wtorek, 22 marca 2011

Żywiołak 20.03.2011, Poznań, Pod Minogą.

            Nie nazwałbym tego jeszcze boomem, ale w ostatnich latach wyraźnie rośnie nam zarówno ilość, jak i popularność zespołów, które do zdobiących ich szufladki etykietek dopisują przedrostki pokroju "Etno-", "Folk-" etc. Pytanie, czy częściej są to górnolotne próby nawiązania dialogu z tradycją i, jak to się ładnie mówi, dziedzictwem kulturowym, czy też znużeni utartymi schematami muzyki nowoczesnej artyści w akcie desperacji urządzają sobie wykopaliska archeologiczne?
Zespoły, w przypadku których rdzenne wpływy muzyczne stanowiłą nie tyle dodający charakteru aromat, co jej fundament i główne tworzywo, zwykłem traktować raczej w kategoriach ciekawostek. Że nie wspomnę o przeróżnych hordach próbujących mieszać metal z narodowym folklorem, śmiertelnie poważnych w swoich pieśniach ku Świętowitowi, których przesądni członkowie, jak mniemam, szerokim łukiem mijają pola w okolicach godziny dwunastej. Zgrywy na bok, w przypływie szczerości (czy też w akcie samokrytyki) przyznam, że jako co najwyżej sympatyczne kuriozum klasyfikowałem dotychczas Żywiołaka.
            Ktokolwiek wpadł na pomysł otwarcia piętra Minogi dopiero o planowanej godzinie koncertu, napsuł z pewnością sporo krwi paru osobom, mi zaś zagwarantował sposobność przyjrzenia się profilowi publiki, jaką ci weseli neofolkowcy zdołali ściągnąć. Szeroki przekrój zebranej gawiedzi z miejsca odebrałem jako wyjątkowo dobitne świadectwo sukcesu kapeli. Jak się z czasem przekonałem, jej fenomen nie bez powodu wykracza ponad elitaryzm sceny metalowej, czy też prowincjonalność zespołów pałających się graniem folku w nieco bardziej konserwatywnym wydaniu. To też odróżnia zespół od, dajmy sobie na to, Kapeli ze Wsi Warszawa - uroczego zespół, który widziałem swego czasu w teatrze, a którego występu, prawdę mówiąc, nie wyobrażam sobie (niestety) w klubowym środowisku. Żywiołakowi tymczasem nie tylko udało się ściągnąć pokaźny i różnorodny tłum, ale też rozkręcić hulankę, jakiej w Minodze jeszcze nie widziałem.
            Natrafiłem swego czasu na news sugerujący, jakoby zespół miał przymierzać się do zmiany składu. Niedoinformowany sądziłem, że zapowiadane roszady ma już za sobą, na scenie rozpoznaję jednak wokalistki, które kojarzę ze starych materiałów prasowych. Szybko trafiła do mnie, że lwia część siły tej muzyki tkwi w ich doskonale zharmonizowanych głosach, magnetyzującej energii i ekspresji. Z jednej strony niezmiernie się cieszę, że udało mi się załapać na przedostatni podobno ich występ, z drugiej strony, komunikat ten nabrał wyjątkowo gorzkiego smaku. Nawet, jeśli był to łabędzi śpiew owych Pań, wypadły fantastycznie. Następczynie, które będą musiały wejść w ciżmy poprzedniczek czeka ciężkie zadanie.
            Niestety, zanim jestem w stanie w pełni zachwycać się ludowym zawodzeniem wokalistek, musi minąć kilka minut walki zespołu ze szwankującym nieco dźwiękiem. Ekspresyjna gestykulacja blond śpiewaczki z początku wydawał mi się dziwną choreografią, szybko szło się zorientować, że jest to raczej błaganie konsolety o nagłośnienie wokalu. Dwa pierwsze, bardziej stonowane, ambientowe niemalże numery nieco na tym tracą, wraz z następnym zaś zespół przyśpiesza i... wszelkie dźwiękowe niedociągnięcia przygłusza entuzjazm publiki. Niestety, chwilami zagłusza niemalże wszystko, co utwierdza mnie w przekonaniu, że Minoga niespecjalnie nadaje się do co bardziej żywiołowych (no pun intended!) koncertów.
            Pogo, obnażone męskie torsy, crowd surfing, bez wątpienia osobliwy to widok w środowisku tego klubu i jego parkietu o powierzchni salonu mieszkaniowego. Choć rozskakana publika co chwilę okazuje się siłą, w starciu z którą klęskę ponosi słabe nagłośnienie, muzycy jednak, miast krzywić się i ględzić, pokazują, że Żywiołak na scenie to nieokiełznany… żywioł (znowuż nie jest to zamierzona gra słów, raczej obnażenie słabego warsztatu autora tekstu). Przede wszystkim, unosi się nad tym spektaklem atmosfera beztroskiej frajdy i wyczuć można duży dystans w nawiązaniach do mitologii słowiańskiej. Być może kogoś mogłyby skonsternować wznoszone co chwila okrzyki "Slava!", ale i z tego muzycy potrafią się ponabijać.
            Pod sam koniec zespół funduje nieco bardziej konwencjonalny, najmocniej unowocześniony na tle reszty numer "Mój Miły Rolniku". Z miejsca przyznam, że szybko stał się moim ulubionym w repertuarze kapeli, choć nie do końca może przypaść do gustu zwolennikom bardziej swojskich z jego dokonań. Jak się okazuje, jest też ostatnim utworem nagranym w aktualnym jeszcze składzie. Wróciwszy na łono mojej przytulnej stancji, postanawiam nadrobić żałosny poziom wiedzy o zespole. Natrafiam na wzmiankę o planowanych zmianach nie tylko w składzie, ale i w stylu zespołu. Jeśli kawałek ten miałby stanowić ich wyznacznik, może to być kierunek dość ryzykowny. A więc, jak to zwykł uważać niżej podpisany, jedyny słuszny!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz