wtorek, 12 kwietnia 2011

The Shaking Sensations, Ghost of the Mystic Garden 11.04.2011, Poznań, Pod Minogą.

            Termin post-rock powinien być dla co ambitniejszych zespołów niczym szkarłatna litera. Choć jego agenda zdaje się opierać na stopniowym burzeniu komunałów pierwotnej muzyki rockowej, i w ten nurt podstępnie wkrada się rutyna i schematyczność. W świetle gatunku, pod który podpina się niewiele mające ze sobą wspólnego zespoły, coraz ciężej jest wyjść przed szereg z czymś innowacyjnym i dystynktywnym. Nic dziwnego, że zdesperowani artyści zmuszeni są sięgać po desperackie, w efekcie często nieporadne metody.
            Takie właśnie zapędy zdaje się mieć pierwszy tego wieczoru Ghost of the Mystic Garden. "Poszukujące tożsamości i stylu", eufemistycznie mówi się o takich zespołach. Ciężko się tych młodych ludzi na chwilę obecną słucha, biada jednak tym, którzy śmieliby chłostać zespół za chęć pokazania się. Charakteru nabierasz usilnie pchając się usilnie na każdy wolny skrawek sceny, nie zaś tkwiąc w obskurnych piwnicach i domach kultury. To szkoła życia, jak lektura Spinozy, czy też dzielenie stancji z kobietami.
            Na etapie rozpaczliwego poszukiwania osobowości zdają się być też panowie z The Shaking Sensations. Do końca nie wierzyłem, że instalowane w tym samym czasie na scenie dwa zestawy perkusyjne miałyby służyć jednej kapeli. W klubie, w którym ciężko jest o prawidłowe nagłośnienie jednej perkusji zdawałby się to być pomysł podobny popijaniu ogórków kiszonych maślanką. Nie jest to jedyne świadectwo fantazji Duńczyków z The Shaking Sensations. Nazwa z semantycznego punktu widzenia dwuznaczna, na pierwszy rzut oka kojarząca się raczej z etatowymi grajkami w kasynie. Tytuł debiutanckiej EP (This is Your Hellfire Religion!) - jeszcze durniejszy. Ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu, okazało się, że wydawnictwo to zawiera muzykę może i niespecjalnie innowacyjną, ale i nie pozbawioną uroku.         
            Powab ten zatracił się gdzieś pod sklepieniem Minogi. Wiąże się to z pewnością z faktem, że zespół w większości postawił na świeży, niepublikowany materiał, wypadający odrobinę blado na tle sympatycznej EP. Rozciągnięte do granic możliwości jednostajne pasaże osamotnionych gitar zdają się mieć na celu emanowanie transowym klimatem, tymczasem po pewnym czasie stają się nieznośnie nużące. Duet perkusistów na długie minuty pozostaje kompletnie bezrobotny, co trochę wypacza racjonalność tego zabiegu.
            Wydłużające się w nieskończoność łgania gitar o mały włos nie kierują mnie w stronę baru w celu wypłukania z organizmu magnezu filiżanką kawy. Na szczęście, zespołowi miejscami udaje się uratować twarz gwałtowniejszymi segmentami utworów. Po przyciśnięciu przesterów Duńczykom udaje się przygrzmocić z niemalże isisową mocą. Ktokolwiek majstruje wtedy za konsoletą, jest geniuszem – wspomniane dwie perkusje brzmią selektywnie i wraz z gitarowym hukiem zlewają się w toporną, ale wprawnie uderzającą falę dźwiękową. Szkoda, że kolejne ambientowe pasaże znów pozbawione są polotu, nawet odgrywane przez muzyków na kolanach czy też w innych poskręcanych pozach. The Shaking Sensations są jak Jean Claude Van Damme – efektowni w scenach eksplozji i mordobicia, nieporadni gdy trzeba okazać emocje.
            To muzyka środka – siermiężna w formie, wyraźnie kokietująca twardogłowych zwolenników nurtu, ale pozbawiona ognia i temperamentu, którym uwieść mogłaby kogokolwiek innego. Przy wszystkich wyżej wymienionych próbach nadania zespołowi unikalnej otoczki, muzyka wypada przygnębiająco pospolicie. Przez co jest stanowczo zbyt wcześnie, bym mógł z czystym sercem polecić The Shaking Sensations nawet fanom post-rocka. Zbyt wcześnie też, by mający przebłyski potencjału zespół całkowicie przekreślać. A że tożsamość zdobywa się na scenie, jak najbardziej warto się pchać na każdą możliwą, nawet, jeśli co wieczór ląduje się przed marną, 40-osobową publiką. Per aspera ad astra.

3 komentarze:

  1. At last!!!!!!! Cieszę się, że w końcu ktoś miał odwagę to powiedzieć. Ja tak samo to odebrałam. To, że zespół jest zagraniczny i ma trasę, nie powinno wpływać na to, że każdy będzie go postrzegał jako "lepszy", bzdura totalna. Muzyka, a szczególnie post rockowa, powinna płynąć, a szczególnie dynamika, a nie miażdżyć słuch.

    OdpowiedzUsuń
  2. A co jeśli zespół 'Ghost of the Mystic Garden'lubi różnorodność i taki właśnie będzie ich styl??? Każdy zespół próbuje się ograniczać, zamyka się w gatunku na klucz i tworzy podobnie swoje utwory... Czy nie czas na drobną rewolucję? Może ta różnorodność sama przemawia przez członków zespołu? Warto zrobić krótki wywiad lub choć porozmawiać, by się dowiedzieć... a nie się domyślać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Daleki jestem od aż takiego besztania TSS, podkreślam, że mieli też swoje momenty, a dudnienie w uszach było paradoksalnie in plus – momentami udawało im się zabrzmieć z odpowiednim wykopem. Poza tym, naprawdę nie dziwi mnie, jeśli TSS komuś z kolei spodobałoby się – to nie jest zła muzyka. Raczej trwoniąca swój potencjał, a to jeszcze gorsze, niż oferowanie skrajnej miernoty. No i dwuwymiarowa – jak paczka Skittles z cukierkami w dwóch kolorach – szybko masz dość obu i zastanawiasz się, gdzie podziewa się reszta?

    Odnośnie GotMG – ależ w żadnym miejscu nie sugerowałem, że nie odpowiada mi kierunek zespołu! Wręcz przeciwnie, chwalę sobie tak urozmaicone inspiracje i chimeryczność (wbrew pozorom, może to być pozytywne określenie). Rzecz w tym, że nie brzmi to jeszcze zbyt przekonująco, nie na tyle, bym piał z zachwytu. Ale takim zespołom zawsze kibicuję. Jeśli uda im się gdzieś zagrać i przekonają do siebie choćby jedną osobę – jest to ich tryumf. O mnie muszą jeszcze powalczyć.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń