wtorek, 15 marca 2011

Nie graj tego więcej, Woody.

           Z początku jedynym efektem, jaki pozostawił po sobie w mojej głowie You Will Meet a Tall Dark Stranger, ostatni film Woody’ego Allena, było rozbrzmiewające w niej żałosne solilokwium, w którym zadawałem sobie pytanie - czemu wyrządzam sobie taką krzywdę? Lektury kolejnych jego paszkwili nie uczą mnie niczego, wciąż, kierowany może to ziarenkiem nadziei, może strzępkami sentymentu, daję szanse jego nowym filmom, raz po raz przeklinając później autora i własną naiwność. Dopiero z czasem dotarło do mnie, że nie do końca w czczonym kiedyś przeze mnie reżyserze tkwić musi odpowiedzialność za gorycz tej klęski.
            O ile ciągle trafiam na zarzuty, jakoby mocno zmęczony już Woody zjadał od lat swój ogon, uważałem dotychczas, że fiasko każdego kolejnego filmu leży w odrębnym czynniku. I rzeczywiście, problemem najnowszego obrazu nie jest to, że serwowane jest nam coś w wyjątkowo złym smaku, jak to było choćby w przypadku Whatever Works, popłuczyny po własnych majstersztykach w Scoop, czy chybiony eksperyment w nietypowej konwencji (Cassandra’s Dream). Nowy Allen jest tak bezbarwny, że nie można nań dokonać nawet krytycznej analizy. Jest pusty jak wydmuszka, przy czym za skorupkę robi tu czarno-biała czołówka filmu, jedyna rzecz pozostała po wybitnym niegdyś stylu. Pozbawiony jednej choćby humorystycznej sceny, jednej udanej postaci, jednej komicznej linijki dialogu, You Will Meet a Tall Dark Stranger może też po prostu sprawiać wrażenie fuszerki, tworzonej z jakąś cyniczną premedytacją. Może w zamyśle, że widownia staje się coraz mniej wymagająca i potrzebuje jedynie popitki dla multipleksowego popcornu? Może ze świadomością, że przyciągani nazwiskiem zapaleńcy liczą na jeszcze jedno tchnienie geniuszu, niezniechęceni chudymi latami?
            Obie rzeczy przeszły mi przez myśl, ostatecznie sądzę jednak, że ostatnie filmy Allena po prostu zostały naznaczone duchem czasu. Bawiąc się w robienie filmów, zmuszony jest sięgać po coraz uboższe środki. Spora w tym wina agonii rzemiosła aktorskiego. Nawet co bardziej przyzwoici pozbawieni są uniwersalności, dzięki której swego czasu reżyserowi uchodziło na sucho nawet umieszczanie Diane Keaton w kilku kolejnych filmach. Niestety, próżno szukać uroku i charyzmy Keaton w nowo ochrzczonych muzach pokroju Scarlett Johansson. Poszukiwania kogoś, kto zapełniłby lukę powstałą po paranoidalnym neurotyku, granym dotychczas głownie przez samego Allena, kończą się na tym, że znośnie wypada jedynie Larry David. Nie dość, że również nieco już sędziwy, to po fachu scenarzysta, nie aktor. Podobnie sprawy mają się z tłem filmów, jakże kluczowym przecież w lwiej części jego dorobku. Osobliwą atmosferę Nowego Jorku trafił szlag, zagubiony Woody skacze więc między Londynem, Barceloną i Paryżem. W żadnym z tych otoczeń nie potrafi odnaleźć się tak, jak na ulicach Manhattanu.
             Co najbardziej mnie w tym wszystkim boli, przesłanie filmów pozostaje takie samo, serwowane jest jednak w możliwie najbardziej uproszczonej formie. To wciąż trywializowanie ludzkiego życia i pozornie wiązanych z nim wartości, naśmiewanie się ze słabostek i obowiązkowe przypominanie, że nie ma nic gorszego, niż życie u boku neurotyka. Niestety, wszystkie postaci w You Will Meet... są płytkie, pozbawione krzty charakterystyczności. Kiedyś, mimo iż często przerysowane, nadawały jego kinu formę karykatury, oglądało się je niczym własne, zdeformowane portrety, wykonane przez promenadowego rysownika. Oszpecone, ale fascynująco znajome, gorzkie, ale też o właściwościach katarycznych. Dziś, nawet odgrywane przez aktorów pokroju Anthony Hopkinsa, nie wzbudzają ani politowania, ani zrozumienia.
            Wolałbym, by swój łabędzi śpiew, a ten wkrótce będzie musiał zabrzmieć, Pan Allan Konigsberg odegrał już na klarnecie. Z czystym sercem stwierdzam, że nie będzie mi go brakowało. Nie sądzę bowiem, by kiedykolwiek znudziło mi się Annie Hall. Odświeżenie tego filmu polecam jako alternatywę dla zgrzytania zębami przy You Will Meet a Tall Dark Stranger.

2 komentarze:

  1. Zgodzę się z tobą Maksie co do oceny tegoż filmu. You will... jest filmem powiedziałbym nie allenowskim, jeśli weźmie się humor i przerysowanie. Jest jednak jedna rzecz, która upodabnia ten film do wszystkich poprzednich Alena, i Ty także zwracasz na to uwagę, a mianowicie decyzje bohaterów - nietrafione, które każdemu z nas się trafiają. Jedyną postacią, która mnie samego wprowadzała w klimat Alena była grana przez Gemma'e Helena - wierząca w coś w co wierzyć się nie powinno żeńska wersja Alena.

    Nie zgodzę się jednak z Twoją tezą, iż poprzednie dwa filmy były równie nie trafione. V. C. B., że zacznę od bardziej oddalonego, miała coś z Allena i momentami próbowała być śmieszna. Natomiast Whatever... jest filmem, powiedziałbym typowym, tyle że zamiast samego Allena, zagrał Larry. I to wg. moich odczuć był największy błąd. Choć Allen postać tą ucharakteryzował tak by wiadomo było że to on sam (hipochondryk związany z młodszą od siebie kobietą) to jednak aktorstwo (lepsze niż alenowskie bo i aktor bardziej ograny), nie pasowało do roli którą od zawsze gra Alen.

    Ciekawi mnie wspomniany przez Ciebie Paryż. Może w nim Alen naprawi trochę krzywd których nam wyrządził tym filmem. Jednak Twoje obawy mogą być słuszne, że powinien zostać i kręcić kino, bardziej "europejskie" w NY.

    Powrócę jeszcze do Cassandry z zapytaniem. Czy uważasz że pomimo tego iż film ten nie jest typowym wytworem tego reżysera, to jest filmem słabym?

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciężko mi oceniać V.C.B, gdyż, wraz z "Melinda and Melinda" są to jedyne filmy Allena z tego millenium, które sobie odpuściłem. Press-releasy ratują czasem czasem życie (albo przynajmniej 1,5 godziny z niego). Z miejsca wiem, że taki film do mnie nie trafi, a tak, jak kiedyś dałbym mu szansę ze względu na samo nazwisko, tak dziś... no właśnie.

    Narzekam na jakość "Whatever Works"... czasem sądzę jednak, że po prostu jestem zbyt konserwatywny (ha!), by puszczać płazem próby usprawiedliwiania pokazanych w filmie obrzydliwych zjawisk, które sam Allen kiedyś wyśmiewał. Do czasu koszmarnie tandetnego zakończenia nie jest to film fatalny, po prostu wypełniony skrajnie antypatycznymi postaciami. Fe.

    "Sen Cassandry" to ambitny pomysł, choć wcale nie taki unikalny (Woody'emu zdarzało się kręcić poważniejsze rzeczy, często podobnie nawiązujące do historii literatury - tu starej dobrej tragedii antycznej, w takim "Scoop"
    wariacje wokół Dostojewskiego etc.). Skończyło się jednak na dobrym pomyśle i znośnym wykonaniu, niczym więcej.

    Naprawdę, życzę wszystkim choćby jednego jeszcze dobrego filmu Allena. Co nie zmienia faktu, że będę naprawdę bardzo zaskoczony, jeśli coś takiego się pojawi.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń