wtorek, 1 marca 2011

Diablę w złotym naszyjniku. Anna Calvi - Anna Calvi.


Wywodzę się z rodziny, której członkowie charakteryzują się zatwardziałą monogamicznością – pełna jest długich, szczęśliwych, co więcej, wolnych od rutyny i znużenia małżeństw, na które aż miło się patrzy. Wygląda na to, że i ja odziedziczyłem po poprzednich pokoleniach tą tendencję. Wbrew pozorom, w przełożeniu na codzienne życie uważam ten fakt za swoją osobistą hamartię. Inaczej sprawy mają się w kwestii rozlokowywania uczuć pomiędzy moimi muzycznymi fascynacjami. Mówiąc bez ogródek, dość rozwiązły ze mnie facet. O ile Hłasko pisał, że miłość w życiu zdarza się tylko raz, a wszystko następujące potem jest tylko szukaniem tejże utraconej, tak w swoich muzycznych poszukiwaniach co rusz natrafiam na nimfy, którymi fascynacja przynajmniej tymczasowo zapełniają ubytki w duszy i umyśle, których nie wypełni, dajmy sobie na to, Iggy Pop. Mélanie Pain, Julia Marcell, Cat Power – kobiecość, subtelność i magnetyzm tych artystek nadaje ich twórczości dodatkowego wymiaru, niemalże namacalnego, rodzącego jakby pozamuzyczną fascynację.
Debiut Anny Calvi, lakonicznie zatytułowany Anna Calvi, uderza w serce spragnionego wyżej wymienionych „doznań” faceta jak grom z jasnego nieba. Nawet odstawiając na bok mój osobliwy stosunek do kobiecych artystek obiektywnie muszę stwierdzić, że mamy tu do czynienia z czymś więcej, niż obiecującą debiutantką. Po pierwsze, nie pamiętam roku, w którym równie wcześnie potrafiłbym bez zawahania wskazać murowanego kandydat do grona najlepszych płyt 2011. Po drugie, styl tej Brytyjki już teraz sprawia wrażenie wykrystalizowanego i świadomego. Co rzadko można powiedzieć nawet o najlepiej prosperujących żółtodziobach.
W wywiadach cicha i nieśmiała, jej sceniczna persona sprawia wrażenie istoty niemalże diabolicznej, nawiedzonej nimfetki w surowym, prowokująco uwodzicielskim makijażu. Na każdym zdjęciu promocyjnym z jej szyi zwisa złoty naszyjnik, który na okładce płyty układa się w godność artystki. Choć śpiewa delikatnie, czasem szepcąc, w lirykach nie wykraczając ponad miłosne klisze, przez całą płytę unosi się nad tą muzyką niepokojąca aura. Czy można styl Pani Calvi nazwać, sklasyfikować? Radzę odpuścić sobie wszelkie próby. Z drugiej strony, choć wpływy można wyczuć wielorakie, z pewnością nie mamy tu do czynienia z gatunkową hybrydą. Muzyka nasiąknięta jest inspiracjami, pozostaje jednak spójna, perfekcyjnie wręcz uformowana. Czasem pełna dźwiękowego przepychu, miejscami minimalistyczna, ale zawsze daleka od wiecznie modnego stylu low-fi. Jest coś z patosu pieśni Edith Piaf, jest trochę Cave’owskiej dekadencji. Co najbardziej się rzuca w uszy (i do czego przyznaje się sama artystka), słychać na tej płycie olbrzymią fascynację muzyką filmową. Można odnieść wrażenie, że nie tyle jest to zbiór piosenek, co konceptualna ścieżka dźwiękowa. Dzięki zręcznemu balansowaniu między nastrojami, wyjątkowo przy tym uniwersalna. Dokonania Anny Calvi równie dobrze sprawdziłyby się w spaghetti westernie, filmie noir, a nawet burzliwym romansidle, choć w gruncie rzeczy wszystkie trzy gatunki zostały już dawno uśmiercone. I rzeczywiście, Anna Calvi wznosi się wysoko ponad panujące aktualnie trendy muzyczne.
Pani Calvi zaczyna odważnie, solowym popisem gry na gitarze w instrumentalnym "Rider to the Sea". Zmysłowym sposobem budowania napięcia przypominającym nieco pierwsze nuty "Down to the Waterline", utworu otwierającego inny genialny debiut, tytułowy krążek Dire Straits. Gdzieś pojawia się chór, w tle grzmiące kotły. Z czasem przechodzi w szaleńcze crescendo, które, choć zdaje się, że za chwilę wybuchnie kanonadą dźwięków, nagle brutalnie urywa się. Spośród konsternującej ciszy wyłania się "No More Words". Paradoksalnie, właśnie tutaj pojawiają się pierwsze słowa. Jest to, eureka, wyznanie miłości, niemalże szeptane. W uwodzicielskiej artykulacji Calvi drzemie jednak coś niepokojącego, sprawiającego, że jeży się włos na karku. Udział akompaniamentu artystka racjonuje wyjątkowo utylitarnie. Chwilami głosowi wokalistki wtóruje tylko gitara i jej intensywny pogłos, utwory często oparte są na jednostajnym, siermiężnym rytmie perkusji. Smaczki pokroju partii smyczków stosowane są w sposób idealnie wysublimowany. Chwała niebiosom, gdyż ich nadużycie często zapędza kombinatorów w kąt pretensjonalności. Zdarza się, że to właśnie te małe drobiazgi dodają tej muzyce kinematograficznego rozmachu, który wręcz zapiera dech w piersiach w utworach takich, jak "First we Kiss", czy "I'll be Your Man". Rozmach owy swój zenit osiąga w finałowym "Love Won't be Leaving". Brzmi on jak epilog filmu i takie wrażenie pozostawia po sobie cała płyta – doznania wykraczającego ponad dźwiękową rozkosz.
I pomyśleć, że to dopiero początek! Ciężko jest dopuścić do siebie myśl, że obcujemy tu z debiutantką, która może mieć przed sobą lata artystycznej ewolucji. Kto wie, może z czasem okaże się tą „częścią bożego planu”, jak to niektórzy mówią, która wyleczy mnie z muzycznej poligamii? Na razie pozostaje dla mnie niekwestionowaną królową roku 2011 i, choć to szmat czasu, wątpię, by jakakolwiek niewiasta mogła jej zagrozić w ciągu pozostałych 10 miesięcy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz