obyczajowych tabu żyją te oblubienice. Z impetem burzą też gatunkowe bariery, co rusz urządzając sobie wycieczki na różnorodne grunty szeroko pojętego rock n' rolla (według Paula Stanleya z KISS, muzyki wymyślonej przez mężczyzn myślących kroczami). Chwilami brzmią niemalże jak The Clash odziane w gorsety i oddychające torem piersiowym, miast przeponowym ("Hives", "Boy"). Synestezyjne doznania przynosi odrobinę stonerowy "Mystic Mind". Dużo garażowego glamu pojawia się w świetnym "Tina Said". Nawet przy takiej różnorodności inspiracji, nad tą muzyką nieprzerwanie unosi się aura południa Stanów. A że zespół wywodzi się z samego serca Tennessee, jej buńczuczność dziewczyny mają we krwi.
            Tyle tu garażowego brudu, co i westernowego uduchowienia - fakt, że serwowanego w mocno zwulgaryzowanej formie. Świetna płyta zarówno dla osób lubujących się w klimacie rodem z barów z mechanicznym rodeo, jak i podróżach do miasta sufrażystek  I dla każdego ceniącego sobie diabelnie chwytliwe piosenki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz