czwartek, 17 marca 2011

Sorry Boys 16.03.2011, Poznań, Pod Minogą.

            Podobno Mick Jagger i Keith Richards trafili kiedyś na wczesny, klubowy występ Jimi’ego Hendrixa, który nazwali później najbardziej rozerotyzowanym show, jaki w życiu widzieli. Nieco innej, niemniej podobnie uderzającej epifanii doznałem zeszłego wieczoru w Minodze. Występ Sorry Boys był najbardziej zmysłowym, jakiego dotychczas uświadczyłem.
            Zaznaczę, z miejsca, że o ile Hendrix bazował na prymitywnej, nieujarzmionej seksualności, tak muzyka zespołu i, co tu dużo mówić, cała sceniczna persona wokalistki Izy uderza w struny nie tyle instynktów, co zmysłów. Transcendentalny, hipnotyzujący, ognisty – same klisze nasuwają mi się na język, czuję się bowiem beznadziejnie bezradny próbując streścić w elementarnych słowach jej śpiew i charyzmę. Głos Pani Izy to coś z innego świata, mniejsza o to, że o monumentalnej mocy i kolosalnej skali - tak bardzo natężony jest emocjami, że przez cały koncert nogi uginają się pod niespodziewającym się czegoś tak intensywnego (przeklinam swoją ignorancję!) autorem. Czasem bardzo ekspresyjny, na granicy krzyku, czasem melancholijnie zawodzący, czasem, nie bójmy się tego określenia, rozczulająco słodki. W powietrzu iskrzy nie tylko od dźwięku – wokalistka na scenie żyje muzyką, obłąkańczo wręcz roztańczona. Swoim zmysłowo zachrypniętym głosem elektryzuje nawet odprawiając nieśmiałą konferansjerkę między utworami.
            Gdy sparaliżowany z wrażenia podziwiam te sceniczne ekscesy, dotychczas dziwnie apologizująca płeć brzydką nazwa nagle nabiera dla mnie nowego znaczenia. Nie jest to występ, na jaki zabrałbym obiekt westchnień – swoją ekspresją i nieokiełznaną energicznością wokalistka nonszalancko wręcz skrada całą uwagę. Sugestywność Pani Izy na scenie sprawia, że sam autor tekstu spuszcza chwilami czoło i wzrokiem lata między butami. A pierwotnie nie mogłem się nadziwić, że ktokolwiek próbuje określić tą muzykę mianem shoegaze!
            Czułbym się strasznie niezręcznie ograniczając relację do głoszenia peanów ku wokalistce, zostawiając bez słowa towarzyszący jej ensemble. Faktem jest, że żaden, nawet TAKI głos nie uratowałby muzyki wątłej i nieciekawej. Zespół tworzy jednak doskonałą przeciwsiłę dla popisów Pani Izy. Świadomą swojej roli, ale nie schowaną w tle, prostą w formie, ale bardzo wyrazistą. Sorry Boys stanowi też doskonały wzorzec dla zespołów, które próbują przeszmuglować elektronikę na łamy muzyki gitarowej. Zabawy w stylistyczny eklektyzm i nadużycia grożą śmiesznością, tutaj zaś, stosowana oszczędnie i ze smakiem – dodaje należytej pikanterii. 
            Płyta, którą w ramach pokuty za dotychczasową niewiedzę skruszony zakupiłem, wypełniona jest po brzegi znakomitymi numerami. Choć krótkimi, trzymającymi się 3-4 minutowej formuły, pękającym w szwach od fenomenalnych pomysłów. Co najważniejsze, tworzącymi spoisty koncept, okraszony nieprzerwanie frapującą atmosferą. Często ze szczyptą orientu (zagrany na koniec koncertu, kompletnie miażdżący "Salty River"), miejscami przepełniona dramatyczną melancholią ("Chance", "Trains Go Everywhere"). Jednakże zdarzają się też numery po prostu bezpretensjonalnie przebojowe, serwowane z prostą, popową subtelnością ("No Saviour"). W każdej formie brzmią przekonująco, choć nie wiem, czy tak mocno oddziaływałby teraz na mnie ten materiał, gdyby nie moje wczorajsze zetknięcie z tą muzyką w Minodze. Niech osoby mające jakiekolwiek wątpliwości po przesłuchaniu płyty potraktują to jako drobną wskazówkę.
            Sorry Boys to istny klejnot na rodzimej scenie, wciąż gigantyczny potencjał (zagrany w pewnym momencie koncertu nowy utwór wgniata w podłogę) i już teraz absolutny koncertowy fenomen. Zjawisko wyrastające wysoko ponad krajowe podwórko. Z takim show można śmiało ruszać na podbijanie świata. Jeśli Mysticowi nie uda się odpowiednio wypromować tego zespołu, z mojej strony mogą spodziewać się koktajli Mołotowa wlatujących przez okna siedziby.


1 komentarz: