wtorek, 8 marca 2011

Mouse on the Keys 6.03.2011, Poznań, Blue Note.

            Z pewnością nie jestem jedyną osobą napotykającą powikłania przy przyswajaniu szeroko pojętej kultury japońskiej. Tłumaczyć można to tylko i wyłącznie moją wrodzoną kaukaską ignorancją. Oczywiście, zdarzają się wyjątki. Takim jest z pewnością literatura Harukiego Murakamiego, którą ostatnio namiętnie chłonę. Oddzielna sprawa, że pozbawiona jest ona, że tak to eufemistycznie ujmę, egzotyki  japońskich obyczajów. Bohaterowie jego książek piją whisky, słuchają Dylana i Coltrane’a, czytają Conrada. Wszystko jest mocno zainspirowane, czy też, jakby powiedział ktoś niechętnie nastawiony do tego typu  wpływów, splugawione okcydentalizmem. Podobnie sprawy mają się w przypadku goszczącego w Blue Note Mouse on the Keys. Zespół ten mółby powstać w Nowym Jorku. I, przynajmniej do pewnego momentu, nie wysyłali donośniejszych sygnałów przypominających, że pochodzą z kraju, w którym masowo sprzedaje się dietetyczną woda i kwadratowe arbuzy.
            Pochodzenie zespołu na bok, w przypadku Mouse on the Keys najbardziej zaintrygował mnie skład zespołu. Perkusja i duetu klawiszy zabierający się za mieszankę jazzu i post-rocka? Brzmi jak rzucanie się z motyką na słońce, a takie ekscentryczne zakusy zawsze sobie cenię. W Blue Nocie czekają mnie jednak niespodzianki. Pierwsza, jeszcze zanim panowie pojawili się na scenie, to wieść o dokooptowaniu saksofonu i klarnetu, pozornie więc małe rozczarowanie. Druga zaprząta mi głowę już w trakcie występu. Zastanawiam się mianowicie, gdzie w tej muzyce podziewa się ten cały post-rock (oddzielna sprawa, że najmędrsi sensei nie potrafiliby zdefiniować tej paskudnej etykiety.)? Pułapką jest też nazwa zespołu. Japończycy z pewnością nie brzmią jak gryzoń biegający po klawiaturze. Grają muzykę poukładaną, zakorzenioną nie tyle w tradycyjnym jazzie, czy też jego bardziej eksperymentalnych odmianach, co dążeniach ku jego symplifikacji sprzed kilku dekad. Kojarzy mi się z jazzem lat 80, gdy Miles Davis flirtował z popem, a Frank Zappa przywdział krawat i nagrywał kurioza pokroju Jazz From Hell. Jedynie miejscami smakowitej szczypty free-jazzowej finezji dodawały dęciaki, na które z początku nieco grymasiłem.
            Na oddzielny akapit zasługuje perkusista zespołu. Istny wulkan energii, chirurgicznie przy tym precyzyjny - czegoż jednak innego można by spodziewać się po kimś, kto nazywa się Akira Kawasaki? Skory do popisów solowych, doskonale radzi sobie również trzymając miarowy rytm przy co spokojniejszych pasażach, choć widać było, że chwilami tłumi wręcz w sobie swój zwierzęcy żywioł, eksplodując później przy kakofonicznych kodach.             
            Ku rozczarowaniu autora, drobne mankamenty popsuły nieco koherencję występu. To, że koncert podzielony zostanie na dwa sety zapowiedziano jeszcze przed jego rozpoczęciem, nie spodziewałem się jednak, że przerwa nastąpi po ledwo 30 minutach. Co więcej, owe entr’acte również trwało około pół godziny. Faktem jest, że muzycy wrócili na scenę bardziej ożywieni, rozradowani i rozgadani, deklarując nawet swoją miłość do publiki. Ciężko powiedzieć, czy odzywało się w tym momencie prawdziwe uczucie, czy raczej sake. Na szczęście, o ile zwykle kwaszą takie intermisje atmosferę występu, w tym przypadku nie wpłynęła ona na performance muzyków. Wciąż uderzająco zwięzły, przemyślny technicznie, ale i wierny prostocie kompozycji, pozbawiony efekciarstwa. Niestety, drugi akt również trwa raptem pół godziny. Zespół wraca jeszcze na króki bis, niespecjalnie chyba planowany i poważny... ale z pewnością mogący zawstydzić ich rodaków z S.O.B.
            Chwila zakłopotania wywołanego japońskim poczuciem humoru nie zmienia faktu, że, podobnie jak Murakamiemu, muzykom z Mouse on the Keys do twarzy z wpiętymi w marynarki przypinkami z podobizną Wuja Sama. Czego nie próbują kamuflować – Pan Kawasaki nawet odlicza numery w języku angielskim. A solidny jazz brzmi dobrze pod każdą flagą.

6 komentarzy:

  1. Przeglądając koncertową ofertę Blue Note zastanawiam się co wybierzesz i o czym bedę mogła, z nieskrywaną przyjemnością, poczytać.

    Chybiłabym i to bardzo!
    Mouse on the Keys odpuściłam świadomie, po raz drugi, może muszą się pojawić w Poznaniu raz jeszcze,bym się na ich gig wybrała.

    Japonia owszem,ale bez fanatyzmu? Brzmi(lekko)strawnie, chociaż w moim przypadku to akurat wpływy japońskie pełnią funkcję zachęcającą.

    A jako mały offtopic: prędzej czy później drogi nam się skrzyżują i opiszemy to samo wydarzenie muzyczne. Jestem tego prawie pewna.

    Pozdrawiam promiennie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Cóż mogę powiedzieć więcej – następnego gigu po prostu nie wypada przegapić. MotK to jeden z tych zespołów, który własnoręcznie uśmierca swoje dokonania studyjne, taką jazdę urządzają na żywo.

    Ostatni natłok świetnych koncertów w tym mieście zaczyna mnie przerażać, miewam poważne problemy z ogarnianiem tego wszystkiego, co dopiero sklejaniem jakiś wrażeń. W zeszłym tygodniu, nie więcej chyba niż 3 miesiące od ostatniego razu do Meskaliny zajechali Czesi z DVA. Wyskoczyłem z butów, taki dali szoł. I, przyznaję ze skruchą, słowa więcej po dziś dzień nie jestem w stanie o tym napisać.

    Jeśli więc ta tendencja się utrzyma (a kalendarz imprez na najbliższe miesiące już teraz wygląda imponująco, oddzielna sprawa, że przypadki takie, jak Jaga Jazzist i Immanuel wypadające jednego wieczoru, czy następujące dzień po dniu Crippled Black Phoenix i Beatsteaks to przypadki nie tyle już nawet przybijające, co śmieszne), podejrzewam, że owo skrzyżowanie jest wieeelce prawdopodobne.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Obiecuję nadrobić to faux pas i pojawić się pod sceną podczas następnej wizyty MotK w Wlkp.

    Moim najbliższym i najdalszym planem zarazem jest gig Nouvelle Vague we Wrocławiu,ale tu,jak się domyslam, stylistycznie się mijamy.

    Przy takim zagęszczeniu ciekawych wydarzeń musiałbyś się rozmieniać na drobne, więc czuj się rozgrzeszony z tych koncertów, które opisane nie zostały.

    Słonecznie pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Paradoksalnie, poważnie myślałem, żeby się wybrać, uważam za niewybaczalny fakt, że jeszcze ich nie odhaczyłem, mimo iż okazji było mnóstwo (między innymi w Poznaniu jakieś 3 lata temu, pluję sobie w brodę po dziś dzień). Wrocek odpuszczam sobie z ciężkim sercem, głównie z powodów finansowych. Choć dodatkowo nie wiem nawet, czy na tej trasie mają w ekipie Melanie Pain (bez niej ten projekt nie ma racji bytu), poza tym po genialnym debiucie i fajnej drugiej płycie zaczął się mały downhill jakościowy, nad czym ubolewam - swego czasu uważałem ich za absolutną rewelację.

    Co nie zmienia faktu, że szczerze zazdroszczę. Udanego gigu życzę!

    OdpowiedzUsuń
  5. Oh.. Szkoda wielka,ze nie uda Ci się na NV dotrzeć.
    Dla mnie to jest ta trzecia szansa,której nie mogłam przepuścić. A za opieszałość dostałam prztyczka w nos - ostatni album, z którym w tournee ruszyli właśnie, mnie też niekoniecznie przekonuje. Ale nic to, nic to - bez klasyków gigu nie ma.

    Za to za daleko,co do poznańskiej wiosny koncertowej moja wiedza nie sięga i planów jeszcze nie poczyniłam.

    OdpowiedzUsuń