piątek, 25 marca 2011

Paula i Karol 24.03.2011, Poznań, Pod Minogą.


            Doskonale znam swoją gderliwość i doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że może być ona główną przyczyną faktu, że na wybitnej większości relacjonowanych tu koncertów ląduję sam. Całe szczęście, że niedoszli towarzysze eskapad to z reguły znakomici dyplomaci, dzięki których wymyślnym usprawiedliwieniom trwać mogę w błogiej ignorancji. W zdumienie wprawił mnie jednak kumpel, który brak chęci zobaczenia w Minodze przynajmniej-z-nazwy-duetu Paula i Karol podparł argumentem, jakoby "nie był jeszcze gotowy na słuchanie folku". Na przekór obawom sceptycznego kamrata, muzyka ich przypadła mi do gustu jako rzecz prosta i bezpretensjonalna – idealna odskocznia po wyrafinowanych poszukiwaniach Jaga Jazzist. Decyzję podjąłem doskonałą, właśnie na scenie muzykom udaje się odtworzyć pełnię wigoru drzemiącą w ich dziarskim materiale.
Z miejsca odniosłem wrażenie, że muzycy faktycznie stanowią doskonałe antidotum, z tym, że raczej na szablonową mrukliwość krajowej sceny (odzwierciedlającą, rzecz jasna, ogólnonarodową przypadłość) - krocie zespołów pozujących do zdjęć pośród torów kolejowych z rzewnymi minami i spuszczonymi głowami. Zamiast grymasów, kołnierzy i krawatów - rozskakana banda chłopa w wełnianych czapkach i promieniująca, bez przerwy chichocząca wokalistka. Pani Paula z jakiegoś powodu wybucha śmiechem nawet w trakcie śpiewania, nie przerywając uderzania w cymbałki i grzechotania shakerem, co robi na mnie wrażenie szczególne – uśmiechanie się kosztuje mnie tyle wysiłku, że nie potrafię jednocześnie wykonywać jakiejkolwiek innej czynności (ani manualnej, ani mentalnej). 
W dokonaniach Pauli i Karola słyszę bardzo dużo Ameryki Północnej. Chwilami brzmi ona niczym jankeski folk rodem prosto z Appalachów, resztki wątpliwości co do inspiracji powinien rozwiać tytuł utworu "This is Country!". Komuś mogliby skojarzyć się z duetami Johnny'ego Casha i June Carter, choć, jak daję słowo, sam Pan Karol śpiewem i werwą przywodzi mi na myśl Cat’a Stevensa. Krótkie, proste utwory o błahych, ale jakże ujmująco lapidarnych refrenach - nucenie "pararara", odliczanie cyferek, czy też jedna, uroczo zawodząca samogłoska. Rozwiązania proste, a jednak niezawodne, z jakiegoś powodu rzadko bądź nieśmiele praktykowane. Na złość konwenansom, Paula i Karol bawią się z muzyką, jak gdyby istnieli na scenie tylko i wyłączenie dla własnej przyjemności – nie ma w ich występie nic wymuszonego, nienaturalnego. Kojący to widok, naoglądałem się już w życiu muzyków w trakcie koncertu nie bardziej entuzjastycznych, niż podczas badań proktologicznych.  
            Nie można spodziewać się zbyt długich setów po artystach raczkujących dopiero na naszej parszywej scenie muzycznej, muzykom zręcznie udaje się jednak rozciągnąć koncert do granic możliwości. I to z jaką klasą! Cover A Tribe Called Quest (że też nie zdecydowali się na "Bonita Applebum"!) raz, że wymaga tupetu, dwa – sporo wyobraźni. Wykonanie ostatniego utworu na środku parkietu pośród siedzącej publiki – naprawdę przesympatyczny gest.
Niewielu widziałem ostatnimi czasy artystów tak bardzo żyjących tym, co robią. W Pauli i Karolu drzemie kolosalny ładunek pozytywnej energii, na żywo rozsiewają aurę spontanicznej zabawy. Jednocześnie oferują muzykę w tym kraju egzotyczną i wyjątkowo daleką od aktualnych trendów, tym samym bardzo odważną. Wbrew wspomnianym uprzedzeniom mojego niedoszłego towarzysza, nie jest to też muzyka, która wymagałaby dorastania. Sądzę, że pośród takich właśnie dźwięków należy wychowywać dziatki, być może kiedyś, w wieku nastoletnim nie będą się zaczytywać w Nietzschem i słuchać The Smiths.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz